Izrael – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Izrael – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Jak Peron sprowadził niemieckich zbrodniarzy do Argentyny. Prawdziwe oblicze Odessy, tajnej organizacji niosącej pomoc nazistom! [WIDEO] https://niezlomni.com/jak-peron-sprowadzil-niemieckich-zbrodniarzy-do-argentyny-prawdziwe-oblicze-odessy-tajnej-organizacji-niosacej-pomoc-nazistom-wideo/ https://niezlomni.com/jak-peron-sprowadzil-niemieckich-zbrodniarzy-do-argentyny-prawdziwe-oblicze-odessy-tajnej-organizacji-niosacej-pomoc-nazistom-wideo/#respond Mon, 09 Aug 2021 03:29:14 +0000 https://niezlomni.com/?p=51330

Niezwykłe śledztwo argentyńskiego dziennikarza ujawnia prawdę o ucieczce nazistów do przyjaznej im Argentyny. Prawdziwa Odessa to książka oparta na dogłębnej kwerendzie obszernych materiałów dokumentalnych, pochodzących z archiwów rządowych Argentyny, Szwajcarii, USA, Wielkiej Brytanii i Belgii. Przy jej pisaniu autor przeprowadził także osobiście wiele wywiadów.


W oparciu o dokumenty wywiadu krajów europejskich i amerykańskich Uki Goñi rysuje złożoną sieć międzynarodowych powiązań, która umożliwiła pod koniec wojny wyjazd do Argentyny setkom hitlerowców. Wśród nich znaleźli się zbrodniarze, tacy jak Klaus Barbie, Adolf Eichmann, Josef Mengele czy Erich Priebke.

Goñi dowodzi, iż po 1946 roku kwatera główna operacji przerzutu nazistów za ocean mieściła się w pałacu Juana Perona. Samego prezydenta Argentyny oskarża o przychylność i zaangażowanie w ten proceder. Dalsze ślady szlaków przerzutowych wiodą go ku Skandynawii, Szwajcarii i do Włoch, tropy odnajduje także w argentyńskim Kościele Katolickim i w samym Watykanie.


Prawdziwa Odessa przetłumaczona została na wiele języków, m.in. na: hiszpański, włoski, słoweński, portugalski i niemiecki. Odbiła się przy tym szerokim echem. Włoscy parlamentarzyści zażądali od urzędującego wówczas premiera Berlusconiego śledztwa w sprawie włoskiego kanału przerzutowego. Dochodzenia wszczęli także arcybiskup Genui Tarcisio Bertone oraz linie lotnicze KLM. Skazany na dożywocie SS-man Erich Priebke domagał się sądowego zakazu rozpowszechniania włoskiego przekładu książki i zadośćuczynienia za zniesławienie. Choć wielokrotnie wygrywał z mediami, tym razem przegrał.

Goñi skutecznie zdemaskował fałszerstwa oraz tajemne układy i przełamał to, co on sam określa mianem „ściany milczenia”.
„Sunday Times”

Dokonana przez Goñiego analiza napływu fali nazistów i kolaborantów do Argentyny jest imponująca i w pełni wiarygodna.
„Times Literary Supplement”

Niezwykły przykład dziennikarstwa śledczego oraz wielki przełom w dziedzinie badań historycznych.
„Time”

Uki Goñi ‒ argentyński autor zaangażowany w badania nad ucieczkami niemieckich zbrodniarzy z Europy. Koncentruje się przy tym na roli, jaką w przerzutach nazistów i ich kolaborantów odgrywały Watykan oraz władze Szwajcarii i Argentyny. Goñi urodził się w Waszyngtonie w 1953 roku, a wychowywał się w USA, Meksyku oraz Irlandii. Od 1975 roku mieszka w stolicy Argentyny, Buenos Aires.

W latach 1976‒83 pracował dla gazety „The Buenos Aires Herald”, z ramienia której tropił zbrodnie popełniane przez autorytarne rządy Argentyny. Jest także autorem książki na ten temat oraz opracowania dotyczącego związków Juana Peróna z Niemcami podczas II wojny światowej. Obecnie pisuje dla „The New York Timesa”, „The Guardiana” oraz magazynu „Time”, a także rozmaitych wydawnictw w Argentynie.

Uki Goñi, Prawdziwa Odessa. Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment przedmowy

Od czasu zakończenia drugiej wojny światowej kwestia istnienia tajnej organizacji zajmującej się pomocą nazistowskim zbrodniarzom wojennym była tematem niezliczonych artykułów, filmów dokumentalnych, powieści i filmów. Niekiedy twierdzono, że przemierzając Atlantyk w łodziach podwodnych, główni przedstawiciele Trzeciej Rzeszy uniknęli sprawiedliwości. W Argentynie, gdzie mieszkam, istnieje wiele doniesień na temat nerwowych mężczyzn w nazistowskich uniformach, wysiadających z pontonów u wybrzeży Patagonii tuż po zakończeniu wojny. Nocami z wietrznych plaż zabierano spore skrzynie rzekomo wyładowane złotem (zrabowanym przez nazistów) i tajnymi dokumentami Hitlera, po czym przewożono je w głąb lądu do odizolowanych od świata kryjówek położonych w Andach. Według tych (najczęściej zmyślonych) rewelacji Hitler dożył swoich ostatnich dni w południowej Argentynie, gdzie został pochowany, zaś jego zastępca Martin Bormann osiedlił się nieopodal jako bogaty właściciel ziemski, najpierw na terenie Chile, potem w Boliwii, a w końcu w Argentynie.

Żadne z tych mało prawdopodobnych doniesień nie przykuło zbiorowej uwagi w takim stopniu, jak powieść Akta Odessy brytyjskiego pisarza Fredericka Forsytha.Autor ten opisał grupę byłych esesmanów związanych z tajną organizacją o nazwie Odessa (Organisation der ehemaligen SS-Angehöringen), której celem było nie tylko ratowanie nazistów przed wymiarem sprawiedliwości, ale także ustanowienie Czwartej Rzeszy zdolnej do zrealizowania niespełnionych marzeń Hitlera. Dzięki intensywnym pracom badawczym oraz własnemu doświadczeniu w pracy korespondenta agencji Reuters we wczesnych latach 60.XX wieku, Forsyth napisał powieść nie tylko wiarygodną, lecz zawierającą wiele istotnych faktów. Od czasu jej publikacji 30 lat temu dziennikarze wciąż spierają się o to, czy „prawdziwa” Odessa faktycznie istniała, choć szanowani badacze bardzo często rozwiewają te wątpliwości.


Mimo to w ciągu ostatnich dziesięciu lat stopniowe odtajnianie dokumentów w USA i Europie pozwoliło nam dotrzeć do faktów umożliwiających sprawdzenie autentyczności zarówno historii o przeżyciu Hitlera, jak i elementów o wiele bardziej przekonującej opowieści Forsytha. Historie wyłaniające się z analizy tych dokumentów nie przedstawiają podstarzałego Führera żyjącego spokojnie u podnóży Andów i usługujących mu wiernych nazistów. W aktach nie ma też nawet śladu organizacji o nazwie Odessa, ale obraz rzeczywistości jest w istocie ponury i wskazuje na istnienie prawdziwego zorganizowanego korytarza tranzytowego. Z dokumentów wynika, że „prawdziwa” Odessa była czymś więcej niż tylko wąską grupą nostalgicznych nazistów. W rzeczywistości chodziło o wiele powiązanych ze sobą frakcji nienazistowskich: instytucji watykańskich, alianckich agencji wywiadowczych oraz tajnych stowarzyszeń argentyńskich. Grupy te w kluczowych miejscach łączą się z francuskojęzycznymi zbrodniarzami wojennymi, chorwackimi faszystami, a nawet esesmanami z fikcyjnej Odessy. Wspólnym celem tej siatki było zapewnienie bezpieczeństwa poplecznikom Hitlera.


W Argentynie jednak trop odeski zanikał i istniało ryzyko, że ulegnie on całkowitemu zapomnieniu. Ślady prowadziły do biura prezydenckiego generała Juana Peróna; mogły więc zszargać dobre imię ukochanej przez Argentyńczyków żony Peróna, Evity, która po dziś dzień otaczana jest w kraju niemal religijną czcią. W świetle nieco spóźnionych odkryć dotyczących roli, jaką Szwajcaria odegrała w procederze ukrywania złota zrabowanego przez nazistów, nikogo nie zdziwił fakt, że Argentyna starała się zatrzeć niewygodne fakty. W 1992 r.w błysku fleszy peronistyczny rząd, kierowany wówczas przez prezydenta Carlosa Menema, wyraził zgodę na udostępnienie badaczom argentyńskich akt dotyczących nazistów. Dziennikarze z całego świata zjechali się do Buenos Aires w nadziei na odkrycie prawdy kryjącej się za plotkami o tajemnym pakcie między Perónem a Hitlerem, ale żadnych tego typu rewelacji nie ujawniono.

Reporterzy i badacze natknęli się jedynie na stos starych dokumentów „wywiadowczych”, zawierających głównie wyblakłe wycinki z gazet, wśród których nie było praktycznie żadnych nowych informacji. Akta dotyczące Bormanna, który tak naprawdę nie przetrwał upadku Berlina, zawierały artykuł prasowy informujący o jego rzekomym przetransportowaniu do Argentyny na pokładzie łodzi podwodnej. Brakowało dokumentów odnoszących się do Adolfa Eichmanna – architekta tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, najbardziej osławionego nazistowskiego zbrodniarza wojennego spośród wszystkich, którzy w istocie przybyli do Argentyny (z pomocą zarówno Kościoła katolickiego, jak i stworzonej przez Peróna grupy ratującej nazistów). Dziennikarze byli wyraźnie rozczarowani udostępnionymi aktami, lecz badacze po cichu (acz z zadowoleniem) przyznawali, że brak dowodów zdaje się potwierdzać coraz powszechniejszą wśród naukowców teorię o nieistnieniu Odessy i o indywidualnym organizowaniu sobie ewakuacji przez nazistów, którzy poszukując dróg do Argentyny, nie korzystali z żadnej zorganizowanej pomocy.

W 1996 roku, nieprzekonany jakże wygodnym brakiem dowodów, właśnie w takiej atmosferze rozpocząłem poszukiwania śladów nazistowskiej przeszłości Argentyny. Sądziłem (słusznie, jak się później okazało), że olbrzymia ilość materiałów czeka na odkrycie. Jeżeli „prawdziwa” Odessa kiedykolwiek istniała, bardzo chciałem znaleźć jakiekolwiek jej ślady.

Większość kluczowych dla sprawy dokumentów została rzekomo zniszczona w 1955 roku w Buenos Aires w ostatnich dniach rządów Peróna, a potem w 1996 r., kiedy to podobno nakazano spalenie poufnych akt imigracyjnych dotyczących przybycia do Argentyny nazistowskich zbrodniarzy wojennych. Mimo to intrygujące poszlaki odkryte w innego rodzaju argentyńskich aktach, które jakimś cudem przetrwały tamten okres, zaprowadziły mnie do Belgii, gdzie trafiłem na istotne informacje związane z ukrywaną przez rząd organizacją przypominającą Odessę, które uchowały się przed przeprowadzającymi informacyjną czystkę Argentyńczykami. Ze Szwajcarii otrzymałem setki stron rządowych dokumentów, w których szczegółowo opisano udział antysemickich oficjeli szwajcarskich w organizowanych przez Peróna akcjach ratowania nazistów. Natomiast cierpliwe poszukiwania w brytyjskich archiwach powojennych w Londynie zaowocowały odkryciem, że w ochronę tych zbrodniarzy wojennych bezpośrednio zaangażowała się także Stolica Apostolska. Dokumenty, o które poprosiłem rząd Stanów Zjednoczonych, powołując się na ustawę Freedom of Information Act, pomogły dowieść, że najważniejszy urzędnik w rządzie Peróna, zajmujący się wywożeniem nazistów do Argentyny, był w istocie tajnym agentem SS wysłanym z Berlina w 1945 r.w celu rozpoczęcia tajnej misji po zakończeniu wojny. Odtajnione dokumenty CIA pomogły mi też odkryć, w jaki sposób złoto zrabowane serbskim i żydowskim ofiarom chorwackiego nazistowskiego rządu marionetkowego trafiło w latach 50.XX wieku do Argentyny.

To zaskakujące, że czasami łatwiej było mi uzyskać dostęp do zagranicznych archiwów (w USA i w Europie), niż do dokumentów krajowych. W Argentynie proces badawczy postępował wyjątkowo wolno. Pracę spowalniał opór rządowych oficjeli oraz niechęć do udzielania wywiadów ze strony pozostałych przy życiu osób biorących udział w operacji ratowania nazistów. Jedno stało się jasne: proces wymazywania informacji był tak skuteczny, że w poszczególnych krajach zachowały się jedynie pojedyncze elementy całej układanki. Zmuszony byłem kompilować i porównywać informacje dostępne w Brukseli, Bernie, Londynie, Maryland i Buenos Aires. Było to gigantyczne przedsięwzięcie, w trakcie którego musiałem uzyskać kopie tysięcy stron dokumentów i indeksować je wszystkie, pracując jednocześnie w czterech językach (francuski, niemiecki, angielski i hiszpański), zanim dało się zrozumieć całość. Nawet takie wysiłki okazały się jednak niewystarczające, ponieważ uzyskana w ten sposób dokumentacja miała niezliczone luki, które udało mi się wypełnić dopiero po przeprowadzeniu blisko dwustu wywiadów. Wszystko zajęło sześć lat wytężonej pracy, ale w końcu – po raz pierwszy – rozproszone fragmenty układanki przedstawiającej operację pomocy nazistom zaczęły się układać w przerażającą całość.

Artykuł Jak Peron sprowadził niemieckich zbrodniarzy do Argentyny. Prawdziwe oblicze Odessy, tajnej organizacji niosącej pomoc nazistom! [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jak-peron-sprowadzil-niemieckich-zbrodniarzy-do-argentyny-prawdziwe-oblicze-odessy-tajnej-organizacji-niosacej-pomoc-nazistom-wideo/feed/ 0
Co naprawdę kryje się za ustawą 447? Czy mamy się czego obawiać? [WIDEO] https://niezlomni.com/co-naprawde-kryje-sie-za-ustawa-447-czy-naprawde-mamy-sie-czego-obawiac-wideo/ https://niezlomni.com/co-naprawde-kryje-sie-za-ustawa-447-czy-naprawde-mamy-sie-czego-obawiac-wideo/#respond Thu, 03 Dec 2020 17:20:16 +0000 https://niezlomni.com/?p=51229

Wreszcie tematem amerykańskiej ustawy 447 zajął się ktoś o odpowiednim przygotowaniu teoretycznym, czyli prawnik Leszek Sosnowski. Autor drobiazgowo opisując temat wyjaśnia czego powinniśmy się obawiać. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych tematem.

Sosnowski stara się odpowiedzieć na najważniejsze pytania dotyczące sławnej ustawy 447, m.in.: Czy polskie władze powstrzymają zapędy międzynarodowych organizacji żydowskich? Czy polski Sejm zainteresował się obywatelskim projektem ustawy anty-447? Jak wygląda kwestia roszczeń bezspadkowych w świetle prawa międzynarodowego?

Amerykańska Ustawa 447 obrosła emocjami i zasłużoną złą sławą. Czy naprawdę jest groźna dla stanu majątkowego Rzeczpospolitej? Leszek Sosnowski, amerykański prawnik polskiego pochodzenia sumuje fakty dotyczące tzw. restytucji mienia bezspadkowego.

Przypomina Deklarację Terezińską z roku 2009 i stanowisko Israela Singera, Sekretarza Generalnego Światowego Kongresu Żydowskiego, z kwietnia 1996 r.:

„3 miliony Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie zezwolimy. Będziemy ich nękać tak długo, dopóki Polska znów nie pokryje się lodem. Jeżeli Polska nie zaspokoi żydowskich żądań, będzie publicznie poniżana i atakowana na forum międzynarodowym”. (Jewish group threatens Poland over restitution, Reuters, 19 April 1996.)

Deklaracja Terezińska nie definiując mienia bezspadkowego określa je jako nieruchomości osób prywatnych, które należały „do ofiar Holokaustu i innych ofiar nazistowskich prześladowań” z których większość zmarła nie pozostawiając spadkobierców. Nie chodzi więc o rekompensatę dla spadkobierców ofiar, ale niewyobrażalne kwoty pieniężne, które bez podstawy prawnej mielibyśmy przekazać organizacjom żydowskim, nie mającym bezpośrednio niczego wspólnego z ofiarami.

Dziewięć lat po przyjęciu Deklaracji Terezińskiej, w dniu 12 grudnia 2017, Senat Kongresu USA przyjął ustawę „447”. Jak stwierdził pragnący zachować anonimowość urzędnik Departamentu Stanu USA: „Jeśli nie zamierzają słuchać nas jako Żydów, będą musieli słuchać nas jako Amerykanów.”

 

Leszek Sosnowski, 447. Plan grabieży Polski. Od deklaracji terezińskiej do ustawy 447, Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Fronda.

Artykuł Co naprawdę kryje się za ustawą 447? Czy mamy się czego obawiać? [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/co-naprawde-kryje-sie-za-ustawa-447-czy-naprawde-mamy-sie-czego-obawiac-wideo/feed/ 0
Reporterskie podróże po szlakach pozornie znanych. Prawdziwe zwiedzanie to dostrzeganie tego, co mało kto potrafi uchwycić [WIDEO] https://niezlomni.com/reporterskie-podroze-po-szlakach-pozornie-znanych-prawdziwe-zwiedzanie-to-dostrzeganie-tego-co-malo-kto-potrafi-uchwycic-wideo/ https://niezlomni.com/reporterskie-podroze-po-szlakach-pozornie-znanych-prawdziwe-zwiedzanie-to-dostrzeganie-tego-co-malo-kto-potrafi-uchwycic-wideo/#respond Thu, 16 Apr 2020 09:33:36 +0000 https://niezlomni.com/?p=51009

Widzieć, to nie znaczy zobaczyć. Można być na końcu świata, zwiedzać wspaniałe miejsca i kompletnie ich nie poznać. Można robić zdjęcia, zaliczać kolejne punkty na mapie, ale nadal nie mieć świadomości, co się widziało i uwieczniło na fotografiach. Prawdziwe podróżowanie to dostrzeganie tego, co aparatem czy kamerą mało kto potrafi uchwycić: emocji, odmienności, zwyczajów i obyczajów. Z tego najpiękniejsze są właśnie dysonanse, których warto szukać, znajdować, ale przede wszystkim poznawać i szanować. I o nich będzie ta książka.

Reporterskie podróże Tomasz Bonka wiodą nas po szlakach pozornie znanych. Przecież to miejsca, gdzie codziennie przewijają się tysiące turystów! A jednak Bonek lubi skręcić w bok, zabrać czytelnika tam, gdzie ten z wykupioną wycieczką nie dotrze. Pokazać to, czego spieszący za grupą człowiek nie zauważy. Opowiedzieć o tym, co tak naprawdę stanowi esencję bycia Podróżnikiem.

Oto wyprawa po świecie niesamowicie ciekawym, fascynującym, a jednocześnie słabo widocznym zza szyb autokarów. Po świecie, który dziś coraz trudniej zobaczyć samemu, gdyż w ostatnich latach spowija go coraz większy mrok.

Fragment książki Tomasza Boneka, "Set Maat – siedlisko prawdy. Wędrówki po Egipcie, Izraelu, Jordanii i Maroku. Świat widziany oczami pasjonata świata", Wydawnictwo Replika, Poznań 2016. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Kiedy podczas jednej z kolejnych wypraw zamknięto mnie przypadkiem w przedziwnym grobowcu, myślałem że wszystkie demony, bogowie, stwory i potwory ożywają. Pojawiały się w strumieniach światła latarki i ginęły za rogiem.

Strajki, sądy i kłótnie.

Ale jaka była prawda o tych wspaniałych budowniczych grobowców z Siedliska Prawdy? Tak, jak już wspominał Ahmed, nie byli niewolnikami, a ludźmi wolnymi, z prawem do urlopu, sowicie wynagradzanymi. Władca, za pośrednictwem wezyra, opiekował się nimi tak bardzo, że stworzył dla nich nawet specjalny system opieki zdrowotnej, z czymś w rodzaju szpitala, płatnego zwolnienia chorobowego, opieki socjalnej. Taki był już w Egipcie zwyczaj, od wieków. Tak postępowali królowie – budowniczy piramid w Gizie i w Sakkarze, o czym świadczą znaleziska na tamtejszych stanowiskach archeologicznych: czaszki ze śladami po doskonale przeprowadzonych zabiegach trepanacji, zapiski na papirusach i glinianych skorupach np. o perfekcyjnie przeprowadzonych operacjach naprawczych kręgosłupa. Tych dowodów najwięcej jednak znaleziono właśnie w Deir el-Medina. Były ich tysiące.

Kiedy w 1922 roku Howard Carter szukał grobowca Tutanchamona, zespół, kierowany przez Bernarda Bruyère, pracował w ruinach Set Maat. Dzieliło ich tylko święte wzgórze przypominające piramidę Cheopsa z Gizy.

Wcześniej, w 1840 roku, w pobliżu osady odkryto bardzo duże skupisko papirusów, w tym plany i protokoły budowy grobowca Ramzesa IV. Kluczowe były jednak prace Ernesta Schiaparelli z lat 1904–1909, który zabezpieczył i opisał kilka tysięcy ostraków. Przez 50 lat opisywał je m.in. Jaroslav Černý, czeski archeolog z zespołu Bruyère’a. Według jego ustaleń, w szczytowym okresie rozwoju, kiedy panowała dynastia Ramesydów, wieś składała się z 68 domów i zajmowała 5600 m2. Średnio na każdą z rodzin przypadało 70 m2. Domy stały na kamiennych fundamentach, na których układano ściany z cegły mułowej (była to glina zmieszana ze słomą suszona na słońcu), które były dodatkowo pobielane, aby jak najbardziej odbijać palące tu jak nigdzie indziej słońce – tu bowiem zaczynała się już pustynia. Piętrowe, podpiwniczone domy miały 4-5 pomieszczeń, a w głównym pokoju znajdował się ołtarz lub nisza na święte posągi.

Mieszkali tu Egipcjanie, Azjaci, Nubijczycy, a wśród nich kamieniarze, tynkarze, przewoźnicy, kucharze, dekoratorzy, rzeźbiarze. Z analizy zapisków na skorupach rozbitych naczyń oraz papirusach wynika, że byli klasą średnią, dobrze opłacaną i traktowaną jak urzędnicy państwowi. Władze o nich dbały, a płacono im szybko. Kiedy jednak pensja się spóźniała, potrafili zastrajkować.

Pracowano w cyklach 8-dniowych, przez następne dwa odpoczywano. W okresie rządów Merenptaha wolna była w sumie jedna trzecia roku, bo tyle przypadało świąt w kalendarzu. Robotnikom przysługiwały też urlopy rodzinne i na kaca. Pijusy to były takie jak my – Polacy.

Naukowcy ustalili, że mieszkańcy wioski żyli w małżeństwach monogamicznych, niczym niezwykłym było tu posiadanie nawet sześciorga dzieci. Wszyscy lubili się napić alkoholu, nawet kobiety spotykały się na babskich imprezach, też suto zakrapianych. Taka była już wtedy ich emancypacja. Ale jednak szczególna – wprawdzie panie miały prawo do posiadania dóbr na własność, ale przysługiwała im tylko jedna trzecia małżeńskiego majątku.

Robotnicy mieli też jeszcze jeden bardzo ważny przywilej – w czasie dni wolnych mogli pracować przy budowie i zdobieniu własnych grobowców. Warto tu wspomnieć, że Egipcjanie nie mumifikowali wszystkich zmarłych – większości społeczeństwa nie było na to stać. Dla biedaków przeznaczone były więc tzw. pochówki nilowe – połączenie z bogami świętej rzeki. Grobowce mogli mieć tylko zamożni. Te w Deir el-Medina są wyjątkowo kunsztowne, bardziej bogato zdobione niż chociażby ten najsłynniejszy faraoński – Tutanchamona, który wykonano niedbale, w pośpiechu.

W wiosce działał też system sądowniczy. Łudząco podobny do współczesnego i dobrze nam znanego. Myślę tu o opieszałości spraw. Są papirusy, które potwierdzają, że w Set Maat sprawy prawne ciągnęły się przed państwową administracją nawet jedenaście lat. Szok i niedowierzanie, co? Zwłaszcza, kiedy do systemu sprawiedliwości dodamy magię i wyrocznie, które odgrywały rolę instancji odwoławczej.

Wezyr i faraon dbali także o zdrowie swoich artystów. W wiosce był lekarz. Z inskrypcji na skorupkach potłuczonych naczyń dowiadujemy się, że zapisywał nie tylko leki czy przeprowadzał operacje, ale także zalecał rehabilitację i przeróżne zabiegi. W systemie medycznym był też zaklinacz skorpionów, który miał wielki udział w kuracji po ukąszeniach przez te zwierzęta. A lekarz przepisywał również zaklęcia oraz modlitwę.

Sielanka trwała prawie 500 lat. Ale w czasach Ramzesa IV, czyli w latach 1155–49 p.n.e., w państwie zrobiło się niespokojnie. Władca tracił swoje wpływy w Azji, szerzyła się korupcja, kapłani spiskowali. Egipt ubożał, a inwestycje budowlane w Tebach trzeba było przystopować, także te związane z budową grobowca władcy. Ten czas był rajem dla złodziei skarbów, którzy okradali królewską nekropolię, a wśród nich byli także sami twórcy tych wspaniałych labiryntów, mieszkańcy Set Maat. Bandy rabusiów, pod osłoną nocy, idąc tzw. oślą ścieżką nad wioską robotników, świątynią Hatszepsut docierały pod wzgórze przypominające piramidę, w którego szczelinach kryły się miejsca spoczynku faraonów oraz ich skarby. Kopali zazwyczaj nie od frontu, ale od tyłu, aby nie zniszczyć pieczęci na wrotach do grobu, aby nikt nie zauważył włamania. W ten sposób zaczął się upadek zarówno Doliny Królów, jak i jej twórców. Taka jest też historia Egiptu, pełna wzlotów i upadków. W ten sposób działo się tu przez przeszło 2,5 tysiąca lat, do czasów ptolemejskich, na początku naszej już ery, kiedy to Kemet zaczął chylić się ku ostatecznemu upadkowi…

– Jesteś gotowy – powiedział Ahmed. Poznałeś ich historię, znasz egipskie Set Maat. Teraz możesz już podróżować po Egipcie. To nie w piramidach kryje się jego piękno. Nie w Dolinie Królów, gdzie przybywają setki tysięcy turystów, drzemią jego najskrytsze tajemnice. Szukaj prawdy o kraju faraonów poza turystycznymi szlakami – tam, gdzie miejsca tworzyli zwykli ludzie – tylko ich opowieści pokażą ci, jak żyło się nad Nilem przed wiekami. Tych miejsc są setki. Czytaj, rozglądaj się, pytaj miejscowych. Nawet w okolicach najwspanialszych budowli wskażą ci inne strony, w które musisz zajrzeć.

Miał rację. Pojechaliśmy oczywiście zobaczyć piramidy w Gizie, do których wielokrotnie wracałem. Krzątałem się po wąskich, dusznych, niskich korytarzach najwspanialszej z nich, wybudowanej dla Chufu, nazwanego przez Greków Cheopsem. Oglądałem z bliska jego solarną barkę, która wiozła trumnę faraona na miejsce wiecznego spoczynku. W Sakkarze eksplorowałem piramidę schodkową, w Daszhur łamaną i czarną. Pływałem po Nilu po obu stronach tamy Asuańskiej, aż do Abu Simbel. Ale zawsze pociągały mnie miejsca mniej uczęszczane. Pozwólcie, że je dla Was choć w części odkryję w następnych rozdziałach.

Artykuł Reporterskie podróże po szlakach pozornie znanych. Prawdziwe zwiedzanie to dostrzeganie tego, co mało kto potrafi uchwycić [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/reporterskie-podroze-po-szlakach-pozornie-znanych-prawdziwe-zwiedzanie-to-dostrzeganie-tego-co-malo-kto-potrafi-uchwycic-wideo/feed/ 0
Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/ https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/#respond Fri, 26 Apr 2019 04:12:30 +0000 https://niezlomni.com/?p=50761

"Muzyka dla Ilse" Ewa Formelli to historia czerpiąca ze szkatułki wspomnień kobiety, która przeżyła piekło wojny. Mała Ilse nie zdaje sobie sprawy, jak potworny los miał stać się jej udziałem.

Cała jej żydowska rodzina, z wyjątkiem maleńkiego braciszka, została zesłana do obozu zagłady. Jej samej udało się wyjechać na Zachód, aby tam służyć rodzinie pewnego niemieckiego oficera. W maleńkiej wiosce blisko szwajcarskiej granicy znajduje nie tylko kryjówkę przed okrucieństwami wojny, ale również przyjaciółkę. Nie może jednak zapomnieć o swoim młodszym bracie. Nie traci nadziei, że mały Aron przetrwał wojnę i żyje gdzieś w Polsce…

Książkę Ewy Formelli "Muzyka dla Ilse" można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Wiara, nadzieja, miłość… Trzy tematy opisane w tej niezwykłej powieści. Przy czym nadzieja stanowi podstawę historii. Autorka sprawnie przeprowadza nas pomiędzy niekiedy bardzo trudnymi tematami. Polecam. - Anita Scharmach, pisarka

Kilka słów od autorki

Ta historia powstała na podstawie wspomnień, chociaż przyznam szczerze, że sama nie wiem, ile w niej jest prawdy, a ile fantazji. Musiałam połączyć fakty z fikcją literacką, aby powstała ta fabuła. W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny, moi podopieczni opowiadają mi swoje historie, często ze łzami w oczach, ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby złe wyparli z pamięci.

Moje bohaterki, Ilse i Sabine, żyły naprawdę, chociaż nazywały się inaczej. Historia ich przyjaźni jest prawdziwa, reszta… w większości to fikcja literacka.

Opowiedziana przez jedną z moich podopiecznych historia bardzo mnie wzruszyła, dlatego postanowiłam ją opisać, głównie dlatego, aby pokazać, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi, nie wszyscy uważali, że Żydów należy zlikwidować. Pamiętajmy o tym i nie karmmy się nienawiścią.

Prolog
Jesień, rok 1942

Jesień tego roku była ciepła i słoneczna. Dawno nie było tak pięknego września i października. Listopad jednak powoli dawał znaki, że o lecie powinno się już dawno zapomnieć, a zima zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej zdarzały się nocne przygruntowe przymrozki i trzeba było poważnie zacząć myśleć o przygotowaniu się do kolejnej zimy. Ludzie ze wsi całymi rodzinami zbierali w lesie chrust i większe gałęzie, unikając strażników czy żołnierzy, zarówno niemieckich, jak i polskich.

Julek i Antoś, dwaj bracia mieszkający z matką i dwiema siostrami kilka kilometrów od skupiska domów stanowiących ich wieś, każdego ranka przychodzili w okolice torów kolejowych, aby próbować szczęścia. Zdarzało się, że pociąg wiozący węgiel do Wolnego Miasta Gdańska pozostawiał jakieś drobiny tego czarnego kamienia w okolicy i gdy szczęście im dopisywało, wracali z workami pięknego węgla, które następnie dumnie przekazywali matce. Wiadomo przecież, że zimą węgiel ogrzeje lepiej niż suche gałęzie. Julek, dziesięcioletni chłopiec, czuł się odpowiedzialny za swojego młodszego o dwa lata brata i tym samym dużo ważniejszy od niego.

Tego dnia chłopcy po zjedzeniu skromnego jak zwykle śniadania również udali się w okolice torowiska. Już mieli ruszyć na poszukiwanie węgla, który mieli nadzieję znaleźć, ponieważ poprzedniej nocy podobno aż dwa pociągi jechały w stronę Gdańska, ale nagły gwizd lokomotywy zatrzymał ich w kryjówce, jaką sobie przygotowali kilka dni wcześniej w rowie graniczącym z polem. Pociąg towarowy wolniej niż zazwyczaj jechał od strony miasta; chłopcy nie pamiętali nazwy, ponieważ Niemcy, panosząc się wszędzie, postanowili nazwać je po swojemu, a to było dla polskich dzieci trudne do wypowiedzenia. Dlatego wszystkie dzieciaki ze wsi mówiły po prostu „miasto”.

Pociąg zaczął zwalniać. Kilkanaście wagonów bydlęcych było szczelnie pozamykanych, tak że chłopcy nie mogli zobaczyć, co tym razem się w nich znajduje. Kiedy lokomotywa zatrzymała skład, z pierwszego wagonu wyskoczyło kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którym towarzyszyły piękne, duże psy. We wsi nikt nie bał się psów, zresztą niewiele ich zostało, bo ludzie łapali je i zjadali. Te, które od czasu do czasu wałęsały się wygłodniałe w okolicach domostw, nie bywały groźne. Niemieckie wyglądały na dobrze odżywione, emanowały jakąś grozą. Rwały się na krótkich smyczach i ujadały jak szalone, ale na rozkaz swojego pana każdy z nich natychmiast stawał się potulny jak baranek. Niemieccy żołnierze zaczęli przechadzać się ze swoimi psami wzdłuż wagonów, co jakiś czas krzycząc coś do zamkniętych drzwi i waląc w nie kolbami karabinów, a to wyraźnie denerwowało czworonogi.


– Pewnie wiozą zwierzęta do uboju – szepnął młodszy z chłopców, kuląc się z zimna i lęku przed tym, aby nie zostali zauważeni.
– Może… Pewnie dla niemieckiego wojska, żeby miało siłę uciekać. – Starszy odpowiedział równie konspiracyjnym szeptem i cicho zachichotał. – Ale po co ten pociąg się zatrzymał, i to właśnie przy nas?
– Pewnie chcą psy wyprowadzić na siku. Ty, patrz! Tam muszą być jakieś krowy albo świnie, bo te psy tak do tych wagonów ujadają jak nasze, kiedy lisy pod chatę podchodziły.
– No… O, wracają do pierwszego wagonu.
– I teraz psiaki grzecznie idą przy nogach.
– No…
– Rusza. Nareszcie. Julek, słyszałeś? – W chwili, w której pociąg zaczął nabierać szybkości, z jednego z wagonów wydobył się przerażający krzyk. – Julek, co to było? Starszy z chłopców wystraszonym wzrokiem zaczął obserwować znikający w oddali pociąg. Był blady jak śnieg, który od kilkunastu minut leniwie opadał z nieba i pokrywał pole białym puchem. Ten odgłos, jaki usłyszeli, był… ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Z całą pewnością nie był to pisk ani ryk żadnego zwierzęcia domowego.
– Chodź! Idziemy na tory. – Julek klepnął brata w ramię i powoli zaczął wydostawać się z rowu. Miał wrażenie, jakby nogi się buntowały, w głowie natomiast cały czas brzmiał mu ten dziwny krzyk, jaki przed chwilą dotarł do ich uszu.
Chłopcy powoli zbliżyli się do torów. Antoś pierwszy zauważył leżący niedaleko kawałek węgla, podniósł go i z uśmiechem na twarzy pokazał bratu. Postanowili pójść w przeciwnych kierunkach, ale Julek cały czas odwracał się i spoglądał na brata. Czuł się za niego odpowiedzialny. W pewnym momencie zauważył, że Antek nachyla się nad czymś, co leży między szynami, i delikatnie dotyka tego nogą.
– Co tam znalazłeś?! – zawołał i zaczął iść w kierunku brata.
– Julek! Chodź szybko! – Młodszy z braci stał podekscytowany jakimś znaleziskiem, ale widać było, że nie ma odwagi go podnieść.
Kiedy Julek podszedł do brata, zauważył kłąb szmat, które… jakby się poruszyły. W pewnym momencie wydobyły się z nich piski przypominające miauknięcia kota.
– Julek, co to może być? – Antoś, wyraźnie zaniepokojony i jednocześnie bardzo ciekawy, przesunął nogą pakunek w stronę brata. Szmaty ponownie wydały dźwięk.

Julek przyklęknął i zaczął bardzo ostrożnie odwijać pierwszą warstwę materiału, pod którą najwyraźniej znajdowało się jakieś małe zwierzę.
– Nie ruszaj! – Antoś zaniepokojony spojrzał na brata, podziwiając jednocześnie jego odwagę. – A jak cię ugryzie? – Jego głos stał się bardziej płaczliwy i o kilka tonów cichszy.
Julek spokojnie, bardzo powoli odkrywał kolejne warstwy szmacianego znaleziska. Wstrzymując oddech, wiedział, że nie może pokazać bratu, że się boi. Nie chciał zostawiać miauczącego znaleziska na torach, ciekawość była większa od grozy, która paraliżowała jego serce. W pewnym momencie gwałtownie odsunął się i zakrył warstwą materiału to, co zobaczył.
– Julek, co tam jest? – Antoś nawet nie starał się ukrywać strachu, a łzy jedna po drugiej spływały po zarumienionych od zimna policzkach.
– Dzie-cko – wyjąkał starszy brat i spojrzał na Antka dużymi wystraszonymi oczami.
– Dziecko? Takie normalne? Ludzkie?
– Tak. Normalne małe dziecko, chyba niedawno urodzone. Takie, co kilka dni temu umarło cioci Zosi.
– A może to jest dziecko cioci? Może ono wcale nie umarło? Może poszło do nieba, ale Pan Bóg stwierdził, że ciocia za bardzo płacze i oddał je…
– Antoś, przestań gadać głupstwa.
– I co z nim zrobimy? Oddamy cioci Zosi?
– Antek! To nie jest dziecko cioci Zosi! – Julek wyraźnie zirytował się płaczliwymi dociekaniami brata. To cudze dziecko, nie nasze.
– To co z nim zrobimy? – Młodszy z chłopców czuł lęk, ale i urazę do tego dziecka, że pokrzyżowało im plany. – A węgiel? Już nie będziemy szukać węgla? – Tak bardzo chciał, żeby mama go dzisiaj pochwaliła za to, że przyniósł kilka bryłek. Przecież podobno idzie sroga zima, stary Więcławski mówił, że czuje już ją w kościach. Antek rozpłakał się na dobre i zajrzał do swojego worka, w którym na dnie leżały zaledwie trzy niewielkie grudki czarnych kamieni.
– Masz, trzymaj mój worek, a ja wezmę to dziecko i wracamy do domu.
– A węgiel? – Antoś nie dawał za wygraną.
– Bracie, co jest dla ciebie ważniejsze, człowiek czy węgiel? Przecież to dziecko zamarznie tu, jak je zostawimy. A wiesz, co zrobią z nim lisy albo dzikie psy, jak go znajdą? No już, przestań się mazać i pokaż, że jesteś już duży. – Julek owinął znalezisko szmatkami, starał się zrobić to tak, jak było omotane wcześniej. Uśmiechnął się do dużych czarnych oczek spoglądających na niego z gałganów i ruszył w stronę domu.
Antek wytarł brudną dłonią łzy, które zaczynały szczypać jego policzki. Przesypał węgiel brata do swojego worka i ruszył za Julkiem. Starszy z braci
domyślił się, że w wagonach nie było zwierząt, tylko ludzie. Słyszał nieraz, jak dorośli półgłosem mówili o Żydach, Cyganach czy innych ludziach wywożonych gdzieś daleko. W ich wsi wszystkich Żydów albo gdzieś wywieźli, albo wymordowali, nawet małego Romka, który miał dopiero dwa latka. Mama bała się ich wypuszczać z domu po tym, co się stało. A smród dymu ze spalonych żydowskich chat długo unosił się w powietrzu, czuć go było nawet u nich, na końcu wsi. Halinka, najstarsza siostra, tak długo płakała, że mama któregoś dnia musiała jej dać po twarzy. Dlaczego to zrobiła? Tego Julek nie wiedział, bo mama rzadko ich biła, nie to, co ojciec. Ten paska nie żałował na nikogo, nawet na dziewczyny. Ale ojca już dawno nie widzieli, zabrali go gdzieś na roboty, jakby to u nich tej roboty brakowało.
Julek przytulił zawiniątko i chociaż czuł, że ręce mu słabną i bolą coraz mocniej, nie poddał się. Ciekawe tylko, co mama powie na to, że zamiast węgla przyniósł jeszcze jedną gębusię do wyżywienia, i to taką małą.

Rozdział I
Zima, rok 2015

Ilona skończyła układać na stole ostatnie półmiski. Dwie czerwone świece pozostawiła niezapalone, to już od zawsze należało do Krzysztofa. W tym roku Wigilia zapowiadała się inaczej, od dłuższego czasu w powietrzu wisiało coś złego, coś… czego nie potrafiła określić. Krzyś, chociaż starał się być taki jak zawsze, coraz częściej zdradzał się dziwnym, nerwowym zachowaniem, czasem zamyśleniem, a czasami wręcz kipiał agresywnością, bez konkretnego powodu. Oczywiście wszystko składał na nawał pracy, na swoje sukcesy i porażki. Ale Ilona wiedziała, instynktownie czuła wręcz, że za tym coraz dziwniejszym zachowaniem męża, starającego się na wszelkie możliwe sposoby zachować normalność, kryła się inna kobieta. Przecież nie bez przyczyny mówi się o wyjątkowej intuicji. Ona sama czuła, że z każdym rokiem coraz bardziej oddala się od mężczyzny, którego pokochała ponad dwadzieścia lat wcześniej. Czuła, że ją okłamuje, chociaż nigdy nie starała się mu tego udowodnić. Coś jednak było z nimi nie tak, jak dawniej. Nie tak wyobrażała sobie ich wspólne życie, kiedy stojąc przed ołtarzem w Bazylice Mariackiej, z dumą i szczęściem mówiła sakramentalne „tak”.
Nie usłyszała trzaśnięcia drzwi wejściowych i dopiero chłodny dotyk ust, który ledwo musnął jej rozpalony policzek, wyrwał ją z zamyślenia.
– Cudownie, że już jesteś – powiedziała, spoglądając czujnie na oddalającego się w stronę łazienki męża.
– Wybacz, kochanie, ale musiałem zostać trochę dłużej. Wiesz, koniec roku i takie tam inne sprawy.
Takie tam inne sprawy – pomyślała, zerkając na wiszący na ścianie stary drewniany zegar, który odziedziczyła po babci i dziadku. Wskazówki zegara wskazywały godzinę osiemnastą, jak na Wigilię to była dość późna pora powrotu Krzysztofa z pracy.
Ilona poprawiła starannie ułożone włosy, popatrzyła na stół, na którym brakowało już tylko ciepłych dań, podgrzewających się w piekarniku, i z nostalgią podeszła do okna. Prawie opustoszałe ulice i chodniki pokrywała gruba warstwa białego puchu, który wielkimi płatami od kilku godzin sypał się z nieba. Piękna sceneria jednak nie zachwycała jej już tak, jak dawniej. Drzewa, oblepione śniegiem, nie były już tak romantycznym widokiem jak kiedyś.
Z radia zaczęła płynąć melodia, która od zawsze i niezmiennie wzruszała Ilonę. Ciepły głos Seweryna Krajewskiego powodował, że w sercu robiło się przyjemniej, a oczy zachodziły mgłą.
Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy.
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszystkie spory.
No właśnie: „w którym gasną wszystkie spory” – pomyślała i zaczęła cichutko śpiewać razem z wokalistą.
Nagle z przedpokoju dotarł do niej dźwięk dzwonka telefonu komórkowego męża. Nie podeszła, aby odebrać, bo Krzysztof nie życzył sobie, aby odbierała połączenia z jego telefonu. Uważał, że każdy człowiek ma prawo do odrobiny prywatności, i ona to szanowała. Żadne z nich nigdy nie otwierało listów przychodzących do drugiego, nawet jeżeli były to listy typowo urzędowe, ani nie odbierało połączeń w telefonie drugiej osoby.
Krzysztof wyskoczył z łazienki owinięty dużym zielonym ręcznikiem kąpielowym i złapał za telefon. Zdążył w ostatniej chwili.
– Tak? Ale teraz? Oczywiście. No cóż, są sprawy ważne i ważniejsze… – Uśmiechnął się, czy tylko jej się tak wydawało? Tylko tyle usłyszała, zanim zamknął się w łazience z telefonem przy uchu. Nie była ciekawa ani kto dzwoni, ani po co, ale czuła, że ten niewinny telefon pokrzyżuje cały misternie przygotowany plan wigilijnego wieczoru.
Po kilku minutach mąż opuścił łazienkę. Piękny, pachnący i uśmiechnięty udał się do sypialni, gdzie
nucąc jakąś pastorałkę, przebrał się w czystą koszulę, nie zapominając o swoim eleganckim, odświętnym garniturze, który zakładał tylko na specjalne okazje. Kiedy wyszedł, serce Ilony zabiło mocniej. Wciąż był przystojny jak niegdyś, a lekka siwizna na włosach tylko dodawała mu uroku. Podszedł do niej, objął ją ramionami i wtulił twarz we włosy.
– Pięknie pachniesz…
– Ale… – Ilona nie dała mu dokończyć tego, co chciał jej powiedzieć. Znała jego słowa na pamięć. Zawsze, kiedy „coś mu wypadało”, mówił, że tak mu przykro, że musi zostawić swoją najukochańszą i najpiękniejszą żonę, ale sprawy zawodowe… i tak dalej.
– Kochanie, właśnie dzwonili z firmy, muszę wyskoczyć na godzinkę. – Patrzył w jej oczy z takim przekonaniem, że prawie uwierzyła w jego słowa. – Przepraszam cię, Iluś, obiecuję, że jak wrócę, wynagrodzę ci to z nawiązką. – Pocałował ją w czoło i czule pogładził jej policzek.
Ilona zadrżała. Całą siłą woli starała się zatrzymać łzy napływające do oczu, aby nie popsuły jej delikatnego makijażu zrobionego specjalnie na ten wieczór. Specjalnie dla niego. Kiwnęła głową na znak zrozumienia i odwróciła się w stronę okna. Jak przez mgłę zobaczyła Krzysztofa wychodzącego z domu, pospiesznie wsiadającego do taksówki i znikającego za śnieżną ścianą. Kiedy samochód z jej mężem odjechał, podeszła do stołu, nalała do kieliszka czerwonego wina, czekającego na odpowiedni moment,
i jednym haustem wypiła całą jego zawartość. Uzupełniła kieliszek i spokojnie usiadła w fotelu, próbując uspokoić myśli wśród dźwięków świątecznych piosenek, towarzyszących jej w tym pustym mieszkaniu. Wydawało jej się, że nie minęło wiele czasu, kiedy z łazienki doleciała do niej melodyjka dzwonka. Dzwonił telefon jej męża. Zignorowała go, ale po chwili zdała sobie sprawę z tego, że Krzysztof zostawił swój telefon w domu. Zdziwiło ją to, bo on nigdy nie rozstawał się ze swoim samsungiem. Widać musiał się bardzo spieszyć, skoro zapomniał. Ponownie zatopiła się we własnych myślach, ale po chwili usłyszała krótki sygnał, tym razem powiadamiający o przychodzącej wiadomości. Nie namyślając się dłużej, wstała i poszła po aparat męża, aby położyć go w widocznym miejscu tak, aby Krzysztof zauważył go zaraz jak wróci do domu za… pół godzinki… za godzinkę. Spojrzała na zegar, wskazówki bezlitośnie przysunęły się do godziny dwudziestej trzydzieści. W pewnym momencie zwykła ludzka ciekawość, a może jakaś niewyjaśniona siła, kazała jej wziąć telefon Krzysztofa i sprawdzić, kto do niego dzwonił, sprawiając, że musiał tak nagle wyjść, i to w dzień wigilii. Ostatnie dwa połączenia: jedno odebrane, a drugie nie, były od Marcela. Marcel… Marcel… Ilona próbowała dopasować imię do osoby pracującej z Krzysztofem, ale chociaż znała prawie wszystkich jego współpracowników, nie mogła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny o tym imieniu.
Zapewne to ktoś nowy – pomyślała i odłożyła telefon na stolik. Po chwili jednak wzięła go ponownie, chora ciekawość zmusiła ją do tego, aby odczytać wiadomość. Też od Marcela. Nie, tego zrobić nie może. Bez względu na wszystko. Już odkładała telefon na stolik, kiedy ten zaczął wibrować w jej dłoni, a następnie miłą dla ucha melodyjką począł domagać się odebrania połączenia. Na wyświetlaczu pokazało się imię Marcel, więc nie zastanawiając się dłużej, odebrała.
– Kochanie, zapomniałeś twojego nowego szalika, który dostałeś od Mikołaja. – Po drugiej stronie linii odezwał się damski głos. – Ale nie martw się, będę go pilnowała i jutro go sobie odbierzesz. Przynajmniej będę cię czuła w nocy obok siebie, położę go na poduszce i…
– Bardzo przepraszam, ale „kochanie” jeszcze nie wróciło do domu z pilnego wezwania do pracy. – Ilona przerwała kobiecie drżącym głosem. Czuła, jak całe jej ciało wstrząsa dreszcz, ale postanowiła dokończyć swoją wypowiedź. – Jak tylko „kochanie” wróci, to przekażę, żeby nie martwiło się o tę część swojej garderoby, którą u pani pozostawiło.
Po drugiej stronie linii panowała cisza, w tle słychać było tylko cichutko brzmiące kolędy. Ilona odczekała jeszcze kilka sekund i nacisnęła czerwoną słuchawkę. Odłożyła telefon, czując, jak policzki zaczynają ją palić żywym ogniem. Niby podejrzewała, niby spodziewała się tego, niby intuicja już dawno jej to podpowiadała, ale… co innego myśleć, a co innego
mieć dowód. Ledwie udało jej się odłożyć telefon męża, a drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Krzysztof, z miną cierpiętnika.
– Przepraszam cię moja droga, że to tak długo trwało, ale…
– Nic nie mów. – Ilona spokojnym i opanowanym głosem przerwała jego kłamliwe próby tłumaczenia się. – Zapomniałeś telefonu. Dzwonił MARCEL… – wzięła głęboki wdech – więc odebrałam. Prosiła, abym ci przekazała, że zostawiłeś „w pracy” swój nowy szalik, ale masz się nie martwić, bo ona ci go przypilnuje, wdychając całą noc twój zapach, pozostawiony na nim.
Krzysztof, gdyby mógł, rozpłynąłby się w powietrzu jak mgła.
– Odebrałaś MÓJ telefon, który dzwonił do MNIE?
– Tak. A do kogo innego miałby dzwonić twój telefon?
– Jak mogłaś?! – Głos Krzysztofa brzmiał jak głos zupełnie obcego człowieka. – Chyba coś sobie kiedyś powiedzieliśmy na ten temat! Odrobina prywatności. Pamiętasz!? – Nagle jego dłoń wylądowała na policzku Ilony.
Zabolało. Zapiekło, jakby ktoś uderzył nie dłonią, a zapaloną pochodnią. W oczach Krzysztofa również zaczął palić się dziwny ogień. Ogień furii.
– Pamiętam. – Ilona patrzyła na męża wzrokiem zimnym, smutnym i opanowanym. – I przyrzekaliśmy sobie, że będziemy o wszystkim rozmawiać. To chyba ty zapomniałeś o tym, aby mnie powiadomić
o swojej kochance. Dziękuję ci za ten piękny prezent świąteczny. – Jej głos przybierał coraz bardziej ironiczny ton. – Skoro już jest po wigilii, to chyba nic tu po mnie. Wracaj do swojego Marcela! – Złapała róg obrusu i pociągnęła z takim impetem, że stojąca na stole zastawa, świece i potrawy z hukiem poleciały na podłogę.
Kobieta czuła w sobie narastającą rozpacz, żal, bunt, upokorzenie i nienawiść tak silną, że trudno było jej opanować drżenie nie tylko rąk, ale całego ciała. Wstrząsający szloch wzbierał się głęboko w środku, w brzuchu, w klatce piersiowej, w sercu, a ona nie potrafiła go opanować. Wybiegła do przedpokoju, błyskawicznie wciągnęła na nogi kozaczki, złapała swoje białe sztuczne futerko i opuściła mieszkanie, głośno zatrzaskując drzwi. Gęsto padający śnieg znacznie utrudniał widoczność, dlatego nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Wyskoczyła na jezdnię wprost pod koła białego audi. Na szczęście gruba warstwa śniegu zamortyzowała upadek, odrzuciło ją w kierunku śnieżnej zaspy. Szybka reakcja kierowcy, który gwałtownie zahamował, wpłynęła na to, że Ilona, odrzucona kilka metrów, nie odniosła poważniejszych obrażeń. Silna męska dłoń pomogła jej podnieść się z jezdni, ale ona przez łzy nie widziała twarzy człowieka. Czuła tylko unoszący się wśród spadających płatków śniegu przyjemny zapach męskiej wody kolońskiej, zupełnie innej od tej, jakiej używał Krzysztof.
– O Jezu, bardzo panią przepraszam. Nic się pani nie stało? Może zawiozę panią do szpitala? – Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany, miał miły, chociaż drżący głos i nie zamierzał zostawiać jej na tej felernej ulicy.
– Nic mi nie jest. Zresztą mieszkam w tym bloku. – Wskazała ręką w stronę okna swojego mieszkania, gdzie za firanką, bardzo dobrze widoczny z ulicy, stał Krzysztof.
– To może chociaż odprowadzę panią do domu? – Mężczyzna uparcie trwał przy pragnieniu niesienia pomocy.
– Dziękuję, zresztą mąż widział wszystko przez okno i już z pewnością zbiega po mnie. – W jednej sekundzie nawet uwierzyła w to, co powiedziała. – Proszę już jechać! No, niech pan już jedzie, bo spóźni się pan na wigilię! – krzyknęła. Wyrwała się z podtrzymujących ją rąk i pokuśtykała w stronę klatki schodowej. Mężczyzna podszedł do niej, wcisnął coś w jej dłoń, jeszcze raz przeprosił, chociaż to przecież ona powinna go przeprosić za bezmyślne wtargnięcie na jezdnię.
– Gdyby coś się działo, proszę zadzwonić. Na wizytówce ma pani wszystkie kontakty do mnie, i służbowe, i prywatne. – Ukłonił się i odjechał, wolno przedzierając się przez zasłonę padającego śniegu. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, Ilona możliwie szybkim krokiem odeszła od budynku, w którym mieszkała. Ulice były prawie puste, czasami tylko jakiś zabłąkany człowiek, mocno opatulony, spiesznym krokiem udawał się w tylko sobie znane
miejsce. Na przystanku autobusowym nie było nikogo, Ilona usiadła na ławce i dopiero wówczas poczuła ból pulsujący w prawym udzie. Roztarła dłonią bolące miejsce, ale ból nie ustępował. Siniak będzie jak ta lala – pomyślała. Po kilku minutach podjechał autobus. Kierowca, starszy, szpakowaty pan, z ciekawością spojrzał na siedzącą na ławce kobietę i uśmiechnął się.
– Odjazd za dwie minuty. Wsiada pani?
Ilona pokręciła głową. Mężczyzna zamknął drzwi i zaczął pogwizdywać w rytm melodii płynącej z odbiornika radiowego. Nagle z oddali dobiegł ją głos Krzysztofa.
– Ilona! Ilona! Wracaj, porozmawiajmy! – Głos zbliżał się niepokojąco szybko, Ilona, nie zastanawiając się dłużej, zapukała do drzwi pojazdu.
– Jednak się pani zdecydowała? – Kierowca ponownie się uśmiechnął i szybko zasunął za nią drzwi, aby uchronić wnętrze pojazdu przed wpadającym śniegiem. W momencie kiedy autobus ruszał, Ilona zobaczyła wyłaniającego się zza zasłony śnieżnej męża. Biegł w stronę przystanku, energicznie machając rękami.
– Ten człowiek też jedzie? – Starszy pan siedzący za kierownicą odwrócił się w stronę pasażerki.
– Nie! Ten pan zostaje, proszę jechać i nie przejmować się nim.
Kierowca autobusu tylko wzruszył ramionami i włączył kolejny bieg. Krzysztof próbował jeszcze go
zatrzymać, ale usłyszeli tylko uderzenie w karoserię i mąż Ilony pozostał na przystanku.
Jechali wolno, padający śnieg bardzo ograniczał widoczność; z radia płynęły ciche melodie świąteczne, a kierowca pogwizdywał. W czasie całej podróży w autobusie zmieniali się pasażerowie, ale było ich niewielu, zaledwie kilka osób. Ilona poczuła ogarniające ją zmęczenie. Wypite przed przyjściem Krzysztofa wino spowodowało senność, którą spotęgowały przesuwający się za oknem autobusu monotonny krajobraz zasypanego śniegiem Gdańska, przyjemne ciepło wewnątrz i delikatne kołysanie. Zasnęła, nie zważając, dokąd zawiezie ją ten autobus.
– Proszę pani, proszę pani. – Ilona poczuła delikatne szarpnięcia. – Proszę pani, jesteśmy na końcowym przystanku, czy to jest cel pani podróży?
Otworzyła oczy i nieprzytomnym wzrokiem objęła zaniepokojoną twarz starszego mężczyzny. Rozejrzała się dookoła, ale za oknami autobusu królowała jedynie rozświetlona śniegiem i blaskiem księżyca noc. Powoli wstała i wyszła na zewnątrz. W oddali czernił się zarys jakiegoś lasu, a z boków drogi tu i ówdzie widoczne były nieliczne światełka.
– Mam dziesięć minut postoju i wracam do Gdańska. Jeżeli pani chce się ze mną zabrać z powrotem to…
– Nie, nie. Dziękuję, ale jestem na miejscu. Mój brat powinien zaraz po mnie wyjść – skłamała bez zastanowienia, aby nie martwić miłego kierowcy.
– Chętnie bym z panią zaczekał, ale to mój ostatni kurs i chciałbym zdążyć jeszcze do córki ucałować wnuki. – Mężczyzna spojrzał na swoją jedyną pasażerkę z wyraźną troską. – Na wigilii nie mogłem być, ale może chociaż zdążę, zanim te małe szkraby zasną. – Zrobił taką minę, jakby tłumaczył się przed kobietą z jakiegoś występku, którego dokonał wbrew prawu i sobie.
– Proszę się nie tłumaczyć. – Ilona położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się. – Znam te okolice jak własną kieszeń i nawet jeśli brat nie przyjdzie, to sobie poradzę. O, widzi pan tamto światełko, które tak migocze? – Wskazała dłonią dom leżący w dość dużej odległości od drogi. – Tam mieszkają rodzice. Dziękuję za towarzystwo i życzę panu wesołych świąt. – Cmoknęła zaskoczonego mężczyznę w policzek i szybkim krokiem oddaliła się od pętli autobusowej. Śnieg przestał padać, ale mroźne powietrze coraz bardziej szczypało w policzki. Narzuciła kaptur na głowę i wcisnęła dłonie w kieszenie futerka. W pewnej chwili poczuła na policzkach ciepło spływających łez. Z oddali dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika autobusu. Odwróciła się i pomachała kierowcy, chociaż nie była pewna, czy sympatyczny pan zauważył ten gest. Kiedy autobus zniknął w czerni niewidocznego krajobrazu, rozpłakała się. Nie musiała już tłumić emocji. Była sama na tym pustkowiu. Nie musiała tłumić szlochu, bo nikt jej nie słyszał.

Artykuł Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/feed/ 0
Pisze, że Holokaust dzieci polskich i żydowskich był potworną zbrodnią. Wielu go za to atakuje. [WIDEO] https://niezlomni.com/pisze-ze-holokaust-dzieci-polskich-i-zydowskich-byl-potworna-zbrodnia-wielu-go-za-to-atakuje-wideo/ https://niezlomni.com/pisze-ze-holokaust-dzieci-polskich-i-zydowskich-byl-potworna-zbrodnia-wielu-go-za-to-atakuje-wideo/#respond Fri, 14 Dec 2018 05:46:43 +0000 https://niezlomni.com/?p=50419

„Dzieci dobrze znały swoje przeznaczenie” – stwierdził jeden z bardziej znanych wychowawców w Wilnie. – „Wiedziały, co nadchodzi i były wobec tego bezsilne. Wyobrażały sobie magiczny krąg wokół nich, jakby poza koszmarem życia w getcie. Środki na poprawę nastrojów znajdowały w szkołach i podobnych instytucjach. Tutaj mogły łatwiej marzyć o lepszym życiu”.

CENTOS i inne grupy wspomagające dostrzegały, że opieka fizyczna nad dziećmi była ważna, ale podkreślały też wagę wsparcia psychologicznego. „Podtrzymanie na duchu dzieci było pierwszą troską od samego początku” – napisała Gienia Silkes, była nauczycielka w getcie warszawskim. – „Inicjatorzy akcji pomocy czynili wysiłki, aby wyrwać dzieci z ponurej rzeczywistości, zmniejszyć strach i zminimalizować ryzyko, że będą obawiać się każdego narożnika domu, podwórza czy ulicy”.

To dlatego organizacje pomocy społecznej i dobroczynne kładły nacisk na edukację i działalność kulturalną dzieci. Aby zebrać pieniądze na tego typu działania młodzieży, CENTOS sponsorowała „Miesiąc Dziecka”, podczas którego udało się zebrać w 1941 roku prawie milion złotych. Z tego powodu zaplanowano podobną akcję na kolejny rok. Miała rozpocząć się w sierpniu 1942 roku otwarciem nowego domu dla 800 osieroconych i porzuconych dzieci. Jednak dziesięć dni wcześniej Niemcy rozpoczęli pierwszą dużą akcję likwidacyjną getta.

Podobne działania na rzecz pomocy dzieciom podejmowano też w innych gettach. Nie mogąc ratować dorosłych, urzędnicy getta w Wilnie skoncentrowali się na dzieciach, tworząc dla nich ośrodki opieki i kliniki. Aby zapewnić każdemu z nich szklankę mleka, uciekli się do szmuglu na niespotykaną skalę.

„Był to czas” – wspominał jeden z ocalonych – „że każdy uczeń dostawał szklankę mleka”. Podobnie jak w Warszawie, w innych gettach też kładziono nacisk na aktywność kulturalną, edukacyjną i zawodową młodzieży. „Dzieci dobrze znały swoje przeznaczenie” – stwierdził jeden z bardziej znanych wychowawców w Wilnie.

– „Wiedziały, co nadchodzi i były wobec tego bezsilne. Wyobrażały sobie magiczny krąg wokół nich, jakby poza koszmarem życia w getcie. Środki na poprawę nastrojów znajdowały w szkołach i podobnych instytucjach. Tutaj mogły łatwiej marzyć o lepszym życiu”.

Niektóre dzieci potrafiły same sobie radzić z otaczającym je koszmarem. Jeśli otworzymy pamiętnik Ewy, nastolatki mieszkającej w krakowskim getcie, i potraktujemy jako wyznacznik dla innych młodych w jej wieku, to stanie się jasne, że nie tylko starały się minimalizować tragedię wydarzeń wokół nich, ale również strach, który wywoływały. Ewa zaskakująco mało miejsca poświęciła w dzienniku wydarzeniom związanym z samym Holokaustem. Zajmowała się raczej relacjami z rodziną i budzącą się fascynacją seksualną.

Jej pamiętnik jest przepełniony opisami prozaicznych wydarzeń. 16 października 1940 roku: „Wczoraj były urodziny mamy…”. Miesiąc później zapisała po prostu: „Opiszę później więcej szczegółów, gdyż dzisiaj jestem bardzo zajęta”. 5 grudnia 1940 roku, gdy pisała o możliwości opuszczenia Krakowa: „Teraz zdaję sobie sprawę, jak bardzo kocham to miasto i tę moją drugą ojczyznę”.

Czasem jednak nawiązywała do tragedii rozgrywających się wokół niej: „Władek umarł. Ledwie żyjemy. Nie chce mi się rozmawiać”.

Psychiczne odrętwienie było jej sposobem, bez wątpienia prawdziwym również dla innych osób w jej wieku, na radzenie sobie z traumatycznymi doświadczeniami. Jak zauważył jeden z psychologów: „W przypadku Ewy w jej dzienniku widać wyraźnie normalny przebieg rozwoju nastolatki. Otoczona śmiercią, rozpaczą, zimnem, głodem i nieustannymi prześladowaniami, Ewa wyłania się w swoich wspomnieniach na wiele sposobów, jak pierwszoklasistka przed drzwiami nieznanej dotąd szkoły”.

Nie wszystkie żydowskie dzieci tak dobrze przystosowywały się do okropności, jakie zgotowali im Niemcy. W tym samym getcie, w którym mieszkała Ewa, pewien nauczyciel wspominał o dzikich wybuchach emocji, jakie przeżywały dzieci będące pod jego opieką. Wyładowywały one nadmiar wrażeń w agresji. Często ujawniały ją w stosunku do rodziców, których uważały za zdrajców, nie mogąc pojąć ich beznadziejnego położenia. Kiedy rodzice przychodzili po dzieci po całym dniu pracy, Renee Padar zauważał: „Nie mieli nic im do zaoferowania, aby się do nich zbliżyć. Stopniowo związki dziecko-rodzic stawały się coraz luźniejsze. Również stawało się widoczne, że niektórzy rodzice mieli obsesję na punkcie ratowania własnego życia. Wiele dzieci to wyczuwało. Zdarzały się przypadki, że dzieci chowały się, gdy zjawiali się rodzice, aby odebrać je ze szkoły”. Nauczyciele starali się oderwać dzieci od ich emocji poprzez ręczne robótki albo opowiadanie bajek, ale to nie interesowało maluchów. Zamiast tego płakały i krzyczały. Wiele razy starsze dzieci próbowały uciekać przez okna, jakby wierzyły, że w ten sposób uwolnią się od stałego bólu psychicznego, który musiały znosić. „Kiedy je sprowadzaliśmy z powrotem” – mówił Padar – „atakowały nas, oskarżając, że nie pozwalamy im realizować ich marzeń”.

Fragment rozdziału 2. Deportacje z książki Prof. Richard. C. Lukas, Dziecięcy płacz. Holokaust dzieci żydowskich i polskich w latach 1939-1945, wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Holokaust zarówno dzieci żydowskich, jak i polskich, był tak samo potworną zbrodnią wojenną. Za tę tezę prof. Richard C. Lukas był i nagradzany, i piętnowany.

W swojej książce opisuje wojenne losy dzieci polskich i żydowskich. Bazując na zebranych świadectwach oraz zestawiając fakty i statystyki, ukazuje tragiczny los młodych ludzi tak samo skazanych na eksterminację. Może z innych przyczyn, może realizowaną inaczej, ale zdecydowanie w jednym celu: likwidacji perspektyw rozwoju narodu – tak żydowskiego, jak polskiego.

W kolejnych rozdziałach przygląda się rozmaitym aspektom życia dzieci podczas wojny: w trakcie niemieckiej napaści, podczas deportacji, w obozach koncentracyjnych, poddanych germanizacji, działających w ruchu oporu, ukrywających się. Na koniec proponuje swoiste rozliczenie z postwojennej perspektywy.

Równie wstrząsające są dalsze losy „wojennych” dzieci. Wiele z nich zostało bardzo okaleczonych – przez trudne doświadczenia, utratę domu, bliskich, ale też przez pranie mózgu w ramach germanizacji. Po wojnie musiały odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości komunistycznej Polski czy uwarunkowań emigracji.

Książka otrzymała Literacką Nagrodę im. Janusza Korczaka przyznaną przez Ligę Przeciwko Zniesławieniu (1994).

Richard C. Lukas (ur. 1937) jest amerykańskim historykiem polskiego pochodzenia. W swych publikacjach zajmuje się głównie wojennymi dziejami Polski, okupacją hitlerowską Polski oraz relacjami polsko-żydowskimi. Jego słynna książka „Zapomniany Holokaust”, dotycząca tragicznych losów Polaków w czasie II wojny światowej, napotkała krytykę środowisk żydowskich za zrównanie wojennych doświadczeń Polaków i Żydów. Podobna sytuacja miała miejsce po publikacji „Dziecięcego płaczu”, kiedy prof. Lukas otrzymał Literacką Nagrodę im. Janusza Korczaka.

Profesor Lukas był wykładowcą m.in. na Uniwersytecie Technologicznym Tennessee i Uniwersytecie Południowej Florydy. Mieszka w Tampie na Florydzie.

Artykuł Pisze, że Holokaust dzieci polskich i żydowskich był potworną zbrodnią. Wielu go za to atakuje. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pisze-ze-holokaust-dzieci-polskich-i-zydowskich-byl-potworna-zbrodnia-wielu-go-za-to-atakuje-wideo/feed/ 0
„Na widok lufy rewolweru potracili mowę”. Żydowscy gangsterzy w II Rzeczypospolitej https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/ https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/#respond Wed, 21 Nov 2018 14:42:02 +0000 https://niezlomni.com/?p=50398

Nareszcie dowiedziałem się, co było przyczyną tego zdenerwowania. Otóż ojciec stał pod groźbą bankructwa – brat jego, związany z ojcem finansowymi sprawami, zrujnował się doszczętnie w interesach i uciekł do Ameryki. W następstwie kilka piekarń ogłosiło także bankructwo, każda narażała ojca na kilka tysięcy rubli - pisze Urke Nachalnik w książce "Życiorys własny przestępcy".

Epilogiem tego było wystawienie na licytację parowej cegielni stryja, z lasem i zabudowaniami. Po spieniężeniu tego wszystkiego brakowało jeszcze 15 tysięcy rubli, by pokryć długi stryja. Ojciec zaczął więc układy z wierzycielami, które odbywały się u nas w domu, a podczas których nie obeszło się bez awantur.

Widząc to, wierzyciele ojca pośpieszyli także po swoje długi. Pamiętam jak dziś ten przykry dzień. Było to w sobotę wieczorem. Wierzyciele zgłosili się naraz po swe należności. We wszystkich pokojach pełno było ludzi. Powierzyli oni w swoim czasie ojcu swe zaoszczędzone pieniądze na procent, uchodził on bowiem za majętnego człowieka. Teraz zaś, gdy usłyszeli o bankructwach, nie orientując się w sytuacji i nie pytając, czy i ojciec należy do grona upadłych firm, przyszli i krzyczeli, by im natychmiast zwrócił krwawo zapracowane pieniądze.

Ojcu nie dawali dojść do słowa i kto wie, jak by to się skończyło, gdyby w porę nie przybył ksiądz proboszcz Ch., staruszek szanowany w całym miasteczku nawet przez Żydów, jego uwadze nie uszło żadne poważniejsze zdarzenie w okolicy.

Po zauważeniu go wszyscy ucichli i skierowali swe oczy w stronę przybyłego. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – powitał ich staruszek. Na te słowa obecni, nie wyłączając i Żydów, porwali czapki z głów. Po serdecznym przywitaniu się ze zgromadzonymi ksiądz porozumiał się z ojcem. Potem zwrócił się do obecnych i przemówił:

– Panowie, opamiętajcie się! Strach przed stratą waszych pieniędzy opętał was do tego stopnia, że sami nie wiecie, co robicie. Pan F…cz w zupełności jest w stanie pokryć wszystkie swoje zobowiązania każdej chwili. Możecie więc iść w spokoju do domu, a w poniedziałek o godzinie szóstej wieczór każdy, o ile chce wycofać swe pieniądze, niech przyniesie weksle czy kwity, a otrzyma należność z procentami.
Spojrzeli po sobie pytająco z pewnym niedowierzaniem, wątpiąc, czy nie będzie już za późno. Myśleli, że jak stryj zrobił plajtę, to i ojca może spotkać to samo. Spostrzegłszy wahanie, ksiądz proboszcz jeszcze raz zapewnił ich, że każdy otrzyma swą należność i że on za to bierze na siebie odpowiedzialność. To ich ostatecznie upewniło. Jeden za drugim zaczęli opuszczać mieszkanie. Po tym zajściu w rezultacie zostało kilka połamanych krzeseł.

W poniedziałek o umówionej godzinie ojciec zaczął wypłacać wszelkie należności swym wierzycielom. Każdy otrzymał swoje co do grosza. Większa część prosiła ojca, aby z powrotem wziął pieniądze na procent, lecz ojciec stanowczo odmawiał.
Wspominając dość często przykrą sytuację ojca z owej soboty, zadawałem sobie pytanie, czy ten szanowny staruszek, który wybawił ojca z opresji i zażegnał większą awanturę, także nie posiadał duszy, jak to rebe określił. Mocno zwątpiłem w prawdomówność rebego.

*
„Na początku maja 1918 roku we trzech wyjechaliśmy do miasteczka S. na Litwie. Tam dopiero mieliśmy się dowiedzieć, gdzie i co ma być celem naszej wyprawy. Wspólnik mój, „Szofer”, został tam nagle zawezwany przez znanego mu i zaufanego pasera, aby natychmiast przyjechał z dwoma odpowiednimi wspólnikami, ponieważ „jest dobry interes”, który nie cierpi zwłoki.
Właśnie w tym celu pięknego dnia majowego stanęliśmy przed paserem, który nas przyjął z radością.

Muszę tu określić oryginalną postać pasera. Był to człowiek taki, że gdybym nie wiedział, co on za jeden, nigdy nie uwierzyłbym, że należy do naszej branży. Mógł mieć lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu i tuszy, o zdrowym wyglądzie, z czarnymi przenikliwymi oczyma, długą czarną brodą i tegoż koloru długimi pejsami. Każdy, na pierwszy rzut oka z jego całej powierzchowności, wziąłby go przynajmniej za podrabina.

Mówił cicho i z powagą. Nad każdym słowem się zastanawiał, zanim je wyrzekł, głaskał przy tym pieszczotliwie swoją imponującą brodę. Trudnił się lichwą, a kupował tylko, jak sam mówił, od „pewnych ludzi”, i to papiery wartościowe, walutę i „szmuk”. „Szofera” znał jeszcze z czasów lepszych, i jak mówił, tylko jemu ufa, i że my dwaj nie jesteśmy godni znać jego.

Mieszkał bardzo przyzwoicie. Był wdowcem. Dom prowadziła starsza córka, lat dwadzieścia pięć, o której mówiono, że przy potrzebie i dla oszczędności zastępuje mu także i żonę. Widocznie też z tego powodu, pomimo że była niebrzydka i niebiedna, nie wydawał jej za mąż.
Miał jeszcze dwie córki, z których średnia nie była tu obecna, a najmłodsza miała lat siedemnaście i była najładniejsza. Przynajmniej ja tak twierdzę. O niej muszę dużo opisać ze względu na ważną rolę, jaką odegrała w moim życiu, ale o tym później opowiem.

*
Po chwili kobieta wstała i słyszałem, jak otwierała kasę i coś tam robiła. Mężczyzna również po chwili nachylił się razem z nią nad łóżkiem i coś tam w kasie przekładali, słyszałem, jak ją zamknęła, mówiąc do męża:
– Masz klucz.
On zaś powiedział:
– Włóż go pod poduszkę.
Więc klucz jest pod poduszką, myślałem, dobrze idzie. Mężczyzna pierwszy począł się teraz rozbierać, wlazł do łóżka, pod którym leżałem, prosząc, aby i ona się rozbierała.
– Zaraz, zaraz – odparła kobieta, śmiejąc się – nie gorączkuj się tak, mój kochany, ty jeszcze zdążysz swoje zrobić – i zaczęła się powoli rozbierać. Gdy już stanęła w bieliźnie, mężczyzna pociągnął ją do swego łóżka. Roześmiała się i ułożyła do tego samego łóżka. Musiała być odpowiedniej tuszy, gdyż materace wyginały się pod ciężarem i oparły się niemal na moich plecach. Ładny interes, pomyślałem, uduszą mnie.
Zaczęły się jak zwykle w tych chwilach między młodym małżeństwem najprzód pocałunki i zapewnienia miłości, a potem głośne sapania…
Materace raz podnosiły się, to znów opierały się o moje plecy. Pot kroplisty oblewał mnie całego, myślałem, jak tak dalej pójdzie, to nie wytrzymam. Znalazłem się tu bardzo śmiesznie. Domyśliłem się, że to może potrwać dość długo, w czym się też nie myliłem. Sapanie stało się coraz głośniejsze i zawziętsze. Pocałunki odbijały się po pokoju jeden za drugim. Zmysły zaczęły u mnie działać, jak jeszcze nigdy. Musiałem skupić całą swoją siłę woli, by nie popełnić tu głupstwa…
Nagle kobieta zawołała namiętnie urwanym głosem:
– Tie-tie-tie-fer…
Mąż zaś odparł, dysząc ciężko:
– Gut, gut…
Na te słowa zaledwie nie wybuchnąłem śmiechem. Jednakże wstrzymałem się, było mi duszno aż do mdłości, w tej chwili wyrzekłbym się zarobku, aby tylko ktoś mnie wybawił z tej sytuacji.
Zabawa trwałaby, kto wie jak długo, gdyby nie mąż, który zaklinał się, że już na dziś dalej nie może…
„Druga Frania”, pomyślałem.
Miałem straszną ochotę zobaczyć tę kobietę, czy ona jest ładna. Wtem kobieta wyskoczyła z łóżka i z nocnej szafy wyciągnęła miednicę z wodą. Zmiarkowałem, co tu się teraz stanie, i zamknąłem oczy, bałem się, że nie wytrzymam. Słyszę plusk wody i otworzyłem jednak oczy. Mogłem teraz oglądać całe jej kobiece wdzięki i widzieć to, czego może mąż nie widział. Uczuć, których wtedy doznałem, i dzikiej żądzy, która mnie ogarnęła, nigdy nie zapomnę. Byłem, że tak się wyrażę, na ten widok bliski obłędu.
Kobieta mogła mieć z górą lat dwadzieścia trzy, rosła w biodrach i piękna, w całym tego słowa znaczeniu. Dłuższy czas po tym pamiętnym dla mnie obrazie z owej nocy stała mi przed oczyma i spędzała sen z powiek.
Po tym, co się stało, myślałem, że teraz na pewno już koniec zabawy, że ona ułoży się do swego łóżka na spoczynek, ale pomyliłem się. Wlazła z powrotem do łóżka męża i zaczęły się różne wynurzenia. Trwało to dość długo, a jak mi się wydawało, wieki całe.
Zegar wybił dwunastą. Myślałem, kto wie, kiedy zasną. Cieszyło mnie tylko to, że o ile zasną, to będą na pewno spać po takich zawziętych atakach jak zabici. Po dłuższej chwili rozmowa zaczęła się urywać. Mąż odpowiadał jej sennym głosem, prosząc ją, aby nareszcie dała mu spokój i że chce spać, potem nastąpiły dwa głośne pocałunki i cisza…
Było już w sam czas, bo czułem, że dłużej tam nie wytrzymam w żaden sposób. Jednakże musiałem jeszcze leżeć pod łóżkiem dość długo, zanim usłyszałem głośne oddechy, a potem chrapanie śpiących. Byłem teraz pewny, że po takiej fizycznej pracy, której byłem świadkiem, tak prędko nie przebudzą się.
Ostrożnie i cichutko wylazłem spod łóżka, z wysiłkiem prostując członki i ocierając pot z czoła, pozwoliłem sobie na głośniejsze oddychanie. Spojrzałem na śpiącą parę. Żona, leżąc przy brzegu łóżka, miała zarzuconą prawą rękę na szyi męża. Pierwszą moją czynnością było odsunąć ze środka rygiel i potem kluczem otworzyć drzwi wychodzące do ogrodu, te same, przez które tu wszedłem.

Drzwi skrzypnęły tak silnie, że obawiałem się, iż się przebudzą. Wspólnicy, jak dwa cienie, cichutko wsunęli się do pokoju i zaraz za nimi drzwi przymknąłem. Pokazałem palcem na miejsce kasetki. „Szofer” machnął głową na znak, że rozumie, iż myślę, że w bardzo złym miejscu jest ona umieszczona i trudno będzie do niej dostąpić. Na domiar złego leżeli oboje w łóżku od ściany. Gdyby nie to, można by było łóżko odsunąć nieznacznie od ściany, ale z nimi trudno to będzie zrobić. Nachylać się nad nimi jest bardzo ryzykowne, mogą się przebudzić. Staliśmy tak chwilę bezradni, patrząc jeden na drugiego. „Szofer” cicho szepnął do ucha Antkowi, aby poszedł do drugiego pokoju trzymać straż nad służącą, która może się obudzić, co też wykonał. Ja zaś próbowałem klucze wydostać spod poduszki, jednak daremnie, nie mogłem na nie trafić. Najpierw odsunęliśmy łóżko próżne, a następnie próbowaliśmy całym wysiłkiem od strony nóg i tamto łóżko odsunąć. Po wielkich wysiłkach odsunęliśmy je ostrożnie, aby ich nie obudzić. Udało się.
„Szofer” stanął teraz nad nimi z rewolwerem w ręku, a ja, mając już dostęp do ściany, podniosłem dywan zakrywający kasetkę i przystąpiłem do roboty. Pracowałem cicho i sprawnie, tylko palce nerwowo mi drgały. Robota szła bardzo opornie. „Rak” był źle hartowany, a kasetka z twardej i grubej stali, tak że bór ślizgał się, zanim zaczął borować.
„Szofer”, widząc, że się denerwuję, podał mi rewolwer i sam wziął się do pracy. Z początku szło mu lepiej niż mnie. Tu muszę zaznaczyć, że był on z zawodu wykwalifikowanym ślusarzem-mechanikiem, mimo to po chwili tak samo spocił się, a „raki” nie chciały brać. Znów zluzowałem go, będąc silniejszy niż on, chciałem się dołożyć więcej siłą, ale on szarpnął mnie ze ramię, gdyż robiłem dużo hałasu.
Borowałem dziurę jedną przy drugiej, tak aby „rak” mógł prędzej brać. Zegar wskazywał już po wpół do drugiej, tu źle idzie, lada chwila „dolatorzy”1 mogą się przebudzić. Będąc coraz bardziej zdenerwowany, robiłem więcej hałasu przy pracy. Upłynęło już pięćdziesiąt minut, jak pracowaliśmy, a oni spali, zacząłem już nabierać otuchy, że robota się uda. Jeszcze jedna strona pozostała do rozprucia, a dostanę się do środka. Wtem bór mi się nagle poślizgnął i korba upadła z hałasem na podłogę, odbijając się o krawędź łóżka tak silnie, że oboje jednocześnie przebudzili się i wydali okrzyk:
– Oj!…
Na widok rewolweru dalszy okrzyk zamarł im na ustach.
Zły i doprowadzony do ostateczności tym, co się stało, zawołałem groźnie:
– Proszę dać klucz od kasy!
Nie odpowiedzieli.
Powtórzyłem; i teraz nie otrzymałem odpowiedzi. Szarpnąłem go wówczas za ramię, zdawało się, że odzyskał przytomność umysłu. Na widok lufy rewolweru potracili oboje mowę, a może myśleli, że śnią.
– Nie mam klucza przy sobie – odparł.
Kobieta patrzyła na mnie ze strachem w oczach, a zarazem jakby mnie błagała o coś. Bez słowa podniosłem poduszkę i złapałem za klucze. Kobieta na widok kluczy w mojej ręce wydała straszny okrzyk i dostała spazmów, czy też je udawała. Z pokoju, gdzie Antek stał nad służącą, dolatywały również do nas wołania o pomoc:
– Gwałt! Gwałt! Bandyci!
Mąż, widząc nasze wahanie, począł na całe gardło tak samo wzywać o pomoc. Wszystko tu było stracone, nie było czasu do namysłu, pociągnąłem „Szofera” za sobą, który, jak zauważyłem, miał chęć używać broni, i rzuciłem się do ucieczki.
Koniec końcem ledwie z życiem stamtąd uszliśmy, dążąc ku naszemu pojazdowi.
Furman spał smacznie na wozie, widać marzył o łupie, co miał nadejść, obudziliśmy go i ruszyliśmy stąd jak najprędzej. Furman domyślił się, że źle i że nic się nie udało. Wspólnicy robili mi po drodze wyrzuty, że przeze mnie robota się nie udała i że trzeba było nie uciekać, a walić w łeb. Próbowałem tłumaczyć, że ta robota i tak by się nie udała i że ja, leżąc tam kilka godzin pod łóżkiem, więcej ryzykowałem niż oni. Opowiadałem im też o całym zajściu, którego byłem świadkiem. To ich trochę rozweseliło, ale nie na długo. Dla nich nie było to nic nowego. Niemal każdemu złodziejowi, który chodzi na „ślam”,2 zdarza się widzieć podobne sceny, i to często.
Tak w smutnym nastroju wróciliśmy do pasera. Stary, słysząc o naszym niepowodzeniu i że do tego ja się przyczyniłem, skakał ze złości, pluł, zesmarkał się i groził, że nam tego nigdy nie przebaczy.

*

Wyobrażam go sobie tak, jakby „Wampir z Düsseldorfu” był jego synem, albo jakby on sam nim był. Wyglądał na lat czterdzieści, słusznego wzrostu, brunet, wąsy nosił po angielsku. Chodził z fajką w ustach, sztywny, jakby kij połknął, a twarz jego zdawała się zawsze wyrażać zdziwienie. Mówił chrapliwym głosem.
Bił strasznie i torturował więźniów za byle jakie przewinienie. Z jakąś sadystyczną rozkoszą upajał się jękami katowanych. Podczas egzekucji mierzył w najboleśniejsze miejsce. Oczy jego iskrzyły się wtedy jakimś osobliwym, nie dającym się określić blaskiem. Szatański uśmiech wykrzywiał wtedy jego zwierzęce usta. Brak mi słów, by tego potwora w ludzkim ciele określić. Wystarczy, jeżeli powiem, że ten niemiecki nasz wychowawca podczas egzekucji był raczej podobny do średniowiecznego kata niż do człowieka dwudziestego wieku, i do tego urodzonego „w kulturalnym Vaterlandzie”.
Nie! Tu zupełnie nie przesadzam w określeniu go. Do dziś dnia, na samo wspomnienie, co więźniowie od niego wycierpieli, dreszcze mnie przechodzą po całym ciele. Nieraz bił mnie do utraty przytomności, do dziś dnia noszę na sobie ślady jego katowskiej dłoni, mam bębenek w lewym uchu pęknięty.
Jestem tego zdania, że więzień, który przesiedział rok podczas okupacji w więzieniu, piekła się już nie zlęknie. Ról tu był naprawdę samowładnym panem życia i śmierci, był też i naczelnik, ale nikt z więźniów go nie widział nigdy, nawet kary dyscyplinarne przysyłano więźniowi zaocznie, nie pytając go ani słowa.
O ile czasami więzień próbował hardo się postawić, czując się skrzywdzonym, natychmiast zlatywała się ich cała gromada, a wtedy był bity i kopany do utraty przytomności, o czym na własnej skórze się przekonałem. A jeżeli więzień umarł po takiej kaźni, pewno pisali w raporcie, że powiesił się, co się często tu zdarzało. Nie było nawet tygodnia, by się ktoś się powiesił. Nikt się już nigdy o tym nie dowiedział, w jaki sposób niektórzy umierali. Grube mury „Czerwonaka” i lochy podziemne potrafiły wchłonąć w siebie tę tajemnicę śmierci, nie dzieląc się tym z nikim. Straszne, włosy mi teraz dęba stają na głowie, gdy to piszę. Moje oczy patrzyły i na tę bezradną mękę.
Ról, przychodząc na służbę rano, przynosił pęk witek moczonych w wodzie, a do wieczora miał wszystkie potrzaskane. Gdy bił, starał się bić po twarzy, jęki katowanych i wołanie „o Jezus” było słychać niemal co chwilę z innych cel. Przed Rólem drżeli niemal dozorcy, Polacy, których było tam już kilku. Ci ostatni starali się ulżyć więźniom, w czym tylko mogli.
Muszę tu także wspomnieć ze wstydem, że było tam dwóch podłych dozorców Żydów, a nawet po nazwisku muszę tu tych nazwać: Lipszyc i Lustig. Ten ostatni to był istny typ „Judasza”, miał służbę tylko po nocach, od apelu wieczornego do rana. Więźniowie zadowoleni, że Róla nie ma, wieczorem często ryzykowali oknem wyglądać. A Lustig po cichutku podchodził do judasza i zapisywał numer celi. Przez tego gada i ja kilku obiadów nie dostałem i kilka razy siedziałem w karcu po siedem dni.
Co prawda wolałem być w karcu niż w celi, tam przynajmniej dostawałem czterysta gramów chleba i wody.
Trzeba było się kłaść spać o godzinie czwartej po obiedzie, musieliśmy leżeć do dziewiątej rano, siedemnaście godzin, i to o głodzie w zimnej celi, co za męki przechodziłem, a gdy więzień próbował wstać, to Lustig go zaraz sobie zanotował, a kara była już pewna.
Rano dawano nam ćwierć litra kawy, a na obiad litr śmierdzącej kapusty, o godzinie czwartej kartoflanka, albo raczej woda od kartofli, i siedemdziesiąt pięć gramów chleba, na raz ugryźć. Wystarczy, gdy powiem, że do oddziału, gdzie siedziało sto osób, garbaty więzień nosił chleb dla wszystkich w małej skrzynce, na sznurku przez ramię przewieszonej. Jak cień garbus ten przesuwał się od lufcika do lufcika we drzwiach, gdzie chleb kładł bez słowa. Przy kolacji zaraz musiał więzień wypić zupę i wyłożyć łyżkę i ubranie, łyżkę, którą teraz już każdy miał.

*
„Czerwoniak” – pod tą skromną nazwą rozumie się wielkie więzienie w Łomży. Z czasów rosyjskich było ono znane jako straszne w swej grozie. Z głębi Rosji przysyłano tu za karę katorżników za bunty. Niejeden człowiek, który miał zaszczyt go poznać, czuje dreszcze przerażenia na sam dźwięk słyszany o nim. „Czerwoniak” został wykończony lat kilka przed wybuchem wojny światowej. Zbudowany jest na wzór cel pojedynczych więzień niemieckich. Stoi on w formie rosyjskiej litery T, co zapewne miało znaczyć „Turma”.
Zrewidowano mnie i załatwiono formalności, o których już nie warto tu wspominać, gdyż z pewnością we wszystkich więzieniach chyba całego świata odbywa się rytuał przyjęcia w tej samej formie. Naruszają wtedy całą familię, która często nic nie jest winna, że w ich rodzie znalazł się przestępca, a jednak musi bezwiednie figurować po archiwach i księgach więziennych.
Zaprowadzono mnie na skrzydło pojedynek, po lewej ręce, jak się wychodzi z kancelarii. Jest tam sześćdziesiąt pojedynczych cel, gdzie za czasów rosyjskich siedziały wyłącznie kobiety. Teraz siedzieli tam mężczyźni, pojedynczo i po dwóch w jednej celi. Główne dwa skrzydła cel pojedynczych i cel ogólnych stały podówczas puste, przeprowadzano tam bowiem remont, gdyż z powodu wojny wszystkie urządzenia cel były zdemolowane. Więźniów wszystkich było wtedy około stu kilkunastu, wliczając więźniów siedzących w dwóch ogólnych celach, w pobliżu tychże pojedynek, gdzie za czasów rosyjskich tak samo siedziały kobiety. Mnie osadzono na trzecim piętrze, samego, w celi pod numerem 245.
W celi nic nie było oprócz łóżka, stołka i podartego siennika. Sama cela była podobna do znanych mi już pojedynczych cel. Zimniej tu było niż na dworze. Centralne ogrzewanie nie funkcjonowało zupełnie i nigdy tu nie palono. Grube mury i asfaltowa podłoga wiały chłodem przejmującym do kości. Teraz nie rozpaczałem już jak dawniej, gdy mnie tylko przymknięto do celi. Za dużo już piekła przeszedłem, bym się miał teraz na widok tej celi przelęknąć. Uznawałem zasadę: „Jakoś to będzie”.
Za jakieś pół godziny po moim przybyciu rozdawano obiad. Przez otwór w drzwiach podawano mi w zardzewiałej bańce litrowej od konserw jakąś wstrętną zupę. Zapach, który bił od tej zardzewiałej bańki, wystarczył, aby być już najedzonym. Łyżek do jedzenia zupełnie tu nie używano, pomimo głodu nie mogłem tego przełknąć. Była to suszona kapusta i jeszcze jakieś korzenie, których rozpoznać nie potrafiłem.
Żołnierze na warcie zmieniali się co dwie godziny, na każdym oddziale stał Niemiec z karabinem, a gdy więzień ciągnął klapę, puszczał go raz na dwie godziny na swoją naturalną potrzebę, ponieważ w celi naczynia do tegoż użytku wcale nie było. Nikt tu nie dbał o porządek. Więźniowie byli w rękach wojskowych. Sierżant niemiecki był tu jako komendant. Do pomocy zaś oprócz warty, która zmieniała się co czternaście dni, miał trzech żołnierzy. Niemiec, na wpół ślepy, trzymał dozór nad więźniami, którzy podawali nam raz na dwa dni szczotki, by wymiatać celę. Drugi był naszym karmicielem, miał kuchnię i prowiant pod swoim dozorem. Trzeci zaś, ogromnego wzrostu Niemiec, był pomocnikiem sierżanta, a chodził stale, jak i komendant, z bykowcem w ręku.
Muszę tu koniecznie scharakteryzować osobę komendanta. Nazy-
wał się Szram. Mógł mieć około czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, nosił „szpicbródkę”, a wąs miał na wzór swojego monarchy. Suchy na twarzy, a oczy świeciły mu się jak u kota syberyjskiego. Podkradał się tak cichutko pod cele i podglądał przez judasza, po czym tak sprawnie otwierał drzwi, że więzień stojący na stole i wyglądający oknem nic nie słyszał i prawie nigdy nie zdążył zeskoczyć w porę, zanim ten stanął w celi.
Za rozmowę i wyglądanie oknem nigdy nie darował. Bykowiec, który trzymał stale w ręce, nigdy nie próżnował. Przez więźniów był przezywany „Zdrajcą”.
Skarżyć się tu nie było do kogo. Od pierwszej chwili, gdy Niemcy weszli do Łomży, był on tu panem życia i śmierci. Niejeden z więźniów zmarł z jego ręki. Dopiero gdy ja tu przybyłem, chodziły już pogłoski, że więzienie mają objąć władze cywilne, co też się wkrótce sprawdziło.
Jeżeli człowiek na wolności utracił zbyt wiele, pozostaje mu zawsze jeszcze jakakolwiek nadzieja i ma rozwiązane ręce do działania. Ale gdy człowiek utraci wolność, popada wtedy w stan odrętwienia, pozostając nieczuły dla otoczenia… Tak samo ja, po paru dniach pobytu tamże, stałem się nieczuły na własny ból. Dość byłem przybity własnym smutkiem, by myśleć o innych. Jednakże były chwile, że uszy sobie zatykałem, by nie słyszeć jęków katowanych. Dosyć nas tu bił głód. Otrzymywaliśmy dwieście gramów chleba dziennie, litr zupy i dwa razy dziennie po pół litra kawy.
Spaceru żadnego nie było. Raz jeden tylko pamiętam, „Zdrajca” kazał wszystkich wypuścić niespodzianie na „Freistunde”. Ustawił nas po czterech w rząd, następnie oprowadził dwa razy wokoło więziennego podwórza. Koniec zaś tego spaceru był straszny, może z kilkunastu więźniów „Zdrajca” razem ze swoim pomocnikiem zbili do utraty przytomności za to, że przemówili ze sobą.

Był to pierwszy i ostatni spacer za rządów „Zdrajcy” i prokuratora Lichnera. Obaj dobrali się. Tylko ten ostatni miał tę dobrą stronę, że o ile więzień miał ładną siostrę, żonę lub kochankę, wyrabiali u niego wszystko, nawet i wolność.
Tak przesiedziałem przeszło dwa tygodnie. Całymi godzinami stałem przy oknie, nie bacząc na to, że „Zdrajca” może mnie nakryć.
Żadna siła i kara nie jest zdolna powstrzymać więźnia, by nie wyjrzał oknem choćby ukradkiem. Najwięksi tchórze z więźniów to czynią, tym bardziej, gdy nie mają innego zajęcia.
Z okna mojej celi co prawda nic nie mogłem zobaczyć, gdyż wychodziło na dziedziniec więzienia, pola tylko widziałem z daleka. Jednakże nieraz całymi godzinami stałem i patrzyłem w jeden punkt. To na wodo-kaczkę stojącą na podwórku więziennym naprzeciw mojego okna, to obserwowałem jakiegoś przechodzącego chłopa, to znów kobietę, tak długo, aż zniknęła mi zupełnie z oczu. Często też z zimna biegałem po celi jak potępieniec, z jednego rogu do drugiego.

Jako pociechę w tym smutnym życiu miałem to, że żywiłem nadzieję, iż mnie zwolnią. Byłem tego nawet pewny, zadowolony też byłem, że ubrany jeszcze jestem we własne ubranie. Zawsze mniej odczuwałem zimna niż w więziennym. Każdy tu siedział we własnym ubraniu. Ten, co bielizny nie otrzymywał z domu, to chodził w jednej bieliźnie całe miesiące. Byli tacy, co jeszcze po roku chodzili w tej samej bieliźnie. Nawet wszy pogardzały tymi strzępami, a przenosiły się do świeżych gości. Z tego też powodu, pomimo że byłem zaciętym przeciwnikiem jakiej bądź wojny, to jednak tu musiałem rozpocząć wojnę z pchłami i pluskwami. W dzień ścigałem je zawzięcie, mordując bez litości, a za to one odwzajemniały się, szturmując mnie w nocy i nie dając mi spokoju.
Takie oto życie pędziłem w tym więzieniu od pierwszego dnia. Ale zdaje mi się, że uprzedzam tu wypadki, więc teraz przystąpię do opowiadania kolejności wypadków.
Punktualnie za tydzień zawezwano mnie ponownie do miasta na śledztwo. Prowadził mnie do komendantury żołnierz, po czym oficer delikatnie, aż za delikatnie wybadał mnie. Śledztwo trwało z godzinę,
po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Po upływie trzech dni znów zawezwano mnie, tym razem objaśniono, że ma się odbyć rozprawa przed sądem. Włosy zjeżyły mi się na głowie na samo słowo „sąd”, a tu sąd wojenny. Myślałem, kto wie, czy mi nie dadzą kary śmierci, a może oni wiedzą jeszcze więcej o mnie, niż mi się to wydaje. Smutne domysły mnie gnębiły. A nawet gdy mi dadzą wyrok, co wtedy? W takich warunkach jest niemożliwe siedzieć ani roku. Tu myśl przelotna zabłysła: „Spróbujesz, a może stąd ci się uda zwiać, w gorszych opałach byłeś, a wydostałeś się”. Jednak myśl inna: „Raz ci się tylko udało, a więcej ci się to nie uda. Pamiętasz, jak przysięgałeś w karcu w ostatnią chwilę, że gdy się stąd wydostaniesz, to staniesz się uczciwym człowiekiem? A coś zrobił? Znów nabroiłeś. Nie, teraz nic nie pomoże, musisz teraz tu zgnić”. Zgnębiony takimi mniej więcej myślami, stanąłem przed sądem.
W skład sądu wchodziło kilku oficerów i jeszcze jakiś wojskowy. Czytano mi może jakieś pół godziny akt oskarżenia, z tego wszystkiego odróżniłem tylko słowo „Diebstahl”3 i znów „Diebstahl”. Więcej z tego ani słowa nie zrozumiałem. Potem pytano mnie, czy przyznaję się. Odpowiedziałem, że nic o niczym nie wiem. Znów tam coś pisano. Panowie sędziowie podszeptywali sobie coś na ucho, po czym odczytano wyrok: – „Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl”4, po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Byłem tak przygnębiony i przybity tym wyrokiem, że nie byłem nawet zdolny do myślenia. W drodze z sali sądu aż do zamknięcia mnie w celi znajdowałem się w stanie nieprzytomnym. Sam nie pamiętam, kiedy mnie z sądu wyprowadzono, kiedy szedłem ulicami z powrotem do więzienia, dopiero w celi oprzytomniałem. Potarłem sobie ręką czoło, jakbym chciał sobie coś przypomnieć. Tu dopiero sobie zdałem sprawę, co się ze mną stało.
Z rozpaczy począłem głową tłuc o mur. Nie mogłem się pogodzić z myślami, że zamiast spodziewanej wolności dostałem aż dwa lata, i to będąc zupełnie niewinny. Przysięgam, że nie byłem winny. Dziś już wszystko jedno, bo to już dawno minęło. Jednakże te dwa lata otrzymałem dlatego, że potrzebna była ofiara, by zaspokoić kogoś. No i ja nią byłem.
Przyznaję się też i do tego, że chcąc policzyć przestępstwa, które popełniłem bezkarnie, należałby mi się o wiele większy wymiar kary. Jednak w tym, za co mnie skazali, nie byłem winny.
Pierwszą noc po wyroku ani na sekundę oka nie zmrużyłem, strachem objęty nie mogłem zasnąć. Ciężkie myśli jak stosy kamienne przygniatały mi głowę i spędzały sen z powiek. Wsłuchiwałem się tylko w miarowe kroki straży z okutymi butami. Każde uderzenie butem o bruk odbijało się o mój mózg, jakby mi po głowie deptał. O, jak straszne są bezsenne noce w więzieniu, sto razy straszniejsze niż w trumnie. Jedna taka noc wystarczy, by człowieka zrobić anormalnym na całe życie. Wiele takich nocy bezsennych przepędziłem, doprowadzały one mnie niemal do wariactwa. Zresztą po co się skarżyć, sam uznaję przysłowie:
„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”.
Upłynęło znów dni kilka, zupełnie oswoiłem się z dwoma latami. Myśląc, że mam dwa lata tylko, a nie dziesięć lat, jak już było poprzednio, zacząłem godzić się z losem. W takich chwilach ciężkich zawsze potrafiłem opanowywać wolę i patrzyłem na życie ze strony filozoficznej. Chcąc zapanować nad smutną rzeczywistością, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Przypomniałem sobie aforyzm Konfucjusza: „Ściśnij serce i trwaj”. A ja wtedy sobie mówiłem: „Ściśnij żołądek i trwaj”. Zdaje mi się doprawdy, że żołądek ścisnąć jest jeszcze trudniej niż serce.
Do diabła! Znów filozofuję! Jak mi jest ciężko od tego się odzwyczaić! Ale proszę cię, Czytelniku, przebacz mi, to nie ja temu winien. Każdy, kto przesiedział długie lata w pojedynczych celach, jak nie zidiocieje zupełnie, to staje się wtedy filozofem bez żadnych tam dyplomów.
Zacząłem sobie regulować życie w ten sposób: dwieście gramów chleba otrzymanego rano chowałem na wieczór, gdyż głód spać nie pozwalał. Wypiłem tylko kawę. Do obiadu prowadziłem wojnę z pluskwami, po obiedzie było już pochmurno w celi, więc do wieczora spędzałem czas na wałęsaniu się po celi i wyglądaniu przez okno. Książek tu nie dawano żadnych, żeby sobie nie uprzyjemniać czasu.

Urke Nachalnik, ŻYCIORYS WŁASNY PRZESTĘPCY, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ.

Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nie był przykładnym obywatelem. Jego sumienie obciążało wiele przestępstw, włamania, kradzieże, krwawe porachunki, napady, prucie sejfów. To wszystko zaprowadziło go na w sumie 15 lat do kryminału. Podczas ostatniego pobytu za kratami rawickiego więzienia napisał pamiętnik o swym burzliwym życiu, który zatytułował „Życiorys własny przestępcy”. Książka jest nie tyle świadectwem jego występków, co całego procesu demoralizacji, który doprowadził go na złą drogę.

Czytając ją, należy zwrócić uwagę również na to, że wspomnienia Nachalnika nie są zwykłą autobiografią osoby żyjącej z kodeksem karnym na bakier. To także odzwierciedlenie obyczajów panujących w ówczesnym świecie przestępczym. Całość tła, na którym autor naszkicował swój życiorys, uzupełniają podrzędne spelunki, złodziejskie meliny i domy publiczne. To właśnie w nich Nachalnik lubił miło spędzać czas, grając w karty i uczestnicząc w alkoholowych orgiach, w towarzystwie upadłych dziewcząt. Zresztą kobiety w jego życiu odgrywały wyjątkową rolę i często poruszał ich temat, przez co niektórzy krytycy uznawali jego wspomnienia wręcz za literaturę pornograficzną.

„Życiorys własny przestępcy” został po raz pierwszy wydany w styczniu 1933 roku. Urke Nachalnik miał wtedy 35 lat, z czego 15 spędził za kratami, a to akurat nie było dla złodzieja powodem do dumy. Zamieniając wytrych na pióro, Nachalnik dokonał najlepszego możliwego wyboru. Odkąd zaczął pisać, nigdy więcej nie wrócił do więzienia, a to świadczy tylko o tym, że był lepszym literatem niż złodziejem.

Artykuł „Na widok lufy rewolweru potracili mowę”. Żydowscy gangsterzy w II Rzeczypospolitej pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/feed/ 0
Witold Gadowski: „Potwierdza się informacja, że Jonny Danniels to Nikodem Dyzma! Wszyscy, którzy się z nim fotografują i pokazują, kompromitują się”. [WIDEO] https://niezlomni.com/witold-gadowski-potwierdza-sie-informacja-ze-jonny-danniels-to-nikodem-dyzma-wszyscy-ktorzy-sie-z-nim-fotografuja-i-pokazuja-kompromituja-sie-wideo/ https://niezlomni.com/witold-gadowski-potwierdza-sie-informacja-ze-jonny-danniels-to-nikodem-dyzma-wszyscy-ktorzy-sie-z-nim-fotografuja-i-pokazuja-kompromituja-sie-wideo/#comments Wed, 24 Oct 2018 09:18:07 +0000 https://niezlomni.com/?p=50387

O niedzielnych wyborach, o ciekawej rozmowie na temat Jonny’ego Danielsa, o tym, w którym kierunku zmierza polska energetyka, a także kilka słów o filmie Kler. Najnowszy "Komentarz Tygodnia" Witolda Gadowskiego.

 

Artykuł Witold Gadowski: „Potwierdza się informacja, że Jonny Danniels to Nikodem Dyzma! Wszyscy, którzy się z nim fotografują i pokazują, kompromitują się”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/witold-gadowski-potwierdza-sie-informacja-ze-jonny-danniels-to-nikodem-dyzma-wszyscy-ktorzy-sie-z-nim-fotografuja-i-pokazuja-kompromituja-sie-wideo/feed/ 1
Mocne słowa Trumpa na temat Polski – znalazła się w gronie 4 wyróżnionych krajów. Ostra krytyka Niemiec (wideo) https://niezlomni.com/mocne-slowa-trumpa-na-temat-polski-znalazla-sie-w-gronie-4-wyroznionych-krajow-ostra-krytyka-niemiec-wideo/ https://niezlomni.com/mocne-slowa-trumpa-na-temat-polski-znalazla-sie-w-gronie-4-wyroznionych-krajow-ostra-krytyka-niemiec-wideo/#comments Wed, 26 Sep 2018 05:53:24 +0000 https://niezlomni.com/?p=50124

Donald Trump podczas sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ poświęcił kilka ciepłych słów Polsce. Nasz kraj został wyróżniony ze względu na politykę uniezależniania się od dostaw rosyjskiego gazu i zestawiony z Niemcami.

Polska została wymieniona obok Indii, Arabii Saudyjskiej i Izraela.

Marzenia narodów są różne, jak one same

- mówił Trump, podkreślając:

wielki naród staje w obronie swojej niepodległości, bezpieczeństwa i suwerenności.

Prezydent USA krytykował także Nord Stream 2 i udział Niemiec. Zaapelował, aby ten kraj brał przykład z Polski i nie polegał na Rosji. Uzależnienie energetyczne jego zdaniem przełoży się na podatność na ,,wymuszanie i zastraszanie".

gratulujemy europejskim państwom takim jak Polska, że przeprowadzają budowę bałtyckiego rurociągu, tak aby kraje nie były zależne od Rosji w celu zaspokojenia swoich potrzeb energetycznych

- mówił. Natomiast Niemcy ,,zostaną zupełnie uzależnione od energii rosyjskiej, jeśli szybko nie zmienią kursu".

USA nie podpiszą również międzynarodowego paktu dotyczącego migracji. Jak uzasadniał to Trump? Prawem każdego kraju do prowadzenia własnej polityki w tym zakresie.

- Prosimy inne kraje o uszanowanie naszego prawa

- powiedział prezydent.

Artykuł Mocne słowa Trumpa na temat Polski – znalazła się w gronie 4 wyróżnionych krajów. Ostra krytyka Niemiec (wideo) pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/mocne-slowa-trumpa-na-temat-polski-znalazla-sie-w-gronie-4-wyroznionych-krajow-ostra-krytyka-niemiec-wideo/feed/ 1
Zło rodzi się przy dźwiękach fletu… Porywający thriller z tajemniczą legendą w tle. [WIDEO] https://niezlomni.com/zlo-rodzi-sie-przy-dzwiekach-fletu-aleksander-r-michalak-w-denarze-dla-szczurolapa-zabiera-nas-w-tajemniczy-i-egzotyczny-swiat-wideo/ https://niezlomni.com/zlo-rodzi-sie-przy-dzwiekach-fletu-aleksander-r-michalak-w-denarze-dla-szczurolapa-zabiera-nas-w-tajemniczy-i-egzotyczny-swiat-wideo/#respond Sat, 22 Sep 2018 08:15:04 +0000 https://niezlomni.com/?p=50098

– Pamiętasz, że idziemy dziś na medynę? – przypomniał Horthyemu Andrea Rossi na schodach domu Albrighta. – Zaprosili nas z Al-Quds i wszyscy pójdą. Nawet Malka… Wybierzesz się z nami czy wolisz znów pisać te swoje brednie o rzeczach, które ostatnio obchodziły kogoś w czasach Justyniana?


– Chyba się wybiorę. Miałem dziś co prawda napisać przyczynek o współczynniku imbecyli w kadrach włoskich uniwersytetów, ale może rzeczywiście powinienem raczej podjąć badania terenowe. Trzymaj się w pobliżu, Benito…

– Jasne, admirale bez floty. Wstęp będzie po arabsku, więc przyda ci się ktoś, żebyś nie patrzył jak wół na malowane wrota i nie pytał po sto razy: „Co on tam powiedział?”.

– To zupełnie tak jak ty, Benito, kiedy jesteśmy w Zachodniej Jerozolimie. Jak to było? Jak wczoraj powiedziałeś temu sprzedawcy? „Toda meod”?
Nie przerywając ani na chwilę swoich zwyczajnych złośliwości, Horthy i Andrea weszli do sali jadalnej. Była to pora kolacji i na stołach rozstawiano właśnie naczynia dla wszystkich domowników Archeologicznego Instytutu Albrighta.
– Hisham się postarał – powiedział Andrea, z lubością wciągając w nos zapach ustawionego na szwedzkim stole mahloubi.

W ostatnim, jesiennym semestrze Horthy miał dużo pracy. Poza swoimi kursami na uniwersytecie i zleceniami tłumaczeń prowadził ćwiczenia z hebrajskiego za chorego kolegę, z którym ustalił, że ten w zamian zastąpi go podczas ostatnich miesięcy wiosennych i jesiennych, kiedy Horthy będzie na badaniach za granicą. Będąc zwolnionym z obowiązku nauczania, Węgier chciał jak najszybciej skończyć kolejną książkę. Stypendium obejmowało zakwaterowanie w Domu Albrighta, należącym do Amerykańskiej Szkoły Badań Orientalnych.
Budynek Instytutu Albrighta znajdował się na ulicy Saladyna we wschodniej, arabskiej części miasta. Jego atmosfera przypominała Horthyemu te wszystkie miejsca, o których marzył jako dziecko, kiedy w długie wieczory zaczytywał się w historiach dziewiętnastowiecznych awanturników.

Dom nosił znamiona bezpretensjonalnej elegancji kolonialnego budynku i w zamiarze architektów miał łączyć wartość użytkową z niezbędnymi wygodami. Ocieniały go drzewa pinii, które rozrosły się bardzo od czasu, kiedy położono fundamenty szkoły w latach dwudziestych ubiegłego stulecia. Ulokowano go o kilka kroków od arabskiej części medyny, niedaleko Bramy Heroda. W instytucie znajdowało się kilka pokoi dla gości, kuchnia, jadalnia, sala konferencyjna, biblioteka oraz piękne obejście z podcieniami, fontanną i ogrodem. Ponadto niewielki budynek w ogrodzie przeznaczono na laboratorium archeologiczne. Na tyłach instytutu, przy linkach, na których mieszkańcy suszyli pranie, walało się nadal sporo odłamków ceglastej, filistyńskiej ceramiki. Wnętrze budynku odznaczało się schludną, dostatnią prostotą i przechowało wiele śladów dumnej przeszłości szkoły. Z grupowych zdjęć uśmiechały się twarze kolejnych pokoleń archeologów, biblistów oraz filologów najbardziej unikalnych języków orientu. W gablocie, tuż przy wysokich drzwiach dyrektora Gitina, ustawiono filistyńskie garnki z wykopalisk szkoły w Tel Miqne. W pokoju, gdzie obecnie mieszkała młoda Chinka Meilin, dokonał życia pierwszy spośród egiptologów, Flinders Petrie.

Horthy czuł się świetnie. Miał wszystko, czego potrzebował, plus gwarne lewantyńskie miasto, wraz z codzienną poranną gwarancją błękitu nad piaskowymi wieżami starego miasta. Rano, biorąc prysznic, przeczuwał bezchmurność nieba i wdychał zapach pinii zza otwartego okna.


W ogrodzie instytutu spotykali się archeologowie i naukowcy z Izraela, Jordanii i reszty świata, ale w samym budynku mieszkało tylko osiem osób. Była to kosmopolityczna zbieranina, na którą składała się dwójka młodych Chińczyków, Meilin i Shuo, nadzwyczaj bezczelny Włoch – Andrea, pewna siebie i przebojowa Australijka Hayley, pogodny Amerykanin Glen, Karen z Chicago, John z Nowego Yorku oraz Horthy. Ponadto od czasu do czasu w instytucie nocowała pełna ekspresji i hałaśliwa Izraelka, Malka, i jordański archeolog Hussien.

Węgra, który oczekiwał, że napotka tu grupkę przyschniętych badaczy, letargicznie spierających się o greckie chiazmy, spotkało przyjemne rozczarowanie. Nie należąc do ludzi nadmiernie towarzyskich, znalazł wspólny język z mieszkańcami, nie wyłączając dwójki młodych Chińczyków. Ci ostatni mieli co prawda poważny problem z angielskim, ale niedostatki te nadrabiali mimiką i entuzjazmem. Węgrowi udało się nawet do pewnego stopnia zapomnieć o Elizie i wypadkach z Tybingi, które niemal ustały od czasu, kiedy opuścił miasto i odebrał dziwny telefon w pociągu.

 

Zaistniały jednak przyczyny, które sprawiły, że nie udało mu się o nich całkowicie zapomnieć. Wciąż w jego snach pojawiał się posępny, skalisty kopiec. Czasem brzmiały także słowa: „Dotrzymaj umowy”.

Spośród mieszkańców domu Albrighta Horthy najbardziej zaprzyjaźnił się z Andreą. Razem wyruszali na wieczorne eskapady po Wschodniej Jerozolimie. Włoch, poza tym, że był jednym z najlepszych na świecie ekspertów od klasycznego języka arabskiego, był podobnie jak Horthy wielkim kobieciarzem i szydercą, a w ocenie Węgra również niesłychaną szują.
Andrea był niewysoki, dość chudy, miał zdarty głos, ścięte na jeżyka włosy i dość ostentacyjnego zeza. Co ciekawe, ta ostatnia cecha nie pozbawiała jednak jego twarzy pewnego magnetyzmu, z którego zresztą skwapliwie korzystał przy każdej okazji, kiedy tylko coś przypominającego kobietę znajdowało się w granicach jego pola widzenia. Na tym gruncie, podobnie jak i na polu zamiłowania do napojów na bazie gron winorośli, między nim a Horthym zrodziło się od pierwszych dni szczere braterstwo. Alkoholowa pasja Andrei była co prawda nieco zaskakująca, gdyż chętnie deklarował się on jako wierzący muzułmanin. Węgier jednak nigdy nie odnotował żadnych symptomów owej przynależności religijnej, jeśli nie liczyć doskonałej znajomości Koranu i powstrzymywania się od jedzenia wieprzowiny, przy czym to ostatnie w sercu Jerozolimy nie należało do najbardziej imponujących wyzwań. A picie wina najwyraźniej nie było, w jego jednoosobowym religijnym odłamie, zbrodnią zasługującą na najwyższe potępienie. Pytany o to, przytaczał Horthyemu szereg przykładów ze źródeł arabskich, wskazujących na religijną zasadność swojej postawy.


Intrygującą cechą Andrei była jego olbrzymia odporność na jakiekolwiek obawy, tak skrajna, że niemal wydawała się graniczyć z tępotą, o którą skądinąd w innych kwestiach ciężko byłoby go posądzać. Andrea odnosił się do ludzi o wiele większych i silniejszych od siebie w sposób, jaki bez wielkiego nadużycia można by nazwać samobójczym. Obserwując jego różne prowokacje, Horthy, który sam był zadziorny głównie po alkoholu, doszedł do wniosku, że ktoś musiał Andrei wyciąć z mózgu czynnik strachu, podobnie jak wszelką, zwyczajną rodzajowi ludzkiemu, umiejętność przewidywania konsekwencji swoich słów i czynów.

Drugiego dnia pobytu w instytucie Andrea pokłócił się z Węgrem o włoską agresję na Etiopię i kiedy zaczął wykrzykiwał swoje argumenty coraz głośniej i głośniej, wymachując przy tym rękami, Horthy, na początku rozgniewany, a potem już bardziej rozbawiony, poklepał go po ramieniu i przerwał jego słowotok:

– Spokojnie, Benito!
Przydomek ten natychmiast przyjął się wśród wszystkich mieszkańców domu Albrighta. Tylko Amerykanka Karen, równie grzeczna co politycznie poprawna, nigdy nie nazywała go w ten sposób. Sympatie Andrei były zawsze nieco nieodgadnione, ale można przypuszczać, że w Horthym poza wspomnianymi już wspólnymi zainteresowaniami cenił także powodzenie u kobiet, nietuzinkowego huzarskiego ducha i znacznie bardziej zaawansowaną od swojej znajomość starożytnych języków semickich, aczkolwiek tę ostatnią zawsze skwapliwie wyszydzał. Odnosił ją przy tym do klasycznego języka arabskiego, który jawił się w jego opowiadaniach jako język niemalże rajski. W przychylności do Węgra pewną rolę odgrywało również i to, że Horthy był jedyną osobą w instytucie, z którą Andrea był w stanie porozumieć się w swoim macierzystym języku.

Po wieczornym wykładzie na Al-Quds Horthy i Andrea usadowili się z butelką białego wina na jednym z dachów, przynależącym do armeńskiej części starówki. Przed południem odwiedzili spalone słońcem stanowisko archeologiczne i Horthy czuł wyraźnie zapach kremu z filtrem, który w przesadnej ilości nałożył na siebie rano Andrea. Wieczorne powietrze było przyjemnie chłodne, a widok idylliczny – miasto ze złota, miedzi i światła. Przypominało to Węgrowi ilustracje rozmowy Jezusa z Nikodemem na tle uśpionego nokturnu miasta Dawida. Były to naiwne obrazy z jego dziecięcej Biblii, poprzez które mały Gabor po raz pierwszy zauroczył się na wpół mitycznym pejzażem wschodu zamieszkiwanym przez synów Sary i Hagar.

Andrea także się rozmarzył i niesymetryczne źrenice zaszły mu alkoholową mgłą wspomnień.
– Kiedyś w Kairze była… taka piękna… Kupowałem dla niej najsłodsze ciastka niedaleko Bab Zuweili… – Tu Andrea pociągnął solidny łyk wina z butelki, którą podał mu Horthy.
– Egipcjanka? – zapytał Horthy, przejmując butelkę.
– Studentka z Turynu…
– Za studentki Turynu! – Tym razem Horthy pociągnął zdrowo, ni stąd, ni zowąd wzruszony wspomnieniem Andrei.
Przez chwilę obaj milczeli, wpatrując się w malowniczy krajobraz dachów medyny. Horthy, który normalnie niechętnie wspominał o przeszłych doświadczeniach, pod wpływem nastroju chwili otworzył się nieco:
– Była kiedyś dziewczyna… Byliśmy w lesie. Weszliśmy na ambonę… to takie miejsce do polowań… Ciepły wiatr… Żurawie odlatywały… Gdyby wtedy poprosiła… zażądała… przyniósłbym jej… bo ja wiem… złote runo…
– Za wszystkie żurawie i barany na świecie! – Andrea wzniósł butelkę ku księżycowi pomiędzy wieżami. Zamilkli, a oliwkowe szkło kilkukrotnie przewędrowało z rąk do rąk.

– E queste fiore dell partigiano… – zanucił w końcu tęsknie Andrea swoim ochrypłym głosem. Horthy zawtórował mu natychmiast i w ciszę medyny popłynęło ich wspólne, nieco zafałszowane: bella ciao… bella ciao… Potem odśpiewali razem gromkie Fischia il vento, chociaż Horthy pominął zwrotkę o czerwonym sztandarze, a wracając w huzarskich nastrojach do instytutu, zbezcześcili po drodze jeszcze kilka patetycznych pieśni wojennych. Potem rozmawiali w ogrodzie. Rezultatem tych nocnych rozmów był wspólny plan objazdu Jemenu, a dla Andrei dodatkowo wstręt do światła i pokarmu dnia następnego. Włoch upił się solidnie, a ponieważ za żadną cenę nie chciał wrócić do pokoju, Horthy zostawił go w ogrodzie pod opieką Meilin. Andrea ułożył się pod cyprysem, czkał co chwilę i bełkotał do zakłopotanej Chinki o niezmiernych bogactwach Arabii: gumie, mirrze, kadzidle i wonnym cynamonowcu. Horthy nie był jeszcze senny i poszedł w stronę pobliskiego sklepu Che Guevara, który mieścił się niemal naprzeciw biblijnej szkoły dominikanów.

Sklepik był klaustrofobiczny i zakurzony, ale było to jedno z niewielu miejsc we Wschodniej Jerozolimie, gdzie sprzedawano alkohol. Niestety okazał się już zamknięty, ale Węgier nadal nie miał ochoty wracać do instytutu. Dlatego zamiast zawrócić poszedł prosto w kierunku najpotężniejszej bramy medyny, Bramy Damasceńskiej, i stamtąd zanurzył się w nokturn starego miasta.
– Szeket sawiw… hagiborim namim – podpity zanucił cicho po hebrajsku rosyjski walc Na Stokach Mandżurii.


Ulice Wschodniej Jerozolimy, inaczej niż wielu innych arabskich miast Bliskiego Wschodu, cichły i pustoszały dość wcześnie. Za dnia nie brakowało gwaru ani wędrujących tłumów. Dymiły grille, stragany przeładowane owocami wylewały się na ulicę, z magnetofonów nawoływały reklamy tandetnej elektroniki, a z minaretów melodyjne wezwania na modlitwę. Wszystko to składało się na ów rozpoznawalny koloryt orientalnej medyny. Za to nocą miasto uspokajało się w porze, kiedy Damaszek, Amman i Kair dopiero budziły się do życia. Teraz, wieczorem, panowała tu cisza. Wąskie wyślizgane uliczki były zupełnie puste, tylko gdzieniegdzie chude koty buszowały w śmieciach. Niektóre miejsca przechowały okruchy zapachów pozostałych po dniu, jak miejsce, gdzie stała wielka beczka z oliwkami, w innych czuć było rozkładające się resztki. Horthy błąkał się jakiś czas, starając się wynajdywać przejścia, których uprzednio nie znał, a wino i ciemność sprawiły, że wąska sieć tuneli medyny jawiła mu się bardziej jako halucynacja niż rzeczywistość. Było mu boleśnie i rzewnie – alkohol często otwierał w nim całe labirynty wzruszeń zasypanych głęboko przez codzienną pracę i walkę. Nachodziły go wspomnienia kobiet. Alkohol sprawiał, że zwykły znieczulający filtr czasu został zniesiony tak bardzo, iż tamte minione bliskości wydały mu się nagle ogromnie wyraziste, namacalne i boleśnie utracone. Tak jakby z każdą z nich stracił całe światy. Przypomniał sobie pewną czarnowłosą dziewczynę z Eger, której czytał swój ulubiony wiersz, a ona leżała na jego sofie, miała na sobie tylko czarne figi i wzruszona wpatrywała się w ciemny obraz z holenderskim żaglowcem. Wyglądała jak arcydzieło. Ile wina i wosku wylało się w tamtym mieszkaniu… Potem były inne… Yvonne, Selam, inne, inne, Eliza… Eliza… Umowa… „Jaka umowa, do cholery?” Przez moment coś mu zaświtało. To było chyba jakieś kamienne wnętrze. Było tam bardzo duszno. Gdzie to było? Kiedy?


Szedł dalej i nagle wydało mu się, że jego wędrówka jest pielgrzymką do samego centrum świata, znajdującego się tam, gdzie krew Jezusa spłynęła na czaszkę Adama na kalwarii. Kalwaria… Według łacińskich tekstów legendy dzieci z Hameln również zniknęły pod kalwarią. Wzgórze czaszki dosłownie ich pochłonęło. Horthy jeszcze w Tybindze znalazł informację, że w średniowieczu kalwarię rozumiano nie tylko jako miejsce śmierci Jezusa, ale także jako piekielną paszczę Lewiatana. Nic dziwnego, że po nieszczęsnych dzieciach nie pozostał żaden ślad. Kiedy alkohol trochę już wywietrzał, Horthy wszedł do otwartej Bazyliki Grobu. Ciemna świątynia pachniała żywicą kadzidłowca. Po jakimś czasie pojawili się dwaj mnisi koptyjscy i rozpoczęli swoje modły. Ich smagłe twarze i smoliste brody, czarne szaty i płaskie nakrycia głowy przypominały złowrogich czarowników z bajek. Horthy chciał posłuchać modlitw, ale poczuł się bardzo źle. Zrobiło mu się duszno, zaczął się pocić i czuł, że musi natychmiast wyjść na zewnątrz. Zaraz po wyjściu zrobiło mu się o wiele lepiej, ale nie wracał już do środka. Poszedł natomiast do klasztoru etiopskiego, ulokowanego na dachu bazyliki. Znużony przysiadł na chwilę pośród niskich kamiennych zabudowań, tuż przy ściemniałej od rdzy pompie do wody. Niewielkie, połączone ze sobą klasztorne cele przypominały skromną, kamienną wioskę cenobitów, przywołującą wyobrażenia czasów pierwszych egipskich monasterów. Na dachach stały archaiczne, zeschnięte drabiny, a w wykutych w murze głębokich i ślepych wnękach o kształtach okien wisiały zakurzone ceremonialne dzwonki. Całe miejsce emanowało prostotą i ascetyczną skromnością, przypominając Węgrowi czas spędzony w samej Etiopii. Tam też chyba kiedyś odbył taką nocną wędrówkę…
Noc powoli zaczynała już jaśnieć. Zielone drzwi z dwoma białymi krzyżami otworzyły się i wyszedł z nich chudy etiopski mnich w długiej ciemnobeżowej szacie, klapkach założonych na gołe stopy i płaskiej, czarnej czapce przypominającej fez. Horthy uśmiechnął się zakłopotany. Skłonił się. Czuł się trochę przyłapany w tym miejscu, o takiej porze. Mężczyzna zatrzymał się, najwidoczniej zaskoczony, że ktoś tak wcześnie błąka się po klasztorze. Przez chwilę przetrzymał Węgra pod dość czujnym wzrokiem, nie odpowiadając na jego uśmiech. Horthy odniósł wrażenie, że tamten, wpatrując się w niego, nagle się czegoś przestraszył. Jeszcze raz uśmiechnął się uspokajająco – pojednawczym uśmiechem. Zakonnik jednak nadal nie reagował na uśmiech, tylko uporczywie wpatrywał się w jego twarz, jakby szukał jakiegoś rodzaju potwierdzenia. W końcu pokręcił głową, niby czemuś zaprzeczając, i poczłapał powoli w kierunku kaplicy. Przystanął jednak kilka metrów dalej, odwrócił się i rzucił po angielsku, na sposób kogoś, kto zna w tym języku tylko kilka najbardziej popularnych słów:

– Musisz się dużo modlić… Bardzo dużo modlić.
Horthy tylko skłonił się na te słowa. Pomyślał, że tamten odwołuje się do jego nocnej odysei, a wciąż czuł się zażenowany tym porannym spotkaniem. Ale mnich niespodziewanie dodał jeszcze:
– To zła umowa!
I wypowiedział jeszcze jedno zdanie w języku, którego Horthy nie był w stanie zrozumieć, chociaż przypuszczał, że musiał to być język tigrinia, bo z pewnością nie był to amharski, którego Węgier osłuchał się trochę, kiedy spotykał się z Selam. Z kilku słów wypowiedzianych przez mnicha Horthy zapamiętał tylko słowo: zaguf.
– Nie rozumiem – powiedział do mnicha z bezradnym uśmiechem.
Ale tamten pokręcił już tylko głową, po czym odwrócił się i zniknął we wnętrzu kaplicy.

Fragment rozdziału JEROZOLIMA: 721 LAT PO WYJŚCIU DZIECI z książki Aleksandra R. Michalaka, Denar dla szczurołapa, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

 

 

Aleksander R. Michalak jest doktorem historii Uniwersytetu Gdańskiego oraz religii i teologii Trinity College w Dublinie. W prestiżowym wydawnictwie Mohr Siebeck opublikował książkę poświęconą koncepcji aniołów-wojowników. Publikował też artykuły z dziedziny demonologii i angelologii biblijnej. Od kilkunastu lat zajmuje się badaniami nad historią i religią Bliskiego Wschodu – przede wszystkim nad judaizmem i wczesnym chrześcijaństwem.

Jest on również wykładowcą religioznawstwa (m.in. przedmiotu religijna mapa świata) i pracownikiem działu dokumentacyjnego w jednym z pomorskich muzeów. Aleksander R. Michalak to również stypendysta University of Notre Dame, Eberhard Karls Universität Tübingen oraz Albright Institute of Archeological Research w Jerozolimie. Prowadził również kwerendy badawcze w londyńskich National Archives, w jerozolimskiej bibliotece dominikańskiej École biblique oraz USHMM w Waszyngtonie.

W przeszłości podejmował prace tak różnorodne, jak: międzynarodowy przedstawiciel handlowy, magazynier, pracownik galerii sztuki czy dziennikarz. Posługuje się kilkoma językami i studiuje kolejne. Przejawia słabość do kawy, dżinu oraz ozdobnych fajek do opium. Wysoko ceni aktywność fizyczną. Inspirują go egzotyczne podróże, a także dziewiętnastowieczny typ naukowca-awanturnika à la Alois Musil.

Książka „Denar dla Szczurołapa” nie jest pozycją sensu stricto historyczną, jest ona oparta na wydarzeniach, które miały związek z zaginięciem przeszło setki dzieci. Do tego zdarzenia miało dojść w XIII w. w miejscowości Hameln położonej w północnych Niemczech nad Wezyrą. Ta historia na przestrzeni lat, wieków obrosły niejedną legendą, a jak wiadomo, w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Na temat tragedii w Hameln nazbierało się sporo literatury. Historycy i pseudohistorycy wertowali księgi miejskie, szukając opisów tego wydarzenia oraz odpowiedzi na nurtujące ich pytania. W związku z czym, powstały różne hipotezy związane z tym zdarzeniem: jedne mówiły o uprowadzeniu dzieci do Siedmiogrodu, na Pomorze lub na Morawy inne sugerowały, że może trafiły one w szeregi dziecięcej krucjaty itd., żadna jednak nie była poparta wystarczającymi dowodami naukowymi. W 1984 roku zorganizowano w Hameln sesję naukową, na której wygłoszono szereg referatów i wydano książkę poświęconą tej legendzie. Przedmiot potraktowano, jak przystało na uczonych niemieckich, z wielką dokładnością.

I właśnie na kanwie tej historii powstała ta książka.

„Denar dla Szczurołapa”

Młoda studentka, badająca działalność domów dziecka, pada ofiarą brutalnej zbrodni. Czy za jej śmiercią stoi chory umysł maniaka? Czy może stanowi ona głębszą zagadkę, której korzenie tkwią w odległej przeszłości?

(Orientalista, awanturnik i demonolog Gabor Horthy natrafia na zagadkowe prace XIX-wiecznego teologa Augusta Erdmanna. Tuż przed śmiercią profesor znacznie odbiegł od swoich dotychczasowych zainteresowań, skupiając się na badaniu legendy o Szczurołapie z Hameln. Ta tajemnicza postać z XIII wieku, pojawiająca się m.in. w baśniach braci Grimm, oszukana przez mieszkańców, miała przy dźwiękach fletu wyprowadzić z miasta wszystkie dzieci, które następnie przepadły bez wieści.

Przerwane studia Erdmanna zainteresowały Horthyego, kiedy okazało się, że postać Flecisty–Szczurołapa regularnie pojawia się na kartach historii. Od setek lat, w rożnych częściach świata, jego przybycie zwiastują niezwykłe zjawiska. I plagi szczurów…

Podążając za kolejnymi wskazówkami, Horthy sięga do przepastnych zbiorów bibliotecznych Tybingi, odwiedza tchnący tajemnicą Bliski Wschód. Poszukuje odpowiedzi w barwnym środowisku specjalistów od starożytnej demonologii, teologii i historii Orientu. W deszczowym Oksfordzie, gdzie mieszkał Erdmann i jego uczniowie, odnajduje coś więcej niż tylko zagadki przeszłości. Z czasem coraz bardziej odczuwa oddziaływanie mrocznych sił, które podążają za nim niczym cień. Podobnie jak za Szczurołapem.

W drodze do wyjaśnienia legendy z Hameln Horthy zyskuje kolejnych wrogów i sprzymierzeńców. Krok po kroku odkrywa tożsamość, kogoś, kto jak dotąd zawsze pozostawiał po sobie nie tyle pamięć o delikatnych dźwiękach fletu, ale przede wszystkim śmierć i spustoszenie.)

Artykuł Zło rodzi się przy dźwiękach fletu… Porywający thriller z tajemniczą legendą w tle. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zlo-rodzi-sie-przy-dzwiekach-fletu-aleksander-r-michalak-w-denarze-dla-szczurolapa-zabiera-nas-w-tajemniczy-i-egzotyczny-swiat-wideo/feed/ 0
Reprezentacja Argentyny wykluczona z mistrzostw?! Argentyńskie media informują o naciskach na FIFA https://niezlomni.com/reprezentacja-argentyny-wykluczona-z-mistrzostw-argentynskie-media-informuja-o-naciskach-na-fifa/ https://niezlomni.com/reprezentacja-argentyny-wykluczona-z-mistrzostw-argentynskie-media-informuja-o-naciskach-na-fifa/#comments Fri, 08 Jun 2018 09:31:35 +0000 https://niezlomni.com/?p=48831

Argentyńska Federacja Piłkarska postanowiła odwołać zaplanowany na ten weekend towarzyski mecz z Izraelem. Tymczasem jak informują argentyńskie media, izraelska firma żąda, aby reprezentacja Leo Messiego i spółki została wykluczona z mistrzostw z powodu dyskryminacji. Sama firma w przesłanym oświadczeniu nie potwierdza informacji mediów.

O sprawie pisze m.in. amerykański Fox News. Izraelska firma Comtek Group miała zwrócić się do FIFA w sprawie postępowania Argentyńczyków. Zdaniem jej przedstawicieli mamy do czynienia z dyskryminacją na tle religijnym. Argentyński portal kanału TyCSports potwierdza, że pojawiło się żądanie wykluczenia reprezentacji Argentyny z Mundialu.

Comtek, który miał transmitować odwołane spotkanie towarzyskie, twierdzi, że zapłacić argentyńskiej federacji 2 mln dolarów i sprzedał 45 tys. biletów, zanim podjęto decyzję o odwołaniu.

Informację o interwencji w FIFA potwierdzał dziennikarz argentyńskiego kanału TycSports:

Sama firma nie potwierdza rewelacji medialnych. Twierdzi, że trwają negocjacje ze stroną argentyńską w sprawie rekompensaty za odwołanie meczu. Firma liczy, że mecz się jednak odbędzie - ale dopiero po mistrzostwach. Szef Comtek życzy Argentyńczykom powodzenia na mundialu.

Tymczasem Argentyna szuka nowego sparingpartnera - wśród potencjalnych kandydatów są San Marino, Malta, Mołdawia i Liechtenstein.

O powodach odwołania meczu pisaliśmy tutaj:

https://niezlomni.com/teraz-messi-i-inni-argentynczycy-zostana-antysemitami-stanowcza-decyzja-argentynskiej-federacji-nie-pomogly-prosby-i-grozby-netanjahu/

Artykuł Reprezentacja Argentyny wykluczona z mistrzostw?! Argentyńskie media informują o naciskach na FIFA pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/reprezentacja-argentyny-wykluczona-z-mistrzostw-argentynskie-media-informuja-o-naciskach-na-fifa/feed/ 3