PZPR – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png PZPR – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 „Socjalistyczny kierunek rozwoju Polski jest jedyną drogą do trwałej poprawy losu”. Deklaracja PZPR? Nie, artykuł programowy miesięcznika „Więź”. [WIDEO] https://niezlomni.com/socjalistyczny-kierunek-rozwoju-polski-jest-jedyna-droga-do-trwalej-poprawy-losu-deklaracja-pzpr-nie-artykul-programowy-miesiecznika-wiez-wideo/ https://niezlomni.com/socjalistyczny-kierunek-rozwoju-polski-jest-jedyna-droga-do-trwalej-poprawy-losu-deklaracja-pzpr-nie-artykul-programowy-miesiecznika-wiez-wideo/#respond Sat, 27 Mar 2021 07:38:04 +0000 https://niezlomni.com/?p=51272

"Socjalistyczny kierunek rozwoju społeczno–gospodarczego walor swój czerpie nie tylko z tego przede wszystkim, że góruje nad innymi propozycjami politycznymi tym, że perspektywę poprawy ugruntowuje na strukturalnych podstawach, a nie na sytuacjach koniunkturalnych" - przekonywał miesięcznik "Więź" w jednym z artykułów programowych.

Miesięcznik „Więź” w PRL akceptował socjalizm jako system gwarantujący sprawiedliwość społeczną. Zarówno w artykułach i książkach założyciela i redaktora naczelnego miesięcznika Tadeusza Mazowieckiego oraz w artykułach programowych w miesięczniku.

Deklaracja zawarta w środowiskowym manifeście pt. „Rozdroża i wartości”:

"Nasza orientacja określa zasady naszego stosunku wobec problemów i spraw polski dzisiejszej. Pewne swe rozdziały historia każdego narodu zamyka nieodwołalnie. Dlatego bezpłodna jest wszelka myśl i wszelki wysiłek nieliczący się z tym, że Polski nie można cofać do formacji kapitalistycznej. Chodzi natomiast o to, aby socjalistyczna formacja społeczno–ekonomiczna, w jaką Polska w wyniku dokonanych reform społecznych weszła, rozwijała się w kierunku najkorzystniejszym dla życia narodu i spraw człowieka, którym winna ona służyć".

W artykule programowym pt. "O prąd społecznego zaangażowania" („Więź” 1960, nr 2) zespół „Więzi” precyzował swoją postawę:

"Spełnienie powszechnych nadziei na to, że poprawa życia nastąpi i będzie trwała, przynieść może w naszym przekonaniu tylko postęp w socjalistycznym rozwoju społeczno–gospodarczym Polski. Jest to jedyna droga do trwałej poprawy naszego losu zbiorowego, a w konsekwencji i indywidualnego. Innej drogi nie ma".

Dalej czytamy: "Twierdzenie, że socjalistyczny kierunek rozwoju Polski jest jedyną drogą do zapewnienia narodowi i jednostce trwałej poprawy losu, nie rozumiemy jako godzenia się z koniecznością, której się nie da uniknąć. Socjalistyczny kierunek rozwoju społeczno–gospodarczego walor swój czerpie nie tylko z tego przede wszystkim, że góruje nad innymi propozycjami politycznymi tym, że perspektywę poprawy ugruntowuje na strukturalnych podstawach, a nie na sytuacjach koniunkturalnych. Poprawa życia narodowego, o ile ma być trwała, wymaga bowiem oparcia jej o przebudowę struktury gospodarczej naszego kraju, o dalszą rozbudowę jego bazy przemysłowej, o nowoczesną technikę i formy gospodarowania w rolnictwie. O ile ma być powszechna, wymaga zapewnienia uczestnictwa wszystkich obywateli w wypracowanym dobrobycie i kulturze, poprzez tworzenie bezklasowej struktury społeczeństwa. Wreszcie, poprawa ta wymaga zabezpieczenia interesów narodowych i pozycji państwa polskiego w istniejącym układzie międzynarodowym: osiągnąć to może Polska poprzez sojusz z ZSRR, utwierdzenie swego miejsca we wspólnocie krajów socjalistycznych i pokojową współpracę z innymi państwami".

Szczegółowo poglądy tzw. lewicy chrześcijańskiej opisał prof. Tomasz Sikorski w trzytomowej pracy pt. Ewangelia zbawienia, Polska lewica chrześcijańska, wyd. von Borowiecky, Radzymin 2019.

 

Artykuł „Socjalistyczny kierunek rozwoju Polski jest jedyną drogą do trwałej poprawy losu”. Deklaracja PZPR? Nie, artykuł programowy miesięcznika „Więź”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/socjalistyczny-kierunek-rozwoju-polski-jest-jedyna-droga-do-trwalej-poprawy-losu-deklaracja-pzpr-nie-artykul-programowy-miesiecznika-wiez-wideo/feed/ 0
Przemilczana przez władze PRL katastrofa lotnicza, którą próbowało ukryć UB. „Na miejscu zauważono studenta, który usiłował wypadek sfotografować”. [WIDEO] https://niezlomni.com/przemilczana-przez-wladze-prl-katastrofa-lotnicza-ktora-probowalo-ukryc-ub-na-miejscu-zauwazono-studenta-ktory-usilowal-wypadek-sfotografowac-wideo/ https://niezlomni.com/przemilczana-przez-wladze-prl-katastrofa-lotnicza-ktora-probowalo-ukryc-ub-na-miejscu-zauwazono-studenta-ktory-usilowal-wypadek-sfotografowac-wideo/#respond Tue, 20 Oct 2020 04:04:35 +0000 https://niezlomni.com/?p=51169

Ta książka to zapomniane tragedie i katastrofy, których nie dało się przemilczeć. Dramatyczne wypadki, które wstrząsnęły powojenną Polską.
Z labiryntu płonących wyrobisk kopalni Barbara-Wyzwolenie nie mieli dokąd uciec. Zabijał ich tlenek węgla. Pożar ten, w pierwszy dzień wiosny 1954 roku, jest największą tragedią w polskim górnictwie po drugiej wojnie światowej.


W tym samym czasie w USA powstał tajny raport CIA na temat wielkiej katastrofy kolejowej pod Wałbrzychem. Tyle że nikt ze starszych wałbrzyszan takiej katastrofy nie pamięta…

Leszek Adamczewski dalej tropi największe katastrofy w powojennej Polsce – już nie tylko lądowe.
Czas zatarł szczegóły zatonięcia promu Jan Heweliusz, a wiedza o upadku na Poznań bombowca Pe-2FT została ukryta celowo. Informacje o pożarach szczecińskiej Kaskady i zabytkowych spichrzy w Bydgoszczy oraz o wybuchu w warszawskiej Rotundzie PKO i utajnionych przez władze komunistyczne katastrofach kolejowych z licznymi ofiarami, uzupełniają reportaże z tragicznych wypadków samolotów pasażerskich PLL LOT Kopernik i Kościuszko. Autor próbuje wyjaśnić także zagadkę katastrofy samolotu AN-24, który w 1969 roku uderzył w górę Policę w Beskidach.
Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz. Autor blisko trzydziestu książek. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika.

Począwszy od debiutanckich Złowieszczych gór, aż do tej pory pozostawał wierny tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, w tym nieznanych losów skarbów kultury.

Pracując wiele lat w prasie poznańskiej, wielokrotnie pisał o tragediach i wypadkach w Polsce. Dlatego postanowił poświęcić także dwa opracowania powojennym już katastrofom – największym, a w czasach PRL często utajnianym. Niniejsza książka jest jednym z nich.

Fragment książki Leszka Adamczewskiego pt. Katastrofy 2 Słynne i przemilczane tragedie powojennej polski, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.

1952. Awaryjne Lądowanie

Na początku było słowo. Słowo poufne, zapisane w niewielkiej liczbie egzemplarzy 41. numeru „Biuletynu” Komitetu Miejskiego PZPR w Poznaniu z 13 czerwca 1952 roku. Niechlujnie zredagowana i tak też przepisana na maszynie informacja została zatytułowana Katastrofa lotnicza. Oto jej podstawowa treść (pisownia oryginalna): „W dniu 10. VI. br. o godz. 8:30 spadł wojskowy samolot przy ul. Marchlewskiego a róg Drogi Dębińskiej. Samolot ten nadleciał od strony Starołęki na wysokości 30 mtr. [metrów] obniżając swój lot uderzył podwoziem halę maszyn Robotniczej Spł. [Spółdzielni] Pracy, zrywając dach z tejże hali, następnie uderzył w słup drewniany i z kolei w dwa słupy sieci tramwajowej przez to nastąpił upadek i wybuch, który spowodował śmierć 7 osób są to”.

W poufnym „Biuletynie” wymieniono podstawowe dane, przede wszystkim nazwiska, wszystkich, z tym że autorowi notatki nie udało się ustalić nazwiska jednego członka załogi samolotu i przypadkowej kobiety, pisząc: „Pilot – obsada samolotu, bliższych danych brak; Kobieta – brak bliższych dan[ych]”. Informację o samej katastrofie zamyka następujące zdanie:

„W wyniku katastrofy i eksplozji zostali poranieni i poparzeni 15 osób, w tym 10 robotników MPK”. Niżej jest jednak charakterystyczny dla tamtych czasów dopisek: „Na miejscu wypadku zauważono studenta szkoły inżynierskiej ob. Stasiaka, który usiłował powyższy wypadek sfotografować, co udaremniła jemu Milicja Obywatelska”.

Po latach Jerzy Stasiak powiedział, że na miejscu katastrofy nie wykonał żadnego zdjęcia: „Od razu mnie zatrzymali. Próbowałem tłumaczyć, ale nie chcieli słuchać. Milicjanci zawieźli mnie do siedziby UB na Kochanowskiego. Wypuścili dopiero po długim przesłuchaniu. Traktowali mnie jakbym nie wiadomo co zrobił. Aparatu mi nigdy nie oddali. A i tak byłem szczęśliwy, że to się tak dobrze skończyło. To były takie czasy, że ludzie trafiali do więzień za mniej poważne sprawy”.

Rok 1952 był szczytowy w dziejach stalinizmu w Polsce. Więzienia pękały w szwach od faktycznych i wyimaginowanych wrogów komunizmu, sądy taśmowo wydawały wyroki śmierci, z których większość wykonano. Wszędzie węszyli etatowi agenci i tajni współpracownicy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz Informacji Wojskowej. Sytuacja gospodarcza kraju, który dźwigał trud odbudowy po zniszczeniach wojennych i kosztowną militaryzację, stawiając głównie na rozwój przemysłu ciężkiego, była opłakana. W sklepach brakowało podstawowych towarów powszechnego użytku. Problemem był zakup pary butów i najzwyklejszego garnituru. Miesiąc przed katastrofą samolotu wojskowego w Poznaniu wprowadzono kartki na mydło, proszek do prania i słodycze dla dzie­ci. Według propagandy Polska była jednak krajem dobrobytu, który z radością przygotowywał się do przyjęcia nowej kon­stytucji i zmiany nazwy z Rzeczypospolitej Polskiej na Polską Rzeczpospolitą Ludową.

W tych warunkach społeczno-politycznych doszło do ka­tastrofy samolotu wojskowego, nie gdzieś na odludziu, ale nie­mal w samym centrum Poznania: mniej więcej kilometr od Starego Rynku, w pobliżu pospiesznie wykańczanego mostu drogowego przez Wartę, który planowano uroczyście otwo­rzyć na lipcowe święto 8. rocznicy proklamowania manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i nadać tej no­woczesnej przeprawie imię komunistycznego rewolucjonisty Juliana Marchlewskiego. Do 22 lipca czasu nie zostało wiele. Prace koncentrowały się między innymi na budowie sieci te­lefonicznej oraz linii tramwajowej przez nowy most na prawy brzeg Warty i dalej w kierunku Starołęki.

To właśnie robotnicy pracujący na budowie obu inwesty­cji miejskich około godziny 8:30 we wtorek, 10 czerwca 1952 roku, zauważyli nisko lecący samolot, za którym ciągnęła się smuga dymu i którego pilot najwyraźniej szukał miejsca do awaryjnego lądowania. Tak przynajmniej zdawało się dwu­nastoletniemu wówczas Ryszardowi Szeflerowi, który mimo wczesnej pory wraz z kolegami grał w piłkę na Łęgach Dę­bińskich.

Szefler nie mógł słyszeć rozmowy, którą w tym mniej więcej czasie pilot bombowca Pe-2FT, chorąży Zdzisław Lara, prowa­dził przez radio ze znajdującym się na lotnisku Ławica, prawie osiem kilometrów na zachód od mostu Marchlewskiego, kie­rownikiem lotów, kapitanem pilotem Henrykiem Jabłońskim.

– Prawy silnik szlag trafił – krzyknął chorąży, wyłączył iskrownik i wypuścił podwozie.
– Nie rób zwisów! Idź po prostej! – Lara usłyszał głos kapi­tana Jabłońskiego.
– Mam problemy z prawym silnikiem – zameldował pilot Pe-2FT.
Gdy mówił te słowa, także drugi silnik odmówił posłuszeń­stwa. Lara zdążył jeszcze ostrzec swoją załogę – nawigatora chorążego Stanisława Kucia i strzelca radiotelegrafistę Józefa Bednarka – by przygotowała się do lądowania w przygodnym terenie, po czym zameldował Jabłońskiemu:
– Nie mam drugiego silnika. Do lotniska nie dociągnę. Będę się starał usiąść nad rzeką, na Łęgach Dębińskich.
Do katastrofy brakowało już tylko sekundy. (…)

Artykuł Przemilczana przez władze PRL katastrofa lotnicza, którą próbowało ukryć UB. „Na miejscu zauważono studenta, który usiłował wypadek sfotografować”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/przemilczana-przez-wladze-prl-katastrofa-lotnicza-ktora-probowalo-ukryc-ub-na-miejscu-zauwazono-studenta-ktory-usilowal-wypadek-sfotografowac-wideo/feed/ 0
„Pakujesz się i jedziesz do Luksemburga. Zaczynamy projekt „Trzecia Rzeczpospolita”. Fragment „Wieży komunistów” Witolda Gadowskiego (wideo) https://niezlomni.com/pakujesz-sie-i-jedziesz-do-luksemburga-zaczynamy-projekt-trzecia-rzeczpospolita-fragment-wiezy-komunistow-witolda-gadowskiego-wideo/ https://niezlomni.com/pakujesz-sie-i-jedziesz-do-luksemburga-zaczynamy-projekt-trzecia-rzeczpospolita-fragment-wiezy-komunistow-witolda-gadowskiego-wideo/#respond Thu, 04 Oct 2018 09:15:38 +0000 https://niezlomni.com/?p=50268

Dziennikarz Andrzej Brenner wpada na trop największej afery nowej Polski i wkrótce sam poczuje, jak to jest zagłębić się pełen powiązań i animozji świat osób sprawujących rzeczywistą władzę w państwie. Jednak w swoim dążeniu do ujawnienia kulis afery natrafia na kolejne kłody, rzucane mu pod nogi przez bardzo wpływowe osobistości. Jego przeciwnicy nie zawahają się nawet przed sięgnięciem po ostateczne środki, aby stłumić ambicje niewygodnego dziennikarza.

[caption id="attachment_50269" align="alignleft" width="550"] Wyd. Replika[/caption]

Georg nagle poczuł suchość w ustach, ukradkiem otarł z czoła krople potu. Rozpiął kołnierzyk nienagannie wyprasowanej koszuli i rozluźnił węzeł krawata.
Wydarzenia sprzed wielu lat znów stanęły przed jego oczami.
– Pani Noro, proszę do mnie przyjść! – zawołał matowym głosem.
Drzwi gabinetu natychmiast się uchyliły.
Młoda, atrakcyjna brunetka błyskawicznie spełniła polecenie szefa. Po chwili na biurku Georga stała srebrna taca z czterema pękatymi lampkami napełnionymi trunkiem, którego aromat powoli roznosił się po całym pomieszczeniu.
Georg przytrzymał sekretarkę za ramię i nakazał jej zaparzyć dużo czarnej, mocnej kawy.
Kiedy wyszła, badawczo spojrzał na swojego gościa.
– Jesteś pierwszym Polakiem, który mnie odnalazł – powiedział z uśmiechem do siedzącego naprzeciw szczupłego mężczyzny. – Wybacz, jeśli cię dotknę, ale muszę o coś zapytać…
Nie spuszczał oczu z przybysza. Dostrzegł jego zaciekawienie, więc wypalił bez ogródek:
– Po jaką cholerę tu przyszedłeś? Nie masz własnych kłopotów?
– Jestem dziennikarzem – odrzekł cicho Polak.
– To żadne wytłumaczenie, normalni dziennikarze piszą o gwiazdach show biznesu, biorą pieniądze od dużych korporacji za pochwalne artykuły, ale nie wtykają nosa w nie swoje sprawy. – Kravczik mówił spokojnym głosem, tak jakby rozważał jakiś matematyczny problem. – Wlazłeś na ścieżkę pełną węży, a nie wyglądasz na takiego, który by sobie z gadami radził. Jeszcze możesz się wycofać.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do ogromnego okna. Stanął w bezruchu i zaczął cicho bębnić palcami po parapecie.
Szczupły mężczyzna, siedzący w rogu gabinetu na białej skórzanej sofie, pozostał nieporuszony. Spokojnie wyciągnął przed siebie nogi. Na kilkanaście minut zapadła cisza.

Naraz gość energicznie klepnął się w kolano.
– Jeśli pan myśli, że jechałem tu tylko po to, aby sobie towarzysko porozmawiać, to mocno się pan myli. Wiem, co
robię…
Georg nie wyczuł w jego głosie nawet nuty wahania.
– Dobrze, w końcu nie jesteś moim synem, twoje kłopoty, twoja sprawa – mruknął.
Nadal wpatrywał się w widok za oknem. Sprawiał wrażenie, jakby myślami odbiegł gdzieś daleko.
Po szybie spływały krople drobnego jesiennego deszczu.
Z okien biura rozciągał się rozległy widok na rzekę i wysoką sylwetę wieży telewizyjnej. Düsseldorf zanurzał się w sinych światłach zapadającego zmierzchu.
– Dobrze… Zatem czeka nas długa rozmowa. – Kravczik odruchowo zatarł dłonie. – W Polsce był proces, prawda?
– Tak. – Andrzej Brenner nieznacznie skinął głową.
– Ile zarzucono oskarżonym?
– Ile? – Polak zdziwiony uniósł brwi.
– Jak wielką kradzież im zarzucono?
– Bajońską sumę, jakieś pięćset milionów dolarów. – Dziennikarz przygryzł wargi, jakby tym grymasem chciał złagodzić wymowę wypowiedzianych przez siebie słów.
Georg wybuchnął krótkim, tubalnym śmiechem.
Nagle urwał i spojrzał Andrzejowi prosto w oczy spojrzeniem człowieka, który właśnie przestał się wahać. Błękitne, wodniste oczy spoglądały na przybysza z Polski nieruchomo, bez cienia emocji.
– Przez moje ręce przeszedł ponad miliard, a takich jak ja było na świecie kilku! – Niemiec wyraźnie bawił się osłupieniem gościa.
Andrzej zastygł w milczeniu. Zbaraniałym wzrokiem wpatrywał się w twarz gospodarza.
– Przepraszam… – wyjąkał. – Czy może pan powtórzyć kwotę? – wymamrotał po minucie.
– Miliard dolarów przeszedł przez moje ręce. – Georg nieznacznie się uśmiechnął. – Nie byłem sam, oni mieli kilku takich finansistów. – Jego ton nieco złagodniał. Widać było, że zdumienie rozmówcy sprawiło mu satysfakcję.
Andrzej wyjął ze starej skórzanej torby notatnik i dyktafon.
– Pozwolisz, że będę notował? – niespodziewanie przeszedł z Niemcem na ty.
– Rób, co chcesz. Opowiem ci, jak to wyglądało, ale w twoim kraju pewnie nikt ci nie uwierzy. – Georg ujął kieliszek w dłoń. – Najpierw jednak napijmy się za nasze spotkanie. Mam już osiemdziesiąt lat i nie przypuszczałem, że jeszcze komuś będę opowiadał tę historię.
Stuknęli się kieliszkami.


– Miałem wtedy polski paszport dyplomatyczny. W Warszawie byłem przyjmowany jak książę. Apartament w „Victorii”, rano limuzyna, którą wieziono mnie do siedziby Rady Ministrów. Po południu przejażdżka dorożką i bankiet w dworku pod Warszawą. Stoły uginały się od jedzenia i napitków. Zawsze czekało na mnie kilku ministrów. Byli jak sprzedajne dziewczyny. Jeden przez drugiego oferowali mi swoje usługi. – Twarz Kravczika skrzywiła się, jakby przełknął coś wyjątkowo niesmacznego. – FBG, to był ciekawy pomysł.
– Fundusz Budowy Gospodarki – powtórzył po chwili z naciskiem. – Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałem, aby polecenia przelewania kilkudziesięciu milionów dolarów podpisywane były na kawiarnianych serwetkach. – Urwał i kolejny raz spojrzał Andrzejowi w oczy. – To były ogromne pieniądze. Tak ogromne, że mogły zabijać… – szepnął.
– I zabijały! – Andrzej, pomimo rosnącego podniecenia, wytrzymał to spojrzenie.
Niemiec wstał od stołu i podszedł do okna.
– A za tymi pieniędzmi stały następne pieniądze. Miliony, poukładane jak domino. Tu, w tym mieście, jest kilku ludzi, którzy dzięki FBG stali się krezusami. – Wyciągnął dłoń w kierunku szyby i zatoczył nią koło. – Najważniejsi jednak nie mieszkają w Düsseldorfie. Są w USA, Izraelu i oczywiście w Rosji.
Andrzej opuścił głowę i zapisał coś w notatniku.
– Mam dużo czasu – mruknął sam do siebie.
Za jego plecami skrzypnęły drzwi, sekretarka wniosła półmisek ciasteczek.
– Dziękuję, pani Noro. – Georg nawet nie odwrócił się w jej stronę.
Palił jedno cygaro za drugim. Gabinet powoli spowijała ciężka tytoniowa mgła.
Mężczyźni siedzieli w półmroku, który rozświetlało jedynie punktowe światło lampki, wydobywające z ciemności leżące na biurku stosy dokumentów.
Sekretarka dyskretnie spytała o coś Kravczika i bezszelestnie opuściła biuro.
Ulica ucichła.
Mijały kolejne godziny. Noc za oknem błyszczała sodowymi lampami, które zapaliły się na ulicy. Słychać było jedynie dźwięk syren karetek pogotowia i wyjące z oddali alarmy samochodów.
Andrzej rozpiął na piersiach koszulę, był spocony, miał zmierzwione włosy. Georg zdjął marynarkę i dystyngowanym gestem rozwiesił ją na krześle przy biurku.
Jego droga koszula pozostała jednak nieskazitelna.
Przy jej mankietach połyskiwały brylantowe spinki.
Polak czuł napływające do mózgu fale gorąca.
Momentami przestawał się kontrolować i wykrzykiwał:
– To niemożliwe!
– Możliwe, możliwe… Wtedy też myślałem, że śnię, ale forsa, śliczne, okrągłe sumki, zamykała mi usta – odpowiadał mu z dobrotliwym uśmieszkiem Georg.
Dolewał kawy i podróżowali dalej, przez dziesiątki dokumentów, zdjęć, rachunków.

*****

Wczesnym rankiem ulica leniwie ożyła. Kierowca, rozwożący bułki do pobliskich sklepów, ze zdziwieniem spostrzegł, że z biura szacownego doktora Georga Kravczika wyszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku. Pod pachą ściskał pękatą teczkę.
„O tej porze nikogo tam nie ma, czyżby coś się stało?” – pomyślał dostawca. Zaniepokojony spojrzał w szerokie okno biura i dojrzał w nim gospodarza, który posłał mu ciepły uśmiech.
Uspokojony zabrał się więc za wyładowywanie skrzynek…
Zajęty swoją czynnością nie zauważył, jak w ślad za mężczyzną z teczką podążył cień, który wysunął się zza załomu ściany szarego budynku naprzeciw biura finansisty. Zmęczony i niewyspany Andrzej Brenner też nie był w stanie go dojrzeć…

Dwadzieścia lat wcześniej

Gabinet generała Kazimierza Ogorzelskiego przypominał przedział kolejowy.
Co chwila wpadali do niego kolejni oficerowie, a inni z trzaskiem obcasów odmeldowywali się i wybiegali.
Na koniec szef II Zarządu Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego zamknął się u siebie wyłącznie w towarzystwie oficerów z tajnej sekcji „Y”.
– Zarówno my, jak i towarzysze radzieccy, jesteśmy pewni, że zmiany w Europie są tylko kwestią czasu. Musimy się przygotować do nowej sytuacji. Co w nowym ustroju daje władzę? – Ogorzelski powiódł po obecnych srogim spojrzeniem.
Większość z tych twarzy znał od wielu lat. Kilku pułkowników, trzech młodych majorów, Grzegorz i jeden kapitan. Miał do nich absolutne zaufanie. Każdego z nich miał w ręku. O każdym wiedział wystarczająco dużo, aby słuchali go bez mrugnięcia powiek.
– Obywatelu generale, tak mi się wydaje, że najważniejsze są pieniądze – wyrwał się gruby pułkownik o czerwonej, spoconej twarzy.
Mielejczyk, zwany „Dużym Budyniem”, był swoistą maskotką sekcji „Y”. Umysł miał równie lotny jak sylwetkę i właściwie nikt nie wiedział, jak trafił do sekcji. Był jednak nieszkodliwy i pocieszny, więc cała reszta traktowała go z wielką wyrozumiałością. Poza tym nikt inny nie potrafił tak jak „Duży Budyń” z poważną miną wznosić najbardziej lizusowskich toastów na cześć przełożonych. Był funkcjonalny, wykonywał za nich najbardziej obrzydliwe obowiązki.
Ogorzelski pokiwał głową.
– Tym razem, „Budyniu”, trafiłeś w samo sedno. Nasz nowy koń jest maści zielonej.
– Koń?… Ja nie bardzo… – Mielejczyk stropiony mrugał powiekami.
Przez gabinet przetoczył się tubalny śmiech. Ogorzelski też z trudem ukrywał wesołość.
– Dolary, pieniądze, i to nie takie, jakie zarabiali rajdowcy Jaroszewicza czy te męty z „jedenastki” od Kiszczaka. Tu chodzi o prawdziwe pieniądze, które zbudują… hm… – zawahał się i spojrzał na swoich oficerów – zbudują nam nowe życie… Nam, czyli patriotom – dokończył ściszonym głosem.


Bardzo lubił, gdy jego słowa wywoływały na twarzach wyraz napięcia. Miał słabość do patetycznych przemów.
– To nie będą złodziejskie sztuczki Milewskiego. Tu chodzi o stworzenie systemu, który będziemy trzymać w ryzach przez wiele lat.
Twarze oficerów były skupione. W ciszy wpatrywali się w twarz szefa. Weterani wywiadu wojskowego. Żaden z nich nie miał czystych rąk.
– Jestem po rozmowach z Rosjanami – ciągnął Ogorzelski. – Oni działają w innej skali, chcą obrobić Bank Światowy!
W pomieszczeniu słychać było jedynie głębokie oddechy i brzęczenie obijającej się o szybę muchy.
– My zrobimy to na naszą skalę, inteligentnie i w rękawiczkach, tak jak zawsze – westchnął Ogorzelski. Był wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie na obecnych wywarła jego oracja.
Ogorzelski nie powiedział swoim oficerom wszystkiego.
Od kilku miesięcy krążył pomiędzy Berlinem, Moskwą, Pragą i Budapesztem. Brał udział w tajnych spotkaniach, na których starannie wyselekcjonowani przez dwóch generałów z Zarządu Finansowego i V Zarządu KGB oficerowie z państw Układu Warszawskiego omawiali plan „Raboczaja tietrad”.

Nazwa wzięła się od przekazanego Gorbaczowowi przez Jurija Andropowa zwykłego szkolnego zeszytu, w którym zapisane były aktywa wywiadu sowieckiego rozmieszczone w różnych krajach. Konta bankowe, nazwiska biznesmenów-figurantów, kupionych polityków.
W „zeszycie” znajdował się też pracowicie rozrysowany pomysł transformacji krajów Bloku Wschodniego, które, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kolejno miały się przemienić w pełnoprawnych członków kapitalistycznego świata.
Jurij Andropow miał niezwykłą zdolność do obmyślania intryg i tzw. przedsięwzięć operacyjnych, był mistrzem obliczonych na dziesiątki lat tajnych gier. Przed śmiercią zdążył urzeczywistnić część planu swojego życia, planu, który za kilkadziesiąt lat, gdy historycy zajrzą do archiwów, da mu miejsce w pierwszym szeregu największych umysłów świata.
Andropow stworzył krąg ludzi, którzy niezależnie od zmieniającego się kierownictwa KPZR pieczołowicie realizowali jego pomysły. W Związku Sowieckim byli to ludzie z elity tajnego działu finansowego KGB i V Zarządu zajmującego się zbieraniem informacji o grupach politycznych i wyznaniowych oraz o dysydentach. Równie starannie wyselekcjonowano oficerów w Czechosłowacji i NRD, tam jednak wybrano ludzi ze służb cywilnych.
W Polsce sytuacja była inna. Od 1981 roku, kiedy ministrem spraw wewnętrznych został generał Czesław Kiszczak, jedynie służby wojskowe zasługiwały na zaufanie ludzi Andropowa. Jednym z jego wybrańców był właśnie generał Ogorzelski.
Dzień przed naradą w warszawskim sztabie generał wrócił z Berlina, gdzie w willi Stasi niedaleko Alexanderplatz uczestniczył w egzotycznym spotkaniu.
Przy dużym prostokątnym stole zasiedli naprzeciw siebie ludzie z wywiadu Markusa Wolfa, dwóch oficerów z XXII oddziału MfS zajmującego się sprawami terroryzmu oraz… przedstawiciele mafii tureckiej.
Ogorzelski został tam zaproszony, bowiem Warszawa od dłuższego czasu słynęła z produkcji najczystszych chemicznie tabletek LSD i ekstasy.
Agenci Stasi z grupy „Warszawa” od dawna donosili swojemu szefowi Markusowi Wolfowi, że syntetyczne narkotyki z Polski produkowane są w Centralnym Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie.
Rozprowadzali je potem agenci z departamentu pierwszego MSW i ludzie z sekcji jedenastej.


Produkcję narkotyków kontrolowali jednak wojskowi z grupy Ogorzelskiego i tylko oni znali ostateczne przeznaczenie „produktu”. Oni zbudowali trasy kurierskie na zachodzie Europy i trzymali w ręku wszystkie kawałki tej skomplikowanej układanki.
Organizatorzy spotkania uznali więc, że Ogorzelski może być bardzo pomocny w rozmowach o uruchomieniu potężnego kanału przerzutu heroiny z tureckiej Anatolii do Holandii. Jak oceniali Turcy, taka działalność powinna przynieść dochód ponad dwóch miliardów dolarów w ciągu dwóch lat.
Spotkanie przy Alexanderplatz utwierdziło Ogorzelskiego w przekonaniu, że stał się ważnym elementem największej w Europie maszyny do robienia pieniędzy.
Nawet przedstawiciele włoskiej ‘Ndranghety, proszący go w Warszawie o opiekę nad siecią pizzerii, którą zamierzali uruchomić w Polsce, pokornie uznali, że nie są w stanie konkurować z „siecią Andropowa”. Włosi grzecznie oddawali wojskowym trzydzieści procent osiąganego w Polsce zysku.
Teraz Ogorzelski spoglądał na swoich ludzi z satysfakcją, to był doskonały zespół. Właściwie zastanawiał się tylko nad jedną kwestią – jak wytrzymają ciśnienie ogromnych pieniędzy, które w ciągu najbliższych miesięcy posypią się na ich głowy.
Szczególnie uważnie przyglądał się niewysokiemu majorowi o kwadratowej, pospolitej twarzy.
Na pewno był najbardziej niechlujny w tym gronie – przepocony pod pachami mundur, braki w uzębieniu i niedokładnie ogolony podbródek – jednak to właśnie on najlepiej nadawał się do odegrania w planie Ogorzelskiego głównej roli. Był inteligentny, nieprzemakalny i patologicznie wręcz uczciwy.
– Grzegorz!
Major Grzegorz Okrzemek się wzdrygnął. Głos przełożonego wyrwał go z intensywnych rozmyślań.
Właśnie zastanawiał się nad czwartym ruchem w korespondencyjnej partii szachów, którą toczył z profesorem Hanauskiem, znanym kryminologiem z Krakowa, który, o czym mało kto wiedział, namiętnie rozwiązywał szachowe zagadki.
Okrzemek pierwszą partię przegrał w dwunastu ruchach, teraz zanosiło się jednak na bardziej wyrównane starcie. Major bardzo dynamicznym otwarciem w stylu Bobby’ego Fischera zyskał przewagę i inicjatywę. Pierwsza linia Hanauska została zepchnięta do defensywy. Ostatnie posunięcie, które profesor przesłał mu wraz z bardzo miłym listem, wprawiło Okrzemka w lekkie zdumienie. Od kilku godzin zastanawiał się nad pułapką, jaką przygotował mu krakowski naukowiec. Być może jakieś znaczenie miała dołączona do listu kopia siedemnastowiecznej ryciny, przedstawiającej kobietę wlewającą wodę do studni…
„Cię choroba, woda do studni, pozorowana obrona i atak z drugiej linii…” – głowił się Okrzemek.
– Grzegorz, kurwa! – dotarł do niego głos zniecierpliwionego generała. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – W ciemnych oczach Ogorzelskiego zapaliły się ogniki gniewu.
– Panie generale, gotów na każde wezwanie! – wrzasnął Okrzemek, zrywając się do przyjęcia postawy „na baczność”. Wystającym brzuchem przewrócił dwie stojące na stole butelki z wodą mineralną.
Gabinetem znów wstrząsnął tubalny śmiech oficerów. Wesołość udzieliła się nawet poirytowanemu Ogorzelskiemu.
– Spocznij, majorze! Spocznij! – wydusił z siebie pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu.
Okrzemek niepewnie rozglądał się po sali. Nie bardzo rozumiał, co się stało.
Zdążył jeszcze umoczyć połę munduru w niedopitej „kawie-
-zalewajce”.
– Dziękuję wam. Na dziś to wszystko. – Generał machnął ręką w kierunku oficerów, tak jakby chciał im powiedzieć:
„Z nim, niestety, tak zawsze…”.
– Grzegorz! – Teatralnie zmarszczył brwi. – Ty zostań! – dokończył, gdy napotkał spojrzenie rybich oczu majora schowanych za grubymi szkłami okularów.
Okrzemek zrezygnowany klapnął na krzesło i zajął się ścieraniem plamy z munduru.
Oficerowie opuszczali gabinet szefa w doskonałych humorach. Szykowała się ciekawa robota, a do tego Okrzemek nieświadomie przejął od tępego Mielejczyka rolę dyżurnego
błazna.
Lubili Okrzemka. Był roztrzepany, potrafił jednak tak zajmująco mówić o teorii gier, że często wypuszczali go na takie spontaniczne prelekcje.
Pierwszy w ich gronie przeczytał robiącą coraz większą karierę w świecie psychologów i ludzi służb książkę amerykańskiego badacza Erica Berne’a W co grają ludzie.
Opowieści Okrzemka o wynikach badań Berne’a bardzo szybko stały się tak popularne, że zaprosił go na rozmowę sam szef szefów – generał Kiszczak, o którym na korytarzach Sztabu Generalnego mówiło się nabożnym, ściszonym tonem.
Major odwiedził gabinet generała przed kilkoma miesiącami. Szef miał na sobie nienagannie odprasowaną koszulę i pachniał tak, jak Okrzemek wyobrażał sobie, że pachną ludzie z wielkiego świata. Grzegorza zdziwił jedynie fakt, że szef szefów był niewiele wyższy od niego. Oglądając Kiszczaka w telewizji, zawsze wyobrażał sobie, że jest potężny jak tur.
– Grzegorz! – donośny głos Ogorzelskiego ostatecznie przywołał go do rzeczywistości.
Byli sami, a adiutant generała właśnie wniósł karafkę koniaku i termos pełen świeżo zaparzonej kawy.
Okrzemek odruchowo ściągnął ku sobie łopatki i lekko zmrużył oczy. Spodziewał się solidnej reprymendy. Oby to tylko nie był „kosmiczny opierdol”, legendarny ochrzan, jedyny w swoim rodzaju stek inwektyw, z których słynął generał Ogorzelski.
– Chciałbym, żeby to, o czym teraz będziemy mówili, pozostało tylko między nami. Tego nie może wiedzieć nawet twoja żona, ani tym bardziej kochanka.
– Nie mam kochanki, obywatelu generale – żachnął się Okrzemek.
– Więc nawet twoja przyszła kochanka – mruknął generał, powstrzymując uśmiech. – Nie wiem… Nie wiem, cholera, czy dobrze zrobiłem, wybierając ciebie – w jego głosie pobrzmiewała nuta wahania.
– To nie o opierdol chodzi? – mruknął z nadzieją Okrzemek. Wyglądał przy tym jak żółw wynurzający się ze skorupy, aby sprawdzić, czy zagrożenie minęło.
– Nie. – Generał odsapnął. – Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o twoim pomyśle wykupienia wszystkich długów Polski? – Starał się, aby Okrzemek nie mógł wpaść mu w słowa. – Rozmawiałem z pewnymi towarzyszami… To jest realne – wypowiadał zdania tak, jakby przedstawiał swojego podwładnego do odznaczenia.
– A, to… Przecież mówiłem, że to proste – burknął zdziwiony Okrzemek.
– No… niby tak. W każdym razie, obywatelu majorze, zostaliście wybrani do wykonania bardzo tajnej misji. – Generał protekcjonalnie położył Okrzemkowi dłoń na pagonie. – No i pewnie nowa belka ci tu wpadnie – dokończył uroczystym
tonem.
– Tak, tak… Można – mruczał wyraźnie roztargniony Okrzemek.
W głębi duszy pragnął, aby to spotkanie jak najszybciej się skończyło. W tyle głowy zaświtało mu właśnie odkrycie, prawdziwy plan profesora Hanauska. „Chytry ten profesorek jak diabeł” – pomyślał z satysfakcją, a głośno wyskan-
dował:
– Panie generale, jestem do usług, proszę mną dyspono-
wać.
– Zapomniałeś dodać: ku chwale ojczyzny… nowej ojczyzny. .. – Generał zagadkowo świdrował go spojrzeniem.
– Nowej? – Tym razem duch Okrzemka całkowicie zespolił się z ciałem. Major był szczerze zaskoczony.
– Będziesz jednym z tych, którzy ją stworzą, gamoniu. – Generał nie spuszczał z niego wzroku. Pomarszczone czoło świadczyło, że nie wszystko mu jeszcze powiedział. Wydął usta i nadal uważnie przyglądał się podwładnemu.
Na policzki Okrzemka wypełzły krwiste rumieńce. Widać było, że nie gardzi alkoholem. Siedział sztywno i nabożnie wpatrywał się w twarz przełożonego. Ogorzelski w milczeniu nalał sobie koniaku do szklanki i wychylił ją bez poruszenia grdyki. Major z ciekawością spoglądał na taki sposób picia.
„Bez przełykania, prosto w gardło… Stara frontowa szkoła” – pomyślał z podziwem.
– Uff, dobra… Zaczynamy, majorze. – Głos generała był łagodny i spokojny. – Jeszcze raz opiszesz mi swój pomysł kupowania naszego długu za granicą, ale dokładnie, i tak, żebyś niczego nie pominął. Szczególnie chodzi mi o sposób przesyłania pieniędzy za granicę, a potem przekazywania tej forsy na kupowanie polskich długów. Musisz opisać te wszystkie banki, o których mówiłeś – generał przerwał i nad czymś się zastanowił. – Zostaniesz, Grzegorzu, dyrektorem banku! – zakończył, ponownie wwiercając swoje spojrzenie w rozszerzone z zaskoczenia źrenice Okrzemka.
– Jaaa? – Okrzemek był przerażony.
– Tak. Zostaniesz dyrektorem Banku Handlowego w Luksemburgu.
– To ten ruski bank, o którym mówiłem? – Major zdążył już ochłonąć z pierwszego szoku.
– Tak, ten sam. Dotychczas puszczaliśmy przez niego pieniądze dla naszych „biznesmenów” na Zachodzie, aby kradli technologie i pomagali nam obchodzić embargo COCOM-u, a teraz tam będzie nasza baza dla operacji… No, jak ją, Grzesiu, nazwiemy? – Generał rozlał kolejną porcję gruzińskiego koniaku i podsunął Okrzemkowi jego przydział.
– „Trzecia Rzeczpospolita”, obywatelu generale! – ryknął Okrzemek, wychyliwszy koniak do dna.
– Jakoś tak podejrzanie to brzmi. – Ogorzelski skrzywił się, jakby trunek trafił nie tam, gdzie miał wylądować.
– Panie generale, była Druga Rzeczpospolita, sanacyjna, to my możemy zrobić Trzecią Rzeczpospolitą, też wojskową, ale naszą – uśmiechnął się Okrzemek.
– Może ty i masz rację… – Generał zawiesił głos. – Nasza, mówisz… – Podparł twarz kułakiem. – Wiesz, ty masz intuicję, racja! Bo w końcu czyja ma być, tych posrańców? Nasza ma być, żołnierzy, patriotów! – Koniak zaczął działać i głos dowódcy stawał się coraz bardziej miękki. – Jutro pakujesz się i jedziesz do Luksemburga. Zaczynamy projekt „Trzecia Rzeczpospolita”, panie prezesie. – Ogorzelski kordialnie poklepał Okrzemka po dłoni.
Wypili resztę koniaku i generał wręczył Okrzemkowi dwie pękate teczki.
Zawierały najtajniejsze opisy lokat zagranicznych, które w rzeczywistości były zarządzane przez wywiad wojskowy.
– Na jutro napiszesz mi tajny raport o szczegółach naszego pomysłu – Ogorzelski specjalnie mocno wyartykułował słowo „naszego”.
Wieczorem, siedząc w ciemnej gierkowskiej kuchni, Okrzemek wyjął czerwony flamaster i równym, starannym pismem wykaligrafował na teczkach, które wręczył mu szef, ten sam napis:
„III Rzeczpospolita – Fundusz Budowy Gospodarki”.

 

Fragment książki Witolda Gadowskiego, WIEŻA KOMUNISTÓW, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Kiedy dochodzi do wielkich przemian ustrojowych, ludziom z pewnych kręgów trudno pogodzić się z utratą władzy i wpływów. Politycy, wojskowi, oficerowie służb specjalnych – każdy stara się tak pokierować wydarzeniami, aby jak najwięcej zyskać, jednocześnie ukrywając prawdziwe mechanizmy władzy i źródła swoich przychodów.

 

Artykuł „Pakujesz się i jedziesz do Luksemburga. Zaczynamy projekt „Trzecia Rzeczpospolita”. Fragment „Wieży komunistów” Witolda Gadowskiego (wideo) pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pakujesz-sie-i-jedziesz-do-luksemburga-zaczynamy-projekt-trzecia-rzeczpospolita-fragment-wiezy-komunistow-witolda-gadowskiego-wideo/feed/ 0
Prof. Rzepliński już w wieku 22 lat został członkiem PZPR. Należał też do ZNP. Maciej Marosz ujawnia kulisy kariery byłego prezesa TK https://niezlomni.com/prof-rzeplinski-juz-wieku-22-zostal-czlonkiem-pzpr-nalezal-tez-znp-maciej-marosz-ujawnia-kulisy-kariery-bylego-prezesa-tk/ https://niezlomni.com/prof-rzeplinski-juz-wieku-22-zostal-czlonkiem-pzpr-nalezal-tez-znp-maciej-marosz-ujawnia-kulisy-kariery-bylego-prezesa-tk/#comments Thu, 28 Sep 2017 06:32:06 +0000 http://niezlomni.com/?p=43669

Późniejszy prof. Rzepliński już w wieku 22 lat wolał rozpędzać swoją karierę w PRL-u jako członek PZPR-u. Przestał być partyjny w stanie wojennym. W partii kierującej reżimem totalitarnym nie był jedynie szeregowym członkiem - pisze Maciej Marosz w "Resortowych togach".

Andrzej Rzepliński (1949) pochodzi ze wsi Prążewo niedaleko Ciechanowa. Rodzice Klemens i Helena byli rolnikami. Brat profesora Jan Rzepliński (1953) był technikiem w Biurze Projektów Budownictwa Wiejskiego w Ciechanowie. Sam Andrzej Rzepliński wybrał karierę prawniczą. Zanim został szefem TK, dał się poznać jako ostry krytyk Lecha Kaczyńskiego, ówczesnego prezydenta Warszawy, kiedy ten nie dopuścił do przejścia Parady Równości ulicami stolicy.

Przed kilkunastu laty prof. Andrzej Rzepliński, gdy ubiegał się o funkcję Rzecznika Praw Obywatelskich, zapewniał, że jego priorytetem podczas pełnienia funkcji będzie walka z korupcją i nepotyzmem. Rzepliński nie przekonał do siebie większości poselskiej, a stanowisko RPO objął prof. Janusz Kochanowski. Tymczasem prezes TK stanął na pierwszej linii frontu walki z IV RP.

Razem z tymi, którzy doprowadzili do uniewinnienia poseł PO Beaty Sawickiej, tymi, którzy wolą trwanie systemu prawnego zaniedbującego rozliczenie afer rządów PO-PSL czy tych wcześniejszych, za które odpowiadały rządy SLD-PSL.

Rzepliński swoją drogę prawnika rozpoczynał studiami na Uniwersytecie Warszawskim. Był na tym samym roku prawa, co późniejszy sędzia TK prof. Mirosław Wyrzykowski, późniejszy prezes Trybunału Marek Safjan i jego żona Dorota Safjan. Wśród absolwentów z 1971 roku byli także Jarosław i Lech Kaczyńscy. Rzepliński jednak wolał towarzystwo Safjanów niż braci Kaczyńskich. Może dlatego, że późniejszy prof. Rzepliński już w wieku 22 lat wolał rozpędzać swoją karierę w PRL-u jako członek PZPR-u. Przestał być partyjny w stanie wojennym. W partii kierującej reżimem totalitarnym nie był jedynie szeregowym członkiem. Powierzono mu funkcję II sekretarza podstawowej organizacji partyjnej w instytucie naukowym przy Uniwersytecie Warszawskim. W latach 70. był też członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego. W latach 80. zapisał się do Solidarności, jak wówczas wielu jego towarzyszy partyjnych.

Już po tzw. upadku komuny, w 1996 roku, Andrzej Rzepliński został pełnomocnikiem dyrektora ds. badań naukowych i współpracy międzynarodowej w instytucie naukowym, w którym w PRL-u był sekretarzem organizacji partyjnej. W latach 1995-1996 Rzepliński należał do Ruchu Stu, partii, w której przewodniczącym Rady Politycznej był jeden z późniejszych „tenorów" (współzałożycieli) PO - Andrzej Olechowski. W 2005 roku kandydat PO na RPO, od 2007 roku z rekomendacji PO członek TK, a od 2010 roku prezes TK. W ogniu sporu o TK, gdy próbowano umniejszać rolę Rzeplińskiego w PRL-u, były dyrektor w biurze TK Kamil Zaradkiewicz zauważył, że kandydat PO na sędziego Trybunału w życiorysie przedkładanym sejmowi w 2007 roku ukrył fakt swojego członkostwa w PZPR.

Gdy w styczniu 2015 roku z rąk kardynała Kazimierza Nycza prezes TK odbierał papieskie wyróżnienie - krzyż Pro Ecclesia et Pontifice, wiele znanych postaci życia publicznego potępiało g. Do wojny o Trybunał było jeszcze kilka miesięcy. I właśnie wtedy pośród wielu głosów krytycznych wobec prof. Rzeplińskiego wybrzmiało oburzenie konstytucjonalisty Wiktora Osiatyńskiego. Alarmował on, że przyjęcie przez prezesa Rzeplińskiego odznaczenia papieskiego jest najbardziej rażącym i niebezpiecznym złamaniem zasady bezstronności w stosunkach państwo-Kościół, wyrażonym w art. 25 konstytucji. Osiatyński domagał się ustąpienia prezesa. Co więcej, domagał się sprawdzenia, czy prezes TK nie złamał prawa. Byłoby tak, gdyby odebrał krzyż bez otrzymania uprzednio zgody od prezydenta Komorowskiego. Ostatecznie okazało się, że żadnych niejasności w sprawie nie było. W oczach Osiatyńskiego Rzepliński był mimo to ostatecznie skompromitowany. Po upływie roku z okładem od tego wydarzenia prezes TK został okrzyknięty ostoją demokracji. Kiedy w grudniu 2016 roku musiał żegnać się z urzędem, ponownie na temat Rzeplińskiego zabrał głos prof. Wiktor Osiatyński:

- Był wspaniałym prezesem. Jestem pełen ogromnego szacunku wobec niego. W niezwykle trudnych czasach wykazał się siłą, odwagą cywilną i poświęceniem w obronie wartości. To bardzo kompetentny prawnik, co także pozwalało mu radzić sobie w momencie, gdy stał się solą w oku obozu władzy. Gdy pyta pan o prof. Rzeplińskiego, to mogę jedynie wyrazić swój podziw wobec jego postawy - mówił ten sam profesor Wiktor Osiatyński.

Prawnikiem jest również żona prezesa TK w stanie spoczynku. Irena Rzeplińska pracowała w PRL-u w Instytucie Państwa i Prawa Polskiej Akademii Nauk. W latach 70. i 80. była, podobnie jak mąż, członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Również od lat 70. była związana z Komitetem Nauk Prawnych PAN.

Fragment książki Macieja Marosza, Resortowe togi, Editions Spotkania, Warszawa 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

Wywiad z Maciejem Maroszem przeczytasz TUTAJ.

[caption id="attachment_43652" align="aligncenter" width="700"] http://vod.gazetapolska.pl/Niezlomni.com[/caption]

Artykuł Prof. Rzepliński już w wieku 22 lat został członkiem PZPR. Należał też do ZNP. Maciej Marosz ujawnia kulisy kariery byłego prezesa TK pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/prof-rzeplinski-juz-wieku-22-zostal-czlonkiem-pzpr-nalezal-tez-znp-maciej-marosz-ujawnia-kulisy-kariery-bylego-prezesa-tk/feed/ 1
Poseł PO, a wcześniej członek PZPR, mówi o ,,idiotycznym” kulcie Żołnierzy Wyklętych. Dostaje odpowiedź od posła Kukiz’15 [WIDEO] https://niezlomni.com/posel-a-wczesniej-czlonek-pzpr-mowi-o-idiotycznym-kulcie-zolnierzy-wykletych-dostaje-odpowiedz-posla-kukiz15-wideo/ https://niezlomni.com/posel-a-wczesniej-czlonek-pzpr-mowi-o-idiotycznym-kulcie-zolnierzy-wykletych-dostaje-odpowiedz-posla-kukiz15-wideo/#respond Sun, 02 Apr 2017 20:31:58 +0000 http://niezlomni.com/?p=36768

Ta rozmowa miała niezwykle ostry przebieg. Poseł Kukiz'15 Adam Andruszkiewicz rozmawiał z Marcinem Święcickim (PO).

piątkowa rozmowa z posłem Święcickim (PZPR/PO) to kolejny dowód na to, że młode pokolenie musi jak najszybciej zastąpić stare komunistyczne kasty. W grudniu sekretarz PZPR, a obecnie poseł PO - Marcin Święcicki krzyczał w Sejmie - "Precz z Komuną!" Myślałem, że tego absurdu nic nie przebije. Myliłem się. Podważanie kultu Żołnierzy Wyklętych przez byłych członków PZPR to chora sytuacja, na którą musiałem stanowczo zareagować!

- napisał Andruszkiewicz.

Artykuł Poseł PO, a wcześniej członek PZPR, mówi o ,,idiotycznym” kulcie Żołnierzy Wyklętych. Dostaje odpowiedź od posła Kukiz’15 [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/posel-a-wczesniej-czlonek-pzpr-mowi-o-idiotycznym-kulcie-zolnierzy-wykletych-dostaje-odpowiedz-posla-kukiz15-wideo/feed/ 0
Pijany Breżniew dyryguje na zjeździe PZPR komunistami i samym Gierkiem. Ta słynna plotka znalazła potwierdzenie na tym rzadkim odnalezionym nagraniu [WIDEO] https://niezlomni.com/pijany-brezniew-dyryguje-zjezdzie-pzpr-komunistami-samym-gierkiem-ta-slynna-plotka-znalazla-potwierdzenie-tym-rzadkim-odnalezionym-nagraniu-wideo/ https://niezlomni.com/pijany-brezniew-dyryguje-zjezdzie-pzpr-komunistami-samym-gierkiem-ta-slynna-plotka-znalazla-potwierdzenie-tym-rzadkim-odnalezionym-nagraniu-wideo/#respond Fri, 09 Dec 2016 06:53:49 +0000 http://niezlomni.com/?p=34310

Aleksander Kwaśniewski, jednoznacznie kojarzony przez internautów ze słabością do alkoholu, miał swoich poprzedników. Kwaśniewski do PZPR wstąpił w 1977, a dwa lata wcześniej rozegrała się ta zabawna sytuacja.

Mało znany film został nagrany na VII Zjeździe Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w dniach 8-12 grudnia 1975. Przez wiele lat myślano, że nagranie nie istnieje, bo przedstawia dość kłopotliwą dla obu stron sytuację.

Jednak w końcu zostało odnalezione w archiwach i wykorzystane w filmie dokumentalnym wyemitowanym przez TVP. Po przemówieniu I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka rozbrzmiała Międzynarodówka. Po Warszawie krążyły wtedy plotki o pijanym Breżniewie, który dyryguje plenum i znalazły one potwierdzenie na tym nagraniu. Breżniew nawet zwraca się do Gierka, a ten posłusznie kiwa głową....

https://www.youtube.com/watch?v=v3rFxektijk&feature=youtu.be

Artykuł Pijany Breżniew dyryguje na zjeździe PZPR komunistami i samym Gierkiem. Ta słynna plotka znalazła potwierdzenie na tym rzadkim odnalezionym nagraniu [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pijany-brezniew-dyryguje-zjezdzie-pzpr-komunistami-samym-gierkiem-ta-slynna-plotka-znalazla-potwierdzenie-tym-rzadkim-odnalezionym-nagraniu-wideo/feed/ 0
Po ujawnieniu dokumentów na temat Kiszczaka: „Nikt już więcej nigdy nie zobaczył Cz., a sam Cz. także nie ujrzał młodego, podobnego do niego człowieka” https://niezlomni.com/ujawnieniu-dokumentow-temat-kiszczaka-nikt-juz-wiecej-nigdy-zobaczyl-cz-a-cz-takze-ujrzal-mlodego-podobnego-niego-czlowieka/ https://niezlomni.com/ujawnieniu-dokumentow-temat-kiszczaka-nikt-juz-wiecej-nigdy-zobaczyl-cz-a-cz-takze-ujrzal-mlodego-podobnego-niego-czlowieka/#respond Thu, 03 Nov 2016 09:56:52 +0000 http://niezlomni.com/?p=33147

W świetle odnalezionych raportów Kiszczaka. Będę nieskromny i stwierdzę, że "Czas Nielegałów" przyniósł i przyniesie mi wiele niespodzianek. Krótki fragment książki pod roboczym tytułem, a w kontekście całości "Czasu" nabiera innego znaczenia - pisze Piotr Wroński na facebooku.

"Generał Cz. - scenariusz hipotetyczny"

Był sobie raz generał. Nie zawsze był generałem. Urodził się w małej białoruskiej wiosce. Nazwijmy ją Czepietowo. Była to typowa dla tej części Związku Sowieckiego rolnicza wioska, biedna i tkwiąca w dziewiętnastym wieku, zamieszkana przez Białorusinów, Żydów i Polaków, częściowo zrusyfikowanych, a częściowo zapomnianych przez władzę ludową. Na Kremlu osiadł Józef Stalin i Czepietowo zostało objęte kolektywizacją. Część mieszkańców zniknęła pewnego dnia. Pozostały po nich sieroty, którymi zaopiekowali się przyjezdni w skórzanych, długich płaszczach z nieodłącznym naganem przy boku. Nikt z tych, którzy pozostali nie interesował się losem swoich sąsiadów, bowiem groziło to poważnymi, śmiertelnymi wręcz konsekwencjami. W chatach portret przywódcy sąsiadował z podniszczonymi ikonami, chociaż popa i księdza zabrano gdzieś daleko, jeszcze w czasie wojny domowej. Rabin też gdzieś wyjechał pewnego piątkowego wieczoru i ślad po nim zaginął.

W tej właśnie wiosce, w roku 1925 urodził się chłopiec o imieniu Sierioża. Wychowywał się wśród białoruskich i polskich przekleństw, przeplatanych zaklęciami w jidysz. Nic więc dziwnego, że słowa mieszały mu się i często dopasowywał swój język do rozmówcy. Jak każde dziecko w Czepietowie smakował żydowską macę na równi z blinami i polskim chlebem z cukrem. Wszyscy i tak dzielili tą samą biedę. Na początku lat trzydziestych mały Sierioża został sam. Pewnego dnia, ludzie w skórzanych płaszczach zabrali jego białoruskiego ojca, a potem matkę. Sam Sierioża, pojechał wraz z grupą takich jak on sierot, daleko, za Ural, do specjalnego ośrodka dla dzieci wrogów ludu. Tam go zmierzono, zważono, zbadano, czy nie ma wszy i umieszczono w sali ozdobionej tylko portretem Stalina i wielką czerwoną gwiazdą. Razem z nim płakało w nocy dziewiętnastu innych chłopców. Po pewnym czasie, opiekun grupy zauważył, że Sierioża szybko uczy się czytać i pisać, pogodził się z losem i często przeplata rosyjskie słowa polskimi. Znów mały Sierioża został zabrany ze środowiska, do którego zaczął się już przyzwyczajać. Podróż także trwała długo, lecz tym razem chłopiec znalazł się w pięknym ośrodku pod Moskwą, umieszczonym w odremontowanym pałacyku carskim, z ogromną czerwoną gwiazdą na frontonie i strzeżonym przez umundurowanych żołnierzy. Sierioża zauważył na pagonach litery „NKWD”.

Szybko przestał się bać mundurowych, bo wszyscy byli dla niego bardzo mili. Nikt nie krzyczał, nikt nie wytykał go palcem, a i jedzenia oraz cukierków było w bród. Czegóż chcieć więcej? Sierioża starał się być grzeczny i wykonywać szybko i dokładnie wszystkie polecenia. Bał się, że znów zabiorą go za Ural. I uczył się pilnie. Na lekcjach dowiedział się, że jego państwo założył Lenin, a teraz wszystko zawdzięcza potężnemu, surowemu, lecz sprawiedliwemu Stalinowi. Odtąd, przechodząc głównym hallem, podchodził do wiszącego na tle czerwonego sztandaru ogromnego portretu swojego dobroczyńcy, zatrzymywał się i kłaniał nabożnie. Trochę tak, jak jego rodzice kłaniali się przed ikoną w czepietowskiej chacie. Powoli, zresztą, i te wspomnienia zacierały się w jego głowie. Nie miał na nie czasu. Uczył się pilnie o swoim państwie – ojczyźnie sprawiedliwości i pokoju, kraju robotników i chłopów. W dodatku, miał jeszcze specjalne lekcje, na których rozwijał swoją znajomość języka polskiego i Polski. Potem przyszła wojna. Sierioża chciał walczyć za Stalina, lecz czekało go inne zadanie. Włożył mundur, ale znów usiadł w ławce szkolnej. Tym razem przedmioty były inne i dotyczyły walki partyzanckiej, działań dywersyjnych, imperialistycznych wywiadów, zwalczania wrogów państwa Sowietów. Po roku kazano mu zdjąć mundur i zabrano do kolejnego ośrodka. W lesie, daleko od frontu. Tu był zupełnie sam. Ludzie, których nazwisk nawet nie znał uczyli go, jak być Polakiem i zabronili mówić po rosyjsku. Zostawmy Sieriożę na razie i nie przeszkadzajmy w nauce.

Mniej więcej w tym samym roku, co Sierioża, w odległych o tysiąc kilometrów od Czepietowa Lubczycach, urodził się Cz. Ojciec był robotnikiem w stalowni, a matka gospodynią domową. Typowa polska rodzina, mieszkająca w małym domku, w małym miasteczku położonym na południu kraju, blisko granicy z Niemcami. Lubczyce opierały się na stalowni. Prawie każdy mężczyzna w mieście w niej pracował. Oprócz polskich robotników miasteczko zamieszkane było przez nielicznych sklepikarzy żydowskich oraz kolonię niemiecką. Na rynku stał kościół katolicki, obok ewangelicki, a trochę z boku – synagoga. W latach trzydziestych Cz. cierpiał trochę biedy, bo jego ojca zwolniono z pracy. Podobno brał udział w strajku robotników. Pewnego dnia granatowy policjant przyszedł rano do domu i zabrał ojca ze sobą. Ojciec wrócił dopiero wieczorem, a na drugi dzień, jak gdyby nic poszedł do pracy. Nigdy nie mówił o tym wydarzeniu, a i Cz. zabronił wspominać o wizycie policjanta komukolwiek. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. Wermacht zajął szybko Lubczyce. Cz. widział żołnierzy w czarnych płaszczach z trupimi główkami na czapkach, zabierających sąsiadów żydowskich do pobliskiego lasu. Słyszał potem strzały. Lubczyce nie zostały włączone do Rzeszy. Pozostały w Generalnej Guberni.

Ojciec Cz. miał trochę kłopotów z Niemcami, ze względu na strajk zorganizowany kiedyś przez komunistów, ale jakoś obronił się i dalej pracował w stalowni. W roku 1941, władze niemieckie postanowiły deportować robotników do Mielca, gdzie tworzono ogromną fabrykę zbrojeniową. Cz. został skierowany na roboty do Breslau. Uciekł, został złapany i umieszczony w obozie przejściowym, a stamtąd przewieziono go do pracy w kopalni. Znowu uciekł i znalazł się w Krakowie. Wpadł w trakcie ulicznej łapanki. Niemcy wysłali go do Wiednia, gdzie, jako robotnik przymusowy, pracował na kolei. W roku 1945 Armia Czerwona zdobyła Wiedeń. Oficerowie NKWD zaczęli przeszukiwać obozy jenieckie, koncentracyjne oraz sprawdzać wszystkich wywiezionych przez Niemców na roboty. Szukali, przede wszystkim swoich krajanów, których Stalin polecił poddać specjalnemu traktowaniu. Iluż wśród nich musiało być imperialistycznych agentów?
czas-nielegalow-okladka-360x512Zbrodniarzy, którzy skażą Związek Sowiecki zachodnią zgnilizną. Oficerowie NKWD przesłuchiwali ich, pakowali do wagonów i wywozili za Ural. Przedstawicieli innych narodowości puszczali na ogół wolno, chociaż przyglądali im się bacznie. Cz., jak tylko pojawili się Rosjanie, zgłosił się sam do obozu przejściowego, do którego polecono udać się wszystkim więźniom i robotnikom. Opowiedział swoją historię oficerowi. Ten zapisał wszystko dokładnie i odesłał do baraku. Po dwóch tygodniach wezwali go znowu do biura. Tym razem zobaczył innego oficera, a wraz z nim młodego, mniej więcej w tym samym wieku co on, człowieka. Nawet trochę podobnego. Przynajmniej z postury i wzrostu. Oficer raz jeszcze zapytał go o krewnych. Cz. opowiedział wszystko szczerze, jak na spowiedzi. Wojskowy wstał, skinął na niego i zaprowadził do pokoju sąsiadującego z pomieszczeniem biurowym. „Pojedziesz do domu!” – powiedział z uśmiechem i dodał – „Nie w tych starych, jenieckich ciuchach. Przebierz się w nowy garnitur. Władza Sowiecka dobrze traktuje Polaków”. Cz. zobaczył nowe ubranie, przebrał się i już chciał wrócić do biura, lecz otworzyły się drzwi z drugiej strony i dwóch żołnierzy skinęło na niego. Wyszedł i wsiadł do samochodu czekającego przed wejściem. Nikt nie widział go wyjeżdżającego z obozu. Nikt już więcej nigdy nie zobaczył Cz., a sam Cz. także nie ujrzał młodego, podobnego do niego człowieka, który przebrał się w jego ubranie, zabrał jego dokumenty i wyszedł główną bramą z obozu, zaopatrzony w pismo NKWD, polecające mu tworzenie w Wiedniu Milicji Robotniczej. Ten młody człowiek to Sierioża. Od tej pory już nigdy nie będzie chłopcem z Czepietowa. Już na zawsze pozostanie Cz. z polskich Lubczyc.

Dalszy los Sierioży – Cz. potoczył się modelowo. Wrócił do Polski, skończył szkołę PPR, służył w wojsku, w Informacji Wojskowej, pojechał na misję zagraniczną, w końcu został szefem wojskowych służb specjalnych, ministrem i wicepremierem. Zorganizował rozmowy z opozycją i długo żył spokojnie na emeryturze. Dorobił się nawet oficjalnego życiorysu w Wikipedii. Na krótko przed śmiercią obudził się w nim Sierioża. Przypomniał sobie Czepietowo, sąsiadów, ikony w rodzinnej chacie. Tak już jest, że starość przywraca nam dzieciństwo. Niestety, w jego przypadku misja musi trwać i po śmierci. Dopóki nie umrą wszystkie implikacje, a często trwa to o wiele dłużej niż ciało obróci się w proch i pył. Żył długo. Gdy zmarł, Sierioża znów się w nim odezwał i pochowano go na prawosławnym cmentarzu z pełnym prawosławnym obrządkiem. Nawet komuniści wolą ułożyć się z Bogiem na koniec.

Piotr Wroński, Czas nielegałów. Krótki kurs kontrwywiadu dla amatorów, Fronda, Warszawa 2016. Książkę można nabyć TUTAJ.

Naszą recenzję przeczytasz TUTAJ.

Fragment wywiadu rzeki z Piotrem Wrońskim.

https://www.youtube.com/watch?v=TyvsUszVEpA

 

Artykuł Po ujawnieniu dokumentów na temat Kiszczaka: „Nikt już więcej nigdy nie zobaczył Cz., a sam Cz. także nie ujrzał młodego, podobnego do niego człowieka” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/ujawnieniu-dokumentow-temat-kiszczaka-nikt-juz-wiecej-nigdy-zobaczyl-cz-a-cz-takze-ujrzal-mlodego-podobnego-niego-czlowieka/feed/ 0
Jak stworzyć przemówienie, czyli genialna satyra na nowomowę komunistyczną https://niezlomni.com/stworzyc-przemowienie-czyli-genialna-satyra-nowomowe-komunistyczna/ https://niezlomni.com/stworzyc-przemowienie-czyli-genialna-satyra-nowomowe-komunistyczna/#respond Fri, 19 Aug 2016 20:13:13 +0000 http://niezlomni.com/?p=30273

Nowomową określany był język PRL-owskiej propagandy, np. stosowanie militarnego słownictwa w odniesieniu do gospodarki.

Przykład nowomowy PRL-owskiej:

Kontekst polityki światowej ożywił nadzieje sił rewizjonistycznych i odwetowych na przekreślenie wyników agresywnej wojny hitlerowskiej. Nadzieje te wstępnie nabierają kształt postulatu zjednoczenia Niemiec, ale nauki historii są dostatecznie wymowne i jednoznaczne

(fragment tez dla Edwarda Gierka do planowanej rozmowy z kardynałem Stefanem Wyszyńskim).

W okresie stanu wojennego w Polsce w latach 1981-1982, środowiska opozycyjne wydały drukiem poradnik, będący w założeniach satyrą na ustrój PRL, który zawierał zasady tworzenia komunistycznej nowomowy i pozwalał np. na skonstruowanie kilkunastogodzinnego przemówienia, zawierał on 4 zbiory (A, B, C, D) ze zdaniami, wybranymi m.in. z przemówień działaczy PZPR. Dowolne łączenie zdań z każdego zbioru po kolei tworzyło gotowe formułki (bez merytorycznej treści i znaczenia).

s

źródło

Artykuł Jak stworzyć przemówienie, czyli genialna satyra na nowomowę komunistyczną pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/stworzyc-przemowienie-czyli-genialna-satyra-nowomowe-komunistyczna/feed/ 0
„Kodeksy okupacyjne” w czasie stanu wojennego, czyli o tym, czy aktorzy poszli na kolaborację z władzą. Bojkot kapitana Klossa, gwizdy podczas „Wesela”… https://niezlomni.com/kodeksy-okupacyjne-w-czasie-stanu-wojennego-czyli-o-tym-czy-aktorzy-poszli-na-kolaboracje-z-wladza-bojkot-kapitana-klossa-gwizdy-podczas-wesela/ https://niezlomni.com/kodeksy-okupacyjne-w-czasie-stanu-wojennego-czyli-o-tym-czy-aktorzy-poszli-na-kolaboracje-z-wladza-bojkot-kapitana-klossa-gwizdy-podczas-wesela/#respond Tue, 22 Jul 2014 11:31:52 +0000 http://niezlomni.com/?p=15166

Użyczanie twarzy, nazwiska, głosu czy talentu na potrzeby wojskowej dyktatury było kolaboracją.

Lata 70., dekada Gierka, były dla aktorów dobrym okresem. Władza lubiła prezentować się w roli mecenasa sztuki. Na kulturę przeznaczano duże środki i dbano o największe gwiazdy. Jak wspomina Jan Englert:

„Jak potrzeba było komuś talonu na samochód, taki ulubieniec publiczności zasuwał do ministra handlu i prosił o taki talon albo sam minister dawał związkom zawodowym aktorów talony do rozdania”.

Środowisko odwzajemniało się sympatią. Zmiana przyszła wraz z narodzinami „Solidarności”. Prawdziwym momentem przełomowym było wprowadzenie stanu wojennego. Jak wspomina Zbigniew Zapasiewicz, rzeczywistość po 13 grudnia odczuwano jako próbę zatrzymania „normalnego życia, gdy nie grały teatry, nie wychodziła prasa, nie działały telefony, a na ekranie telewizyjnym pojawili się ludzie w mundurach. To był czas na refleksję”.

stanislaw-mikulskiCzęść aktorów szybko zaangażowała się w inicjatywy niesienia pomocy ofiarom stanu wojennego. Impuls ku temu był o tyle silniejszy, że po  13 grudnia 1981 r. władze internowały ich koleżanki i kolegów, m.in. Izabellę Cywińską, Kazimierza Kutza czy Halinę Mikołajską.

Organizowano zbiórki pieniędzy na pomoc rodzinom internowanych. Planowano na przykład sprzedaż cegiełek, z których dochód miał być przeznaczony na zakup żywności. W tego typu akcje zaangażowani byli m.in. Maja Komorowska, Daniel Olbrychski, Andrzej Łapicki. Formą wsparcia był udział przedstawicieli środowisk twórczych w rozprawach przeciwko działaczom „Solidarności”.

Organizowano także pisanie petycji, kolportaż ulotek, zbiórki pieniędzy, konspiracyjne spotkania w celu wypracowania programów dalszego działania. W geście sprzeciwu wobec wprowadzenia stanu wojennego wielu twórców rzucało swoje książeczki partyjne i występowało z PZPR. Na taki krok zdecydowali się m.in.: aktor Mariusz Dmochowski, ówczesny dyrektor Teatru Nowego; aktor Tadeusz Łomnicki, członek Komitetu Centralnego; reżyser Jan Kulczyński, członek egzekutywy partyjnej w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie; aktor Włodzimierz Bednarski, pierwszy sekretarz organizacji partyjnej w Teatrze Nowym.

„Kodeksy okupacyjne” 

Bojkot rozpoczął się jednak dość niespodziewanie, od drobnych gestów. Po wznowieniu działalności teatrów aktorzy brali
udział w przedstawieniach, ale nie kłaniali się publiczności, odmawiano wstępu do teatrów reporterom. W styczniu 1982 r. pojawiły się „kodeksy okupacyjne” nawiązujące do tych, które funkcjonowały w czasach okupacji niemieckiej. Według nich użyczanie twarzy, nazwiska, głosu czy talentu na potrzeby wojskowej dyktatury było kolaboracją i sprzeniewierzeniem się własnemu środowisku.

Wkrótce idea bojkotu się rozprzestrzeniła. Aktorzy odmawiali uczestnictwa w programach telewizyjnych, w Teatrze TV. Ostracyzm spotykał tych, których uznano za kolaborantów. Za takiego uważano Stanisława Mikulskiego, popularnego odtwórcę roli kapitana Klossa. Szczególnie znany stał się przypadek Janusza Kłosińskiego, którego za jego telewizyjne występy firmujące działania WRON wygwizdano w czasie „Wesela” w Teatrze Narodowym. Kłosiński obchodził w tamtym czasie 40-lecie pracy artystycznej, jednak jego dawni współpracownicy odmawiali brania udziału w organizowaniu rocznicowego benefisu.

Podziemne sceny

Tymczasem niezależne życie artystyczne przenosiło się gdzie indziej. Ruszył teatr podziemny. Już pod koniec grudnia w kościele św. Anny wystawiono „Pasterkę wojenną”, w której grali Krystyna Królikiewicz, Ewa Smolińska i Andrzej Szczepkowski.  W 1982 r. Czesław Kiszczak pomstował, że w katedrze wawelskiej odbyła się premiera „Mordu w katedrze” T.S. Eliota w reżyserii Jerzego Jarockiego. Fragmenty przedstawienia odnosiły się do sytuacji w kraju, potępiano w nich władze sięgające po przemoc (symboliczna scena mordu arcybiskupa  Tomasza Becketa ubranego w biało-czerwone szaty), a wiele kwestii było prawie dosłownymi cytatami z wypowiedzi Wojciecha  Jaruzelskiego.

Bardzo znany stał się także Teatr Domowy, który w prywatnych mieszkaniach zorganizował od listopada 1982 r. aż 150 przedstawień. Władze nie przywiązywały na początku dużego znaczenia do bojkotu. Wojciech Jaruzelski mówił, także w odniesieniu do aktorów, że w środowiskach twórczych „istnieje anachroniczna aspiracja do »rządu dusz«, udzielająca się, społecznie nośna. Sądzę, że musimy uczynić wszystko, aby izolować siły dąsające się – aktywnie antysocjalistyczne, udowadniać, że nie opłaca się walczyć z władzą ludową, że z emigracji wewnętrznej można się spóźnić (…) Jest to środowisko trudne, bo poza różnymi dewiacjami, polityczną wrogością mamy do czynienia z przewrażliwieniem, kaprysami i wrażliwością na gesty”.

Świadomi swojej roli 

Aktorów próbowano przekonać metodą kija i marchewki. Z jednej strony z nimi negocjowano (zajmował się tym m.in. Mieczysław Rakowski) i proponowano wyższe gaże. Z drugiej – strajkujących aktorów oczerniano w mediach, a tymi najbardziej aktywnymi zajmowała się SB. W stosunku do warszawskiego środowiska artystów nie wahano się sięgać po działania „represyjno-nękające”, takie jak telefony z pogróżkami, oczernianie w środowisku, zastraszanie. Pod koniec listopada 1981 r. zapowiedziano, że od nowego roku posady stracą niepokorni dyrektorzy: Adam Hanuszkiewicz (Teatr Narodowy) i Gustaw Holoubek (Teatr Dramatyczny).

Ostatecznie bojkot odwołano pod koniec 1982 r. Publiczność chciała znowu oglądać ulubionych aktorów. Ci z kolei nie mogli sobie w nieskończoność pozwolić na niezarabianie. Stan wojenny wiele zmienił w środowisku aktorskim, teatralnym i filmowym. Wiele osób wybrało pracę za granicą. Wielu z tych, którzy pozostali, zaczęło się angażować na rzecz kultury niezależnej. Jak stwierdził Szczepkowski w 1984 r. na spotkaniu duszpasterstwa środowisk twórczych, aktorzy byli narzędziami propagandy, jednak wydarzenia stanu wojennego sprawiły, że stali się świadomi swojej roli i bardziej niezależni.

Tomasz Kozłowski, źródło: dodatek IPN do Rzeczpospolitej

Artykuł „Kodeksy okupacyjne” w czasie stanu wojennego, czyli o tym, czy aktorzy poszli na kolaborację z władzą. Bojkot kapitana Klossa, gwizdy podczas „Wesela”… pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/kodeksy-okupacyjne-w-czasie-stanu-wojennego-czyli-o-tym-czy-aktorzy-poszli-na-kolaboracje-z-wladza-bojkot-kapitana-klossa-gwizdy-podczas-wesela/feed/ 0
Konformizm, autocenzura – stare grzechy w nowych dekoracjach. O tajnych współpracownikach wśród dziennikarzy https://niezlomni.com/konformizm-autocenzura-stare-grzechy-w-nowych-dekoracjach-o-tajnych-wspolpracownikach-wsrod-dziennikarzy/ https://niezlomni.com/konformizm-autocenzura-stare-grzechy-w-nowych-dekoracjach-o-tajnych-wspolpracownikach-wsrod-dziennikarzy/#respond Wed, 20 Nov 2013 11:07:56 +0000 http://niezlomni.com/?p=1825

niewiarygodneALDONA ZAORSKA: - Zajmował się Pan szczegółowo Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich (SDP) i Stowarzyszeniem Dziennikarzy PRL (SD PRL), które po 89 roku zmieniło nazwę na Stowarzyszenie Dziennikarzy RP. Zadziwiły Pana dokumenty, do których Pan dotarł, pisząc książkę „Załamanie na froncie ideologicznym. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich między Sierpniem ’80 a stanem wojennym”?
DR DANIEL WICENTY: - Większość raczej nie. Jeśli chodzi o ogólny obraz środowiska dziennikarzy, były to informacje, których się spodziewałem. Powiedzieć tu można raczej o odkryciach; te najbardziej oczywiste dotyczyły konkretnych współpracowników SB ze środowisk dziennikarskich. Poza tym powiedziałbym tu także o dokumencie z odprawy Departamentu II (który kontrolował wtedy dziennikarzy) z marca 1981 r., gdzie mowa jest o „niewykluczaniu pozyskań członków PZPR”. Oficjalnie możliwość werbowania członków partii była proceduralnie utrudniona, tu jednak SB wyraźnie do tego zachęcała. Nieznane dotąd były też kulisy rozwiązania SDP i powołania proreżimowego SD PRL – odnalezione dokumenty partyjne i esbeckie pozwalają opisać ten proces dość precyzyjnie.

- Jaki był udział samych dziennikarzy, którzy przyczynili się do zmiany frontu SDP w jego zrujnowaniu i następnie powołaniu nowej organizacji, pozostającej pod pełną kontrolą władz?

[caption id="attachment_1828" align="alignleft" width="300"] Kazimierz Koźniewsk Kazimierz Koźniewsk[/caption]

 

[caption id="attachment_1829" align="alignright" width="120"]Klemens Krzyżagórski Klemens Krzyżagórski[/caption]

DANIEL WICENTY: - Dziennikarze odegrali rolę narzędzi władzy – mieli dać nowemu stowarzyszeniu twarze i dobre nazwiska, zorganizować struktury i legitymizować twórców stanu wojennego. Część z nich zresztą była autentycznie zaskoczona rozwojem sytuacji – jednego dnia oficjalnie rozwiązane jest SDP, a następnego zawiązuje się komitet założycielski SD PRL. Do SD PRL nie weszli znaczący działacze rozwiązanego SDP, a z szerzej znanych postaci znaleźli się tam m.​in. Kazimierz Koźniewski i Klemens Krzyżagórski. Organizacyjnie SD PRL nie odniosło jakichś spektakularnych sukcesów – kierownictwo partii liczyło na więcej, przede wszystkim jeśli chodzi o liczbę członków, zwłaszcza tych, którzy wcześniej należeli do SDP.

- Czy SDP od początku było skazane na porażkę?
DANIEL WICENTY: - Według dokumentów jeszcze pod koniec 1981 r. rozwiązanie SDP nie było przesądzone. Dopiero na początku lutego 1982 r. los Stowarzyszenia był już przypieczętowany. Dużo wcześniej SB z partią doszła do wniosku, że nie do zaakceptowania jest kierownictwo SDP, zwłaszcza jego prezes Stefan Bratkowski. Bezpośrednim znakiem tej zdecydowanej dezaprobaty było wyrzucenie Bratkowskiego z partii w październiku 1981 r.

- Stąd bierze się opór części dziennikarskiego środowiska przeciwko lustracji?
DANIEL WICENTY:

[quote]- Opór ten ma kilka przyczyn. Najbardziej oczywiste są przypadki tych dziennikarzy, którzy pełnili także funkcje informatorów SB. Jakaś część z nich aktywnie kształtowała debatę wokółlustracyjną po 1989 r. Można to nazwać problemem „sędziów we własnej sprawie”, a jego skala nie jest jeszcze dobrze rozpoznana. Dla innych niechęć wobec lustracji wynika z niechęci do krytycznego spojrzenia na własne kariery, których głębokie korzenie tkwią w PRL. Przy czym nie chodzi tu o ukrywanie delatorstwa, a raczej postaw serwilistycznych, wiążących się z pełnieniem funkcji żołnierzy „frontu ideologicznego”. Jeszcze inni ulegają odruchom stadnym i idą za głosem większości.[/quote]

- Czy Pana zdaniem dziełem przypadku jest, że do szczególnie zajadłych przeciwników prawej strony sceny politycznej, lustracji czy w ogóle rozliczania lat PRL-u należą dziennikarze, którzy zakładali „Gazetę Wyborczą”?
DANIEL WICENTY: - Obrona pewnej określonej wizji przeszłości jest jednym z konstytutywnych elementów polityki redakcyjnej „Gazety Wyborczej”. Można tu zresztą powiedzieć także o polityce jako takiej, oznaczającej m.​in. rehabilitację czy wręcz nobilitację ludzi dawnego reżimu (vide gen. Kiszczak, „człowiek honoru”) oraz równolegle dowartościowywanie postkomunistów z SLD. W tym sensie zdecydowane odrzucenie lustracji to tylko jeden z elementów systematycznej i w zasadzie niezmiennej linii „Wyborczej”.

- Bardzo często jest w takich przypadkach wymienia osoba Stefana Bratkowskiego. Bratkowski to postać złożona, czy jak to czasem jest mu zarzucane – po prostu karierowicz, który dbał, żeby się za bardzo nie wychylać, kiedy było to jeszcze ryzykowne, a teraz przyjął postawę „moralisty”? Jak wyglądała ścieżka jego kariery?

[caption id="attachment_1830" align="alignleft" width="200"]Stefan bratkowski Stefan bratkowski[/caption]

DANIEL WICENTY: - Z pewnością nie pasuje do niego kategoria karierowicza. Bratkowski był przez całe swoje dorosłe życie człowiekiem ideowym, komunistą czy socjalistą, jak kto woli, w takim wydaniu partyjnego liberała-rewizjonisty. W 1949 r. zapisuje się do ZMP, w 1954 r. staje się członkiem PZPR. Zaczyna karierę dziennikarską w tygodniku „Po prostu”. W latach 60-tych wychwala ZMS-owców, w latach 70-tych legitymizuje politykę Gierka. W 1978 r. inicjuje Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”, które dziś pielęgnuje swoją reformatorską legendę, ale w tamtym czasie było także narzędziem frakcyjnych walk partyjnych. Moralizuje przez całą swoją karierę, a czasem (ostatnio częściej?) te jego zapędy moralizatorskie mają znamiona megalomaństwa.

- Wierzy Pan w zapewnienia, że dziennikarze, nawet ci z „akowską” przeszłością, figurujący na listach ubeckich czy esbeckich jako TW, nie donosili, a ich nazwiska zostały tam wpisane z „nadgorliwości” esbeków czy ubeków, którzy liczyli na donosy? Niektórzy, tak jak Bohdan Tomaszewski, przekonywali, że ich zeznania nie miały żadnej wartości…
DANIEL WICENTY: - W zasadzie nie ma przypadków rejestrowania Bogu ducha winnych ludzi jako informatorów.
Istnieją wcale liczne historie, gdy współpracownik po jakimś czasie (paru miesiącach, paru latach) odmawiał dalszej współpracy. Są też i takie, gdy esbek nieprofesjonalnie podchodził do rozpracowania kandydata na TW, po czym dochodziło do rejestracji, a następnie współpraca szła bardzo opornie lub wcale. Okazywało się wtedy, że zgoda na współpracę traktowana była przez werbowaną osobę jako swego rodzaju rytuał. Poza tym osoba zwerbowana, jeśli przekazywała jakiekolwiek informacje na temat innych osób, w zasadzie nie mogła wiedzieć, czy były to rzeczy szkodliwe, czy też bezwartościowe. Nie mogła też podejmować gier z SB – te były mało prawdopodobne, bo mamy tu do czynienia z relacją człowiek-instytucja. Instytucja, zwłaszcza taka, jest zwykle górą. Stąd traktuję tego rodzaju współczesne wypowiedzi trochę jako racjonalizowanie post-factum. Czasem zresztą mamy do czynienia z notorycznymi kłamcami, zaprzeczającymi nawet w obliczu oczywistych dowodów współpracy. Czasem są to niezwykłe przypadki amnezji.

[caption id="attachment_1831" align="alignleft" width="300"]Jan Fijor Jan Fijor[/caption]

- Jak wielka była skala współpracy dziennikarzy z UB, a potem SB? Dużo było takich osobników, jak Jan Fijor, czyli TW „Bereta”?
DANIEL WICENTY: - Nie jestem w stanie podać precyzyjnych liczb, co najwyżej możemy szacować to w odniesieniu do konkretnych redakcji. Wiemy jednak, że w swoim szczytowym momencie w latach osiemdziesiątych SB posiadała ponad 100 tys. TW. Ostrożnie rzecz biorąc, daje to współczynnik infiltracji społeczeństwa na poziomie 1:200 (1 TW na 200 dorosłych obywateli PRL). Dziennikarze z wielu względów byli środowiskiem wyjątkowym dla władzy, więc można spokojnie założyć, że w ich przypadku nasycenie agenturą musiało być kilka razy większe. Mało jednak zwraca się uwagę na jeszcze jeden problem – jakości agentury. Z tego punktu widzenia jeden dobrze uplasowany agent znaczył więcej niż kilku, kilkunastu innych. Takim wieloletnim, bardzo operatywnym współpracownikiem był m.​in. wspominany przeze mnie Koźniewski.

- Jan Fijor wytoczył Panu proces z art. 212 kk. Jak tłumaczył ten absurd?
DANIEL WICENTY: - Akt oskarżenia napisany był niedbale i niezrozumiale. W każdym razie Fijor zarzucał mi m.​in. brak kontaktu z nim przed publikacją oraz to, że w zasadzie pisząc artykuł o nim nie miałem dostępu do materiałów SB. Przy czym brak tam było zarzutów o kłamstwo na temat jego statusu jako TW. Były też żale wobec kierownictwa IPN, co z punktu widzenia formy aktu oskarżenia było już jakąś totalną pomyłką.

- Dlaczego on i inni dziennikarze szli na współpracę z SB?
DANIEL WICENTY: - Motywacje i okoliczności wiązania się z SB zmieniały się przez dekady PRL. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były to głównie kwestie osiągania własnych korzyści. Chodziło o zgodę na wyjazd za granicę oraz paszport, odbiór zatrzymanego przez drogówkę prawa jazdy i uniknięcie kolegium. Jakaś część przypadków godzenia się na współpracę wynikała też z takiego konformistycznego nastawienia, że zgodzić się trzeba, a potem jakoś się to ułoży. Informatorów-ideowców niemal nie było.

- Nie sądzi Pan, że społeczeństwo ma prawo wiedzieć, którzy z obecnie działających dziennikarzy to byli TW?
DANIEL WICENTY: - Oczywiście, jeśli traktujemy serio model czwartej władzy, zakładający możliwość autonomicznego funkcjonowania dziennikarzy kontrolujących inne władze. Posłużę się tu taką oto metaforą. Gdy kupujemy używany samochód, chcemy dowiedzieć się o jego stanie technicznym możliwie dużo. Czy nie był zalany w wyniku powodzi? Czy jest powypadkowy, czy nie? Jeśli tak, to co uległo uszkodzeniu? Jak pracuje silnik, skrzynia biegów, zawieszenie, układ kierowniczy? Co mówi jego historia serwisowania, jeśli jest dostępna? Dopiero taka wiedza pozwala nam na racjonalne podjęcie decyzji o kupnie bądź nie.

[quote]Analogicznie, w przypadku dziennikarza – jeśli ma być godny zaufania – też powinniśmy te elementy jego biografii, które stawiają pod znakiem zapytania autonomię zawodową, poznać. Współcześnie zresztą, w związku ze znaczącą wymianą pokoleniową dziennikarzy, ważne są też inne zagrożenia. Przykładowo, kwestia konfliktu interesów, gdy dziennikarz bierze dodatkowe wynagrodzenie od koncernów za (często fikcyjne) szkolenia lub daje się korumpować w taki czy inny sposób (długie testowanie samochodów, sprzętu elektronicznego, tanie wyjazdy w atrakcyjne miejsca etc.).[/quote]

monika- Współpraca dziennikarzy to jedno, a przedzierzgnięcie się w dziennikarzy samych esbeków to drugie? Według Pana wiedzy ilu dawnych esbeków dziś wykonuje zawód dziennikarza? Czy może Pan podać jakieś nazwiska?
DANIEL WINCENTY: - Losy esbeków po 1989 r. są w zasadzie znane tylko bardzo fragmentarycznie. Wiadomo, że część kontynuowała kariery w UOP, część zakładała z sukcesem własne biznesy (m.​in. w branży ochroniarskiej). Nie znam żadnego takiego przypadku poza silnym podejrzeniem w stosunku do Grzegorza Piotrowskiego, byłego oficera Departamentu IV i mordercy ks. Popiełuszki. Miałby on pisać pod pseudonimem dla „Faktów i Mitów”.

- Trudno nie zauważyć powiązań rodzinnych części dziennikarskiego środowiska. Mam tu na myśli takie osoby, jak Piotr Kraśko – wnuk komunistycznego cenzora, Bartosz Węglarczyk – wnuk stalinowskiego zbrodniarza, Monika Olejnik, uparcie nazywana TW Stokrotką i inni. Odziedziczyli poglądy i teraz dają temu wyraz?
DANIEL WICENTY:

[quote]- Wiedza o historiach rodzinnych dziennikarzy w niektórych przypadkach pozwala całkiem dobrze zrozumieć ich współczesne wybory, działania etc. Przykładowo, porządne wyjaśnienie genezy linii programowej „Gazety Wyborczej” wobec relacji polsko-żydowskich, idei tożsamości narodowej czy tradycji katolickich jest wręcz bez tej wiedzy niemożliwe. Zazwyczaj nie są to proste schematy kulturowego dziedziczenia, a czasami wręcz mamy do czynienia z zerwaniem ciągłości. Na pierwszy rzut oka jest to, jak się zdaje, przypadek Jacka i Wojciecha Maziarskich, ojca (nieżyjącego już) i syna o zupełnie odmiennych światopoglądach i systemach wartości.[/quote]

- Widzi Pan dziś jakąś analogię w postawach współczesnych dziennikarzy z tymi działającymi w czasach PRL-u?
DANIEL WICENTY: - Konformizm, autocenzura, niezdolność do odgrywania roli czwartej władzy. Stare grzechy w nowych dekoracjach.

[caption id="attachment_1827" align="alignleft" width="275"]Daniel Wincenty Daniel Wincenty[/caption]

Mamy szansę na uczciwy, obiektywny osąd dziennikarskiego środowiska czasów Polski Ludowej?
DANIEL WICENTY: - Praca dziennikarzy w PRL od kilku już lat jest przedmiotem projektu badawczego Instytutu Pamięci Narodowej. Powstało już kilkanaście, jeśli nie więcej, monografii, opracowań zbiorowych oraz wyborów dokumentów. Nasza wiedza o tym środowisku ciągle jest uzupełniana i aktualizowana, choć jako czytelnik chciałbym, aby powstały opracowania dotyczące czołowych redakcji prasowych tamtym czasów, np. „Polityki”, bądź biografie wybranych dziennikarzy. Jako badacz tylko o takim „osądzie” mogę mówić. To według mnie uczciwie i dobrze wykonana praca badawcza i analityczna.

Dr Daniel Wicenty (ur. 1977) - jest pracownikiem Uniwersytetu Gdańskiego oraz gdańskiego oddziału IPN. Współautor książki „Zagubiona rzeczywistość. O społecznym konstruowaniu niewiedzy” (2005) analizującej m.in. debatę lustracyjną w Polsce na początku lat 90. Autor monografii „Załamanie na froncie ideologicznym. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich między Sierpniem ’80 a stanem wojennym” (2012). Aktualnie pracuje nad książką poświęconą patologiom organizacyjnym w Służbie Bezpieczeństwa.

Wywiad ukazał się w tygodniku „Warszawska Gazeta”

Artykuł Konformizm, autocenzura – stare grzechy w nowych dekoracjach. O tajnych współpracownikach wśród dziennikarzy pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/konformizm-autocenzura-stare-grzechy-w-nowych-dekoracjach-o-tajnych-wspolpracownikach-wsrod-dziennikarzy/feed/ 0