Cytaty – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Cytaty – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Jak pułkownik Lesiak z UOP szukał „złotego pociągu”. Minister z PSL zawarł tajną umowę na wskazanie miejsca ukrycia skarbu https://niezlomni.com/jak-pulkownik-lesiak-z-uop-szukal-zlotego-pociagu-minister-z-psl-zawarl-tajna-umowe-na-wskazanie-miejsca-ukrycia-skarbu/ https://niezlomni.com/jak-pulkownik-lesiak-z-uop-szukal-zlotego-pociagu-minister-z-psl-zawarl-tajna-umowe-na-wskazanie-miejsca-ukrycia-skarbu/#respond Tue, 27 Apr 2021 17:41:57 +0000 https://niezlomni.com/?p=51298

Dolny Śląsk, jak długi i szeroki, od 1945 roku penetrują eksploratorzy. Historycy zaś namiętnie przeglądają archiwalne dokumenty i studiują wiekowe gazety. Wszyscy liczą, że to właśnie im uda się wyjaśnić tajemnicę „złota Wrocławia” czy innych skarbów, które Niemcy mieli ukryć w tej prowincji Trzeciej Rzeszy.

Poszukiwacze zapuszczają się w mroki poniemieckich sztolni, do rozpadających się ze starości fabryk, zawalonych kopalń, w ruiny dolnośląskich pałaców i do zamków, chcąc zgłębić zagadki ich konstrukcji i przeznaczenia.

Leszek Adamczewski podąża w ślad za nimi. Opisuje niezwykłe miejsca i tajemnicze zdarzenia, jakie miały miejsce na Dolnym Śląsku podczas wojny i po jej zakończeniu.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz, urodzony w 1948 roku w Szczecinie. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika.

W Blasku ukrytego złota sięga ponownie do tematów opisywanych przez siebie na przełomie XX i XXI wieku w licznych publikacjach prasowych.

Leszek Adamczewski, Blask ukrytego złota, Dolnośląskie tajemnice wojenne, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment rozdziału pt. Skarby „złotego pociągu”

Rzekomo ukryty przez Niemców „złoty pociąg” od lat, a zwłaszcza od 2015 roku, kojarzy się z Wałbrzychem. Ale na Dolnym Śląsku od dawna szuka się też drugiego takiego pociągu. Od jesieni 1944 roku ma on stać w zamaskowanym tunelu koło podjeleniogórskich Piechowic. W roku 1944 siódmy dzień listopada przypadł we wtorek.

Właśnie w tamten wtorek z Hirschberga wyjechał pociąg specjalny. Okrążył starą część miasta i gdy przejechał przez zabytkowy wiadukt nad doliną Bobru, został skierowany na trasę kolei górskiej w kierunku Schreiberhau. Wkrótce minął zabudowania dworców w Bad Warmbrunn i Hermsdorf, by wkrótce zatrzymać się na bocznicy niewielkiej stacji w Petersdorfie. To dzisiejsze Piechowice Dolne, a wymienione wyżej miejscowości to odpowiednio Jelenia Góra, Szklarska Poręba oraz Cieplice i Sobieszów, które od lat są dzielnicami Jeleniej Góry. Na bocznicy w Piechowicach Dolnych pociąg ów stał do późnego wieczora, gdy wreszcie otrzymał zgodę na wjazd na teren znajdujących się tuż obok zakładów zbrojeniowych koncernu Dynamit AG. Według wojskowego Wykazu obiektów opuszczonych i niewłaściwie zagospodarowanych z 1953 roku był to „Untersuchstation-Petersdorf”, czyli zakład doświadczalny w Piechowicach. Według autorów powojennych opracowań na temat dziejów tych zakładów, Niemcy mieli w nich napełniać materiałami wybuchowymi pociski artyleryjskie, ale niektórzy badacze twierdzą, że tymi materiałami napełniano też głowice torped morskich, jak również prowadzono prace doświadczalno-badawcze w zakresie mechanizmów sterujących do tychże torped. I stąd określenie „zakład doświadczalny”. Wróćmy jednak do wydarzeń tamtego jesiennego wtorku. Przy lokomotywie, zamykającej skład dwunastu wagonów pociągu, natychmiast pojawili się robotnicy. W ruch poszły spawarki. Szybko uporano się z przymocowaniem do tyłu lokomotywy grubej stalowej płyty. Około godziny 2 w nocy (a więc już 8 listopada) pociąg opuścił teren zakładów i bardzo wolno, po prowizorycznie ułożonym torze, skierował się w stronę pobliskiej góry.

Do przejechania miał bardzo krótką trasę. Raptem może pięćset metrów. Tor lekko się wznosił i dwie lokomotywy, na początku i końcu składu, nie bez wysiłku wciągnęły dwanaście wagonów do podziemnego tunelu. Stalowa płyta, zamocowana na końcu składu i wyprofilowana do rozmiarów otworu tunelu, zasłoniła pociąg. Po kilku minutach odpalono ładunki wybuchowe, w zawalonym tunelu grzebiąc pociąg i jego obsługę. Natychmiast rozebrano tor, a miejsce, gdzie znajdował się wjazd do tunelu, zamaskowano… Wyjaśnijmy od razu, że przedstawiona wyżej wersja tajemniczego zdarzenia w Piechowicach jest tworem fantazji niejakiego Władysława Podsibirskiego. Ten człowiek posiadł od kogoś jakieś okruchy informacji, a resztę zmyślił, że masyw góry Sobiesz (za niemieckich czasów Säbrich) kryje bajońskie skarby, w tym złoto z banków wrocławskich i sklepów jubilerskich, skarby Prus i słynną Bursztynową Komnatę. Te i inne skarby miały się znajdować w dwunastu wagonach „złotego pociągu”, który jesienią 1944 roku ukryto w przedstawionych wyżej okolicznościach. Gdy Podsibirskiego zapytano o konkretną wartość ukrytych skarbów, bez zastanowienia palnął: co najmniej 40 miliardów dolarów.

Władysławowi Podsibirskiemu z informacją o „złotym pociągu” udało się dotrzeć do ministrów rządu Waldemara Pawlaka. Niektórzy z nich w to uwierzyli. Stanisław Żelichowski z Polskiego Stronnictwa Ludowego, szef resortu ochrony środowiska, zasobów naturalnych i leśnictwa, 12 października 1994 roku zawarł z Podsibirskim tajną umowę, że za wskazanie miejsca ukrycia pociągu otrzyma on 10 procent wartości znalezionych skarbów.

I wtedy do akcji wkroczył pułkownik Jan Lesiak. Ten były oficer Służby Bezpieczeństwa PRL, w III RP kierował (w latach 1992–1997) Zespołem Inspekcyjno-Operacyjnym Gabinetu Szefa Urzędu Ochrony Państwa. Gdy w 1997 roku pożegnał się on ze służbą w UOP, zainteresowano się stojącą w jego gabinecie szafą pancerną. Po odtajnieniu znajdujących się w niej dokumentów dziennikarze na ogół opisywali sprawy związane z inwigilacją środowisk prawicowych. Ale niejako przy okazji opinia publiczna dowiedziała się również o specyficznych zainteresowaniach służb specjalnych z połowy lat 90. W tamtych czasach UOP czynnie włączył się bowiem w… szukanie skarbów ze „złotego pociągu”. I właśnie pułkownik Lesiak miał na ten temat opracować raport dla ministra finansów Grzegorza Kołodki. Rychło jednak dla UOP Podsibirski stał się mało wiarygodny. Oryginalne dokumenty niemieckie, którymi miał dysponować, okazały się własnoręcznie sporządzonymi rysunkami, a wskazanie masywu Sobiesza jako miejsca ukrycia pociągu nie było żadnym wskazaniem. O rokowaniach toczonych w zaciszu gabinetów rządowych i podejmowanych tam decyzjach opinia publiczna nie była informowana.

Można domniemywać, że również Podsibirski nie wiedział, czy strona rządowa ma zamiar dotrzymać umowy. Z biegiem czasu zaczął więc tracić cierpliwość. On oferuje rządowi gigantyczny majątek, a władza milczy. W latach 1995– 1996 w sprawie „złotego pociągu” wysłał kilkadziesiąt listów do przywódców wielu państw świata, w tym do papieża Jana Pawła II, skarżąc się na władze polskie. (….)Po latach pułkownik Jan Lesiak twierdził, że na biurko ministra Grzegorza Kołodki trafił raport o „złotym pociągu”, w którym – jak powiedział w 2006 roku miesięcznikowi „Odkrywca” – „napisaliśmy, że informacje dotyczące skarbu są mało wiarygodne i na tym etapie zakończyliśmy oficjalną część. Mieliśmy jednak świadomość, że gdybyśmy się pomylili i odpuścili do końca temat, to konsekwencje były znaczne. Obecna afera z inwigilacją prawicy przy tej sprawie byłaby niewinną igraszką. W związku z tym staraliśmy się monitorować sytuację, zbieraliśmy informacje”.

Artykuł Jak pułkownik Lesiak z UOP szukał „złotego pociągu”. Minister z PSL zawarł tajną umowę na wskazanie miejsca ukrycia skarbu pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jak-pulkownik-lesiak-z-uop-szukal-zlotego-pociagu-minister-z-psl-zawarl-tajna-umowe-na-wskazanie-miejsca-ukrycia-skarbu/feed/ 0
Europa przeżywa obecnie najcięższy kryzys, jaki może spotkać społeczeństwo, naród i kulturę. Kulisy problemu https://niezlomni.com/europa-przezywa-obecnie-najciezszy-kryzys-jaki-moze-spotkac-spoleczenstwo-narod-i-kulture-kulisy-problemu/ https://niezlomni.com/europa-przezywa-obecnie-najciezszy-kryzys-jaki-moze-spotkac-spoleczenstwo-narod-i-kulture-kulisy-problemu/#comments Thu, 01 Apr 2021 12:32:29 +0000 http://niezlomni.com/?p=31147

Jesteśmy obecnie świadkami pewnego zjawiska, które, czy tego chcemy czy nie, stało się najważniejszym faktem współczesnego życia publicznego w Europie.

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Replika z Poznania prezentujemy Państwu fragment książki "Bunt mas", którą napisał José Ortega y Gasset:

Zjawiskiem tym jest osiągnięcie przez masy pełni władzy społecznej. Skoro masy już na mocy samej definicji nie mogą ani nie powinny kierować własną egzystencją, a tym mniej panować nad społeczeństwem, zjawisko to oznacza, że Europa przeżywa obecnie najcięższy kryzys, jaki może spotkać społeczeństwo, naród i kulturę. Historia zna już takie wypadki. Znane są także charakterystyczne rysy i konsekwencja takich kryzysów. Mają one też w historii swoją nazwę. Zwą się: buntem mas.

Aby zrozumieć w całej rozciągłości owo przerażające zjawisko, należy przede wszystkim unikać przypisywania takim słowom jak „bunt”, „masy”, „władza społeczna” znaczenia wyłącznie czy głównie politycznego. Życie publiczne nie ogranicza się jedynie do sfery polityki, należy do niego również działalność intelektualna, moralna, gospodarcza, religijna; obejmuje ono wszelkie sfery życia zbiorowego, włącznie ze sposobem ubierania się czy zabawy.

Tak więc najlepszym sposobem przybliżenia czytelnikowi tego historycznego zjawiska jest ukazanie jego wizualnego aspektu, a przy tym uwypuklenie tych rysów nowej epoki, których istnienie możemy naocznie stwierdzić.
Owym faktem nadzwyczaj prostym do określenia, choć nie do analizowania, jest coś, co nazywam zjawiskiem aglomeracji, zjawiskiem „pełności”. Miasta pełne są ludzi. Domy pełne są mieszkańców. Hotele pełne są gości. Pociągi pełne są podróżnych. Kawiarnie pełne są konsumentów. Promenady pełne są spacerowiczów. Gabinety przyjęć znanych lekarzy pełne są pacjentów. Sale widowiskowe, o ile przedstawienie nie jest zrobione „na poczekaniu”, nie jest improwizacją, pełne są widzów. Plaże pełne są zażywających kąpieli. To, co kiedyś nie stanowiło żadnego problemu, a mianowicie: znalezienie miejsca, obecnie zaczyna być powodem niekończących się kłopotów.

Ot, i wszystko. Czy trzeba szukać zjawiska bardziej zwykłego, bardziej znanego i bardziej stałego w naszym współczesnym życiu? Spróbujmy przekłuć powierzchnię tej obserwacji, a staniemy zdumieni przed niespodziewanym źródłem, w którym odbijające się światło dnia, naszego obecnego dnia, objawi cały jego bogaty, wewnętrzny koloryt.
Cóż takiego zobaczymy i czegóż to widok tak nas zadziwi? Ujrzymy tłum jako taki, korzystający ze stworzonych przez cywilizację pomieszczeń i urządzeń. Po krótkim namyśle zadziwi nas własne zdumienie. Bo czyż nie jest to sytuacja idealna? Miejsca w teatrze są przecież stworzone po to, by je zajmować, a zatem chodzi o to, by sala była pełna. To samo można powiedzieć o miejscach siedzących w pociągu i pokojach w hotelu. Tak, fakt ten nie ulega wątpliwości. Rzecz jednak w tym, że przedtem pomieszczenia te nigdy nie bywały pełne, natomiast teraz często są przepełnione, a co więcej, nie wszyscy, którzy chcieliby z nich skorzystać, mogą dostać się do środka. Tak więc, chociaż jest to zjawisko naturalne i logicznie uzasadnione, to jednak trzeba sobie zdać sprawę z tego, że kiedyś ono nie istniało, a obecnie jak najbardziej istnieje; a zatem mamy do czynienia ze zmianą, z nowością, która usprawiedliwia, przynajmniej początkowo, nasze zdziwienie.

Zdziwienie, zaskoczenie to początek zrozumienia. To specyficzny i ekskluzywny sport i luksus intelektualistów. Dlatego też charakterystycznym dla nich gestem jest patrzenie na świat rozszerzonymi ze zdziwienia źrenicami. Cały otaczający nas świat jest dziwny i cudowny, jeśli nań spojrzeć szeroko otwartymi oczami. To właśnie, uleganie radosnemu zdziwieniu, jest rozkoszą dla futbolisty niedostępną, natomiast dzięki niej intelektualista idzie przez życie pogrążony w niekończącym się, wizjonerskim upojeniu, którego oznaką zewnętrzną jest zdziwienie widoczne w oczach. Dlatego też dla starożytnych symbolem Minerwy była sowa, ptak, którego oczy są zawsze szeroko otwarte, jak gdyby w niemym zdziwieniu.

Aglomeracja, przepełnienie – były to zjawiska, które niegdyś należały do rzadkości. Dlaczego obecnie stały się tak częste?

Obecne tłumy nie wyłoniły się z nicości. W okresie ostatnich około piętnastu lat liczba ludności nie uległa jakimś większym zmianom. Wydaje się rzeczą naturalną, że po zakończeniu wojny liczba ta nawet nieco zmalała. I tak dochodzimy tu do pierwszego ważnego stwierdzenia. Osoby składające się obecnie na owe tłumy istniały również wcześniej, ale nie jako tłum. Rozproszone po świecie, samotne bądź w małych grupkach, wiodły żywot oddzielny, niezależny, jak gdyby w pewnej odległości od innych. Każda taka osoba czy grupka zajmowały własne miejsce bądź to na wsi, bądź w miasteczku, bądź w dzielnicy dużego miasta.

Teraz nagle przybrały kształt aglomeracji i gdziekolwiek spojrzymy, mamy przed oczami tłumy. Gdziekolwiek? Ależ nie; dokładniej rzecz biorąc w miejscach najlepszych, będących stosunkowo wyrafinowanym tworem kultury ludzkiej, które uprzednio zarezerwowane były dla mniejszej liczby łudzi, dla mniejszości.

Tłum stał się nagle widoczny, zajął w społeczeństwie miejsce uprzywilejowane. Przedtem, jeżeli nawet istniał, to pozostawał nie zauważony, był gdzieś w tle społecznej sceny; teraz wysunął się na sam środek, stał się główną postacią sztuki. Nie ma już bohaterów, jest tylko chór.

Pojęcie tłumu ma charakter ilościowy i wizualny. Przetłumaczmy je, nic w nim nie zmieniając, na język socjologii. Okaże się, że mamy do czynienia z ideą mas społecznych. Społeczeństwo jest zawsze dynamicznym połączeniem dwu czynników: mniejszości i mas.

Na mniejszość składają się osoby lub grupy osób charakteryzujące się pewnymi szczególnymi cechami. Natomiast masa to zbiór osób nie wyróżniających się niczym szczególnym. Tak więc pod słowem „masy” nie należy rozumieć wyłącznie czy przede wszystkim „mas robotniczych”. Masy to „ludzie przeciętni”. W ten sposób to, co było jedynie ilością, tłum, nabiera znaczenia jakościowego; staje się wspólną jakością, społeczną nijakością. Masy to zbiór ludzi nie wyróżniających się niczym od innych, będących jedynie powtórzeniem typu biologicznego. Co udało nam się uzyskać dzięki owemu przejściu od ilości do jakości? To bardzo proste: dzięki przejściu do drugiego zrozumieliśmy pochodzenie pierwszego. Jest rzeczą oczywistą, wręcz banalną, że jeśli tłum tworzy się w normalny sposób, to u ludzi stanowiących go pojawiają się zbieżne dążenia, idee czy podobny styl życia. Mówi się często, że to samo dzieje się nieuchronnie z każdą grupą społeczną niezależnie od tego, jak elitarną chciałaby być. I rzeczywiście; ale jest jedna zasadnicza różnica.

W grupach, które nie są tłumem czy masą, rzeczywiste podobieństwo ich członków wynika z jakichś wspólnych dążeń, wyznawania jakiejś wspólnej idei czy poszukiwania podobnego ideału, które to cele same w sobie przyciągają dużą liczbę ludzi. Dla powstania jakiejkolwiek mniejszości konieczne jest, by uprzednio każdy z jej członków wystąpił z tłumu, kierując się jakąś specjalną, stosunkowo indywidualną, racją. A zatem jego podobieństwo do innych członków mniejszości jest wtórne, jest faktem zaistniałym już po wyodrębnieniu się jednostek z tłumu, przez to samo zaś jest w dużej mierze podobieństwem w niepodobieństwie.

Bywa, że cechą wyróżniającą członków danej grupy jest ich konflikt ze społeczeństwem; istnieją w Anglii grupy ludzi, którzy sami siebie nazywają „nonkonformistami”, co znaczy, że łączy ich jedynie to, że nie zgadzają się z tłumem. Owo dążenie do łączenia się w mniejszość po to właśnie, by przeciwstawić się większości, jest charakterystyczne dla procesu powstawania każdej mniejszości. Mallarmé, mówiąc o niewielkiej grupce ludzi, którzy przyszli posłuchać koncertu wybitnego, ale trudnego muzyka, powiada, że obecność tej małej liczebnie publiczności podkreśla nieobecność nieskończenie liczniejszego motłochu.

Rzeczywiście, masy można zdefiniować jako zjawisko psychologiczne; nie musi to być koniecznie tłum złożony z indywidualnych jednostek. Możemy łatwo stwierdzić, czy dana osoba należy do masy czy nie. Masę stanowią ci wszyscy, którzy nie przypisują sobie jakichś szczególnych wartości – w dobrym tego słowa znaczeniu czy w złym – lecz czują się „tacy sami jak wszyscy” i wcale nad tym nie boleją, przeciwnie, znajdują zadowolenie w tym, że są tacy sami jak inni. Wyobraźmy sobie teraz człowieka skromnego, który próbując dokonać oceny własnej wartości, zadaje sobie pytanie, czy posiada jakieś szczególne zdolności, czy wybija się w jakiejkolwiek dziedzinie życia, po czym ostatecznie dochodzi do wniosku, że niestety żadnych szczególnych zdolności czy zalet nie posiada. Człowiek ten czuje się szary, bezbarwny i skrzywdzony przez los, ale nie czuje się „masą”.

Kiedy się mówi o „wybranych mniejszościach”, często zniekształca się znaczenie tego określenia nie dostrzegając tego, że człowiek wybrany to nie ktoś butny i bezczelny uważający się za lepszego od innych, lecz ten, który wymaga od siebie więcej niż inni, nawet jeśli nie udaje mu się samemu tych wymagań zaspokoić. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie jest najbardziej podstawowym kryterium podziału ludzkości na dwa typy osobników: tych, którzy stawiają sobie duże wymagania, przyjmując na siebie obowiązki i narażając się na niebezpieczeństwa i tych, którzy nie stawiają sobie samym żadnych specjalnych wymagań, dla których żyć, to pozostawać takim, jakim się jest, bez podejmowania jakiegokolwiek wysiłku w celu samodoskonalenia, to płynąć przez życie jak boja poddająca się biernie zmiennym prądom morskim.

Przypomniało mi to, że na ortodoksyjny buddyzm składają się dwie zasadniczo różne religie: jedna bardziej wymagająca i trudna oraz druga bardziej swobodna i łatwa: Mahayana – „wielki pojazd” czy „wielki wóz” – i Hinayana – „mały wóz”, „mniejsza ścieżka”. Istotne jest to, z którym „wozem” zwiążemy własne życie, maksymalnych czy też minimalnych wymagań.

Podział społeczeństwa na masę i wybrane mniejszości nie jest zatem podziałem na klasy społeczne, lecz na klasy ludzi i nie można go łączyć z podziałem na klasy wyższe i niższe. Oczywiście, istnieje prawdopodobieństwo, że w klasach wyższych, w okresie kiedy status ten osiągają i kiedy rzeczywiście nań zasługują, napotykamy więcej osób, które związały swoje życie z „wielkim wozem”, podczas gdy klasy niższe składają się zazwyczaj z osobników pozbawionych jakichś szczególnych wartości. Jednakże, dokładnie rzecz biorąc, w łonie każdej klasy społecznej istnieje masa i autentyczna mniejszość.

Jak to wkrótce zobaczymy, cechą charakterystyczną naszych czasów jest panowanie masy, tłumu, nawet w grupach o elitarnych dotychczas tradycjach. Tak więc także w dziedzinie życia intelektualnego, które z samej swej istoty wymaga określonych kwalifikacji, daje się zauważyć stały wzrost znaczenia pseudointelektualistów, niedouczonych, nie będących w stanie osiągnąć należytych kwalifikacji i którzy z natury rzeczy powinni być w tej dziedzinie zdyskwalifikowani. To samo można powiedzieć o wielu potomkach „arystokracji”, zarówno w linii męskiej jak i żeńskiej. Z drugiej strony nie jest obecnie wcale rzadkością natrafienie wśród robotników, którzy niegdyś służyli jako typowy przykład tego, co nazywamy „masą”, na jednostki o umysłach w najwyższym stopniu uporządkowanych i zdyscyplinowanych.

Otóż, istnieje w społeczeństwie olbrzymia różnorodność czynności, zajęć i funkcji, które z natury rzeczy mają szczególny charakter i, co za tym idzie, nie mogą być należycie wykonywane przez łudzi pozbawionych pewnych specjalnych uzdolnień. Przykładem mogą tu być pewnego typu przyjemności artystyczne o elitarnym charakterze albo też sprawowanie funkcji w rządzie i wygłaszanie politycznych ocen na temat spraw życia publicznego. Niegdyś te szczególnego rodzaju czynności wykonywane były przez mniejszość o odpowiednich kwalifikacjach lub przynajmniej przez mniejszości, które przypisywały sobie posiadanie tych kwalifikacji. Masy nie starały się ingerować w te zagadnienia; były bowiem świadome tego, że chcąc wziąć w nich udział, musiałyby, zgodnie z naturą rzeczy, zdobyć owe szczególne zdolności, a tym samym przestałyby być masą. Znały swą rolę i miejsce w zdrowej dynamice społecznej.

Wracając teraz do zjawisk i faktów, o których mowa była na początku, możemy stwierdzić, iż są one niewątpliwie zwiastunami zmian zachodzących w postawach mas. Wskazują na to, że masy zdecydowały się wysunąć w społeczeństwie na pierwszy plan, zakupując lokale, korzystając z urządzeń i zaznając przyjemności, które dotąd zarezerwowane były dla bardzo nielicznych. Jest rzeczą oczywistą, że, na przykład, wspomniane wyżej pomieszczenia, ze względu na ograniczoną przestrzeń, nie były planowane z myślą o tłumie, który obecnie się przez nie przelewa, unaoczniając nam dobitnie i namacalnie powstanie nowego zjawiska: masy, która nie przestając być masą, zajmuje miejsce mniejszości.

Nikt chyba nie będzie ubolewał nad tym, że większa liczba ludzi czerpie obecnie więcej przyjemności z życia niż kiedyś, tym bardziej, jeśli mają po temu chęci i środki. Zło tkwi w tym, że owa podjęta przez masy decyzja o przyswojeniu sobie właściwego mniejszościom sposobu życia nie ogranicza się i nie może się ograniczać jedynie do dziedziny przyjemności, lecz staje się ogólną cechą naszych czasów. Dlatego też – uprzedzając to, o czym będzie mowa dalej – uważam, iż zmiany polityczne ostatnich lat zwiastują nie co innego, jak polityczną dyktaturę mas. Stara demokracja utrzymywała się przy życiu dzięki liberalizmowi i entuzjastycznej wierze w moc prawa.

Jednostka, posłuszna tym zasadom, musiała narzucić samej sobie, a następnie utrzymać, pewną dyscyplinę. Mniejszości mogły żyć i działać pod osłoną zasad liberalizmu i przy przestrzeganiu zasad praworządności. Demokracja i prawo – współżycie zgodne z normami praworządności, to były synonimy. Obecnie jesteśmy świadkami triumfu hiperdemokracji, w ramach której masy działają bezpośrednio, nie zważając na normy prawne, za pomocą nacisku fizycznego i materialnego, narzucając wszystkim swoje aspiracje i upodobania. Fałszem jest interpretowanie nowej sytuacji jako takiej, w której masy, zmęczone polityką, składają jej prowadzenie w ręce ludzi o szczególnych w tym kierunku uzdolnieniach. Wręcz odwrotnie.

Tak było przedtem, była to demokracja liberalna. Masy zakładały mniej lub bardziej chętnie, że mniejszość dzierżąca władzę polityczną, mimo wszystkich swych wad i słabości, zna się jednak nieco lepiej na sprawach publicznych. Dzisiaj natomiast masy są przekonane o tym, że mają prawo nadawać moc prawną i narzucać innym swoje, zrodzone w kawiarniach, racje. Wątpię, czy udałoby się znaleźć w dziejach jakiś inny okres, w którym tłum sprawowałby władzę w sposób tak bezpośredni jak w naszych czasach. Dlatego też występujące obecnie zjawisko nazywam hiperdemokracją.

To samo ma miejsce w innych dziedzinach życia, a szczególnie w sferze intelektualnej. Być może mylę się, ale wydaje mi się, że obecnie pisarz, kiedy bierze do ręki pióro, by napisać coś na znany mu gruntownie temat, powinien pamiętać o tym, że przeciętny czytelnik, dotąd tym problemem nie zainteresowany, nie będzie czytał dla poszerzenia własnej wiedzy, lecz odwrotnie – po to, by wydać na autora wyrok skazujący, jeśli treść jego dzieła nie będzie zbieżna z banalną przeciętnością umysłu owego czytelnika. Jeśli składające się na masę jednostki uważają się za szczególnie uzdolnione, to mamy wówczas do czynienia tylko z błędem jednostkowym, nie z socjologicznym przewrotem.

Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. W Ameryce Północnej powiada się: być innym to być nieprzyzwoitym. Masa miażdży na swojej drodze wszystko to, co jest inne, indywidualne, szczególne i wybrane. Kto nie jest taki sam jak wszyscy, kto nie myśli tak samo jak wszyscy, naraża się na ryzyko eliminacji. Oczywiście, „wszyscy” to wcale nie „wszyscy”. Normalnie rzecz biorąc „wszyscy” to całość, na którą składają się masy i wyróżniające się pewnymi szczególnymi cechami mniejszości. Obecnie wszyscy to tylko masa.
Taka właśnie jest straszliwa prawda o naszych czasach, przedstawiona brutalnie i bez osłonek.

José Ortega y Gasset, Bunt mas, Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć TUTAJ.

Bunt_mas_72Jedno z najważniejszych dzieł myśli społecznej XX wieku

„Bunt mas” to książka ceniona przez psychologów i socjologów na całym świecie. Stanowi swoistą biblię na temat zachowań różnych ludzkich zbiorowości, a w szczególności ukazuje wizję autora na temat buntu, który ma oddzielić naszą epokę od całej wcześniejszej historii. Pozycja ta, której twórcą jest wybitny hiszpański filozof i pisarz, José Ortega y Gasset, nieustannie pozostaje jednym z najbardziej wpływowych dzieł XX wieku.

„Masy możemy zdefiniować jako zjawisko psychologiczne, nie musi to być koniecznie tłum złożony z indywidualnych jednostek.”

„Masy to ludzie przeciętni. W ten sposób to, co było jedynie ilością, tłumem, nabiera znaczenia jakościowego; staje się wspólną społeczną nijakością. Masy to zbiór ludzi nie wyróżniających się niczym od innych, będących jedynie powtórzeniem typu biologicznego”.

José Ortega y Gasset (1883-1955) − hiszpański filozof i autor książek. Absolwent Uniwersytetu Deusto (Deustuko Unibertsitatea) w Bilbao oraz Uniwersytetu Centralnego (La Universidad Central) w Madrycie. Studiował także w Niemczech, co wywarło duży wpływ na obrany przez niego później kierunek filozoficzny, który nazywano racjowitalizmem. Opiera się on przede wszystkim na racjonalnym sposobie poznania rzeczy, przy założeniu, że życie jednostkowe jest tylko fragmentem życia jako takiego. Dziś jako najważniejsze jego dzieło podaje się „Bunt mas”, które pomimo znacznego upływu czasu, odkąd zostało napisane, nie zestarzało się ani trochę.

Artykuł Europa przeżywa obecnie najcięższy kryzys, jaki może spotkać społeczeństwo, naród i kulturę. Kulisy problemu pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/europa-przezywa-obecnie-najciezszy-kryzys-jaki-moze-spotkac-spoleczenstwo-narod-i-kulture-kulisy-problemu/feed/ 1
Zanim pojawił się ojciec Mateusz, ojciec Brown już rozwiązywał zagadki kryminalne. Poznaj przygody detektywa stworzonego przez wybitnego pisarza. [WIDEO] https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/ https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/#respond Wed, 06 May 2020 13:03:35 +0000 https://niezlomni.com/?p=49331

Ojciec Brown to skromny, szczery i przesympatyczny ksiądz, który posiada niebywałą zdolność do rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych. Tajemnica jego sukcesu leży w nieprzeciętnej inteligencji. Używając wyobraźni i sprytu, stawia się na miejscu przestępcy i próbuje odgadnąć jego kolejny ruch.


Czasem wystarczy zaledwie jeden rzut jego uważnego oka na miejsce zbrodni, aby odtworzyć najbardziej nawet nieprawdopodobny scenariusz, aby odkryć motywy kierujące zbrodniarzem i jego tożsamość, aby odsłonić wszystkie tajemnice.

W dodatku w swojej chrześcijańskiej wielkoduszności nie wątpi, że zawsze można uzyskać przebaczenie i odkupienie…

Niezwykle intrygujące opowiadania pełne charakterystycznego dla Chestertona angielskiego humoru, skomplikowanych spraw kryminalnych, niezwykłych zbiegów okoliczności i zaskakujących zwrotów akcji.

Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.

Po raz pierwszy w Polsce wszystkie opowiadania G. K. Chestertona o ojcu Brownie zebrane w jednym tomie!

Gilbert K. Chesterton, Ojciec Brown. Księga wszystkich spraw, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment opowiadania pod tytułem "Dziwaczne kroki":

Gdybyście natknęli się na członka tego szczególnego klubu, „Dwu­nastu Prawdziwych Rybaków”, wchodzącego do Hotelu Vernon na doroczną kolację klubową, zauważylibyście, że jego okrycie wieczo­rowe jest zielone, nie czarne. Gdybyście (zakładając, że macie tupet, by zwrócić się do takiej osobistości) zapytali go, dlaczego, przypuszczal­nie odpowiedziałby, że to po to, by nie pomylono go z kelnerem. To wam zamknie usta. Jednak odejdziecie, pozostawiając za sobą zagadkę, jak dotąd nierozwiązaną, i historię wartą opowiedzenia.

Gdybyście (biorąc pod uwagę równie nieprawdopodobne za­łożenie) mieli się spotkać z łagodnym, ciężko pracującym małym księdzem, nazywanym ojcem Brownem, i mieli go zapytać, co we­dług niego było największym fartem w jego życiu, odpowiedziałby przypuszczalnie, że taki łut szczęścia przydarzył mu się w Hotelu Vernon, gdzie zapobiegł zbrodni, a być może uratował duszę, tylko dzięki temu, że usłyszał kilka kroków w korytarzu. Przypuszczalnie odczuwa odrobinę dumy z tego swojego wariackiego i wspaniale trafnego założenia, i możliwe, że się do niego odniesie. Ponieważ jednak jest wielce nieprawdopodobne, byście kiedykolwiek uzyska­li dostatecznie wysoką pozycję w świecie towarzyskim, aby natknąć się na któregoś z „Dwunastu Prawdziwych Rybaków”, bądź upadli dostatecznie nisko, by znaleźć się w slumsach i pośród kryminali­stów, żeby znaleźć ojca Browna, obawiam się, że nigdy byście nie usłyszeli tej historii, chyba że ode mnie.

Hotel Vernon, w którym „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” spotykało się na swojej dorocznej kolacji, był instytucją, która ist­nieć mogła wyłącznie w społeczeństwie oligarchicznym, dla któ­rego dobre maniery były niemalże wszystkim. Był to jeden z tych projektów postawionych na głowie – „ekskluzywne” przedsięwzię­cie handlowe. Nie oznaczało to przyciągania ludzi, ale raczej ich zniechęcanie. W sercu plutokracji kupcy stają się tak przebiegli, że wybrednością nie ustępują swoim klientom. Z powodzeniem mnożą trudności, aby ich majętni i zblazowani klienci mogli wykorzysty­wać pieniądze i środki dyplomatyczne w celu ich przezwyciężenia. Gdyby w Londynie istniał modny hotel, do którego nie wpuszczano by osób o wzroście poniżej sześciu stóp, społeczeństwo potulnie powoływałoby grupy ludzi o takim wzroście, którzy by się w nim spotykali. Gdyby istniała droga restauracja, która zwykłym kapry­sem swojego właściciela działałaby wyłącznie w czwartkowe po­południa, w każde czwartkowe popołudnie byłby tam tłum. Hotel Vernon jakby przez przypadek stał na narożniku placu w Belgravii*. Był to mały hotel − i zdecydowanie niewygodny. Jednak jego wady uznawane były za mury chroniące konkretną klasę. Jedna z nich, dość osobliwa, była szczególnie ważna: w miejscu tym posiłek mo­gły spożywać jednocześnie tylko dwadzieścia cztery osoby. Jedy­nym dużym stołem jadalnym był słynny stół ogrodowy, stojący na powietrzu na swego rodzaju werandzie wychodzącej na jeden z naj­piękniejszych starych ogrodów w Londynie. Jako że mimo wszystko z tych dwudziestu czterech miejsc można było korzystać wyłącznie przy ciepłej pogodzie, to przyjemność z tego płynąca była jeszcze trudniejsza do osiągnięcia, a tym samym bardziej pożądana. Obec­nym właścicielem tego przybytku był Żyd o nazwisku Lever. Zaro­bił na nim blisko milion, jedynie utrudniając dostęp do niego. Oczy­wiście to ograniczenie w zakresie swojego przedsięwzięcia połączył z najstaranniejszym wyrafinowaniem jego prowadzenia. Wina i je­dzenie były doprawdy równie dobre, jak gdziekolwiek w Europie, a sposób bycia obsługi dokładnie odzwierciedlał stały nastrój angielskiej klasy wyższej. Właściciel znał wszystkich swoich kelnerów jak własną kieszeń; było ich tylko piętnastu. Znacznie łatwiej było zostać członkiem Parlamentu niż kelnerem w tym ho­telu. Każdy kelner ćwiczył się w ciszy i płynności, jakby był służą­cym dżentelmena. I w istocie na każdego dżentelmena spożywają­cego tam posiłek przypadał jeden kelner.


Klub „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” mógłby spotykać się wyłącznie w takim miejscu, a to ze względu na luksusową prywat­ność. Jego członkowie byli bardzo niezadowoleni na samą myśl, że w tym samym budynku miałby choćby spożywać kolację jakikol­wiek inny klub. Przy okazji owej dorocznej kolacji Rybacy mie­li zwyczaj obnoszenia się ze wszystkimi swoimi skarbami, jakby znajdowali się w prywatnym domu, zwłaszcza ze słynnymi zesta­wami noży i widelców do ryb, które były insygniami stowarzysze­nia, pięknie kutymi w srebrze i z rękojeścią zdobną w pojedynczą, dużą perłę. Zawsze były wyciągane do dania rybnego, a danie rybne zawsze było najwspanialsze w tym wspaniałym posiłku. Stowarzy­szenie miało wiele ceremonii i rytuałów, nie miało jednak historii ani celu; tak bardzo było arystokratyczne. Nie trzeba było być kim­kolwiek konkretnym, żeby stać się jednym z Dwunastu Rybaków, lecz o ile nie było się osobą szczególnego rodzaju, nigdy nawet się o nich nie słyszało. Istniało od dwunastu lat. Jego przewodniczącym był pan Audley. Wiceprzewodniczącym był książę Chester.


Jeżeli w jakimś stopniu udało mi się przekazać atmosferę tego okropnego hotelu, czytelnik może odczuwać naturalne zdziwienie, skąd wiem o tym wszystkim, i może nawet spekulować, jak do­szło do tego, że osoba równie przeciętna jak mój przyjaciel, ojciec Brown, znalazła się na tej złotej galerze. W tym aspekcie moja opo­wieść jest prosta, a nawet pospolita. Jest na tym świecie pewien wielce wiekowy buntownik i demagog, który głosi najbardziej wy­rafinowane teorie zawierające tak przerażające informacje jak to, że wszyscy ludzie są braćmi, a gdziekolwiek ów wichrzyciel jechał na swoim bladym koniu, zadaniem ojca Browna było za nim podążać. Jednego z kelnerów, Włocha, tego popołudnia powalił udar parali­tyczny, a jego żydowski pracodawca, dziwiąc się nieco takim prze­sądom, zgodził się posłać po najbliższego księdza katolickiego. To, co ów kelner wyznał ojcu Brownowi podczas spowiedzi, nie jest na­szą sprawą, a to z tego wspaniałego powodu, że kapłan zachował to dla siebie − jednak najwyraźniej skłoniło go to do napisania notatki czy oświadczenia dotyczącego przekazania pewnej wiadomości czy naprawy pewnych błędów. Dlatego też ojciec Brown z łagodną zu­chwałością, którą tak samo okazałby w pałacu Buckingham, popro­sił o pokój i materiały piśmiennicze. Pan Lever był w rozterce. Był uprzejmym człowiekiem i przejawiał również tę kiepską imitację uprzejmości, tę niechęć do wszelkich trudności czy scen. Jednocze­śnie obecność tego wieczoru w jego hotelu jednego, niezwykłego obcego była jak plama brudu na czymś świeżo wyczyszczonym.

W Hotelu Vernon nigdy nie było żadnego przedpokoju ani pocze­kalni, żadnych ludzi czekających w holu, żadnych przypadkowych klientów. Było piętnastu kelnerów. Było dwunastu gości. Tego wie­czoru nowy gość hotelowy byłby równym zaskoczeniem, co nowy brat jedzący śniadanie czy pijący herbatę ze swoją własną rodziną. Co więcej, wygląd księdza był raczej marny, a ubranie zabłocone; jeden rzut oka na niego mógł wywołać kryzys w klubie. Wreszcie pan Lever wpadł na pomysł, w jaki sposób ukryć tę hańbę, skoro nie mógł jej uniknąć. Gdybyście weszli (co nigdy wam się nie zdarzy) do Hotelu Vernon, przejdziecie krótkim korytarzem ozdobionym kilkoma wyblakłymi, jednak ważnymi obrazami, i dojdziecie do głównego westybulu i baru, który po prawej stronie otwiera się na korytarze prowadzące do prywatnych pokoi, a po lewej na korytarz prowadzący do kuchni i biur hotelu. Tuż po waszej lewej ręce jest narożnik oszklonego biura, które przylega do baru – można powie­dzieć, że budynek w budynku, jak mały bar hotelowy, który zapew­ne kiedyś był w tym miejscu. W biurze tym zasiadł przedstawiciel właściciela (w tym miejscu nikt nigdy nie pojawiał się osobiście, jeżeli mógł tego uniknąć), a tuż za biurem, po drodze do kwater służby, znajdowała się szatnia dla dżentelmenów, ostatnia granica przed ich królestwem. Ale pomiędzy biurem a szatnią było maleń­kie pomieszczenie prywatne bez drugiego wyjścia, czasami wyko­rzystywane przez właściciela do delikatnych i ważnych spraw, ta­kich jak udzielenie księciu pożyczki na tysiąc funtów albo odmowa pożyczenia mu sześciu pensów. Zgoda, by to święte miejsce przez ponad pół godziny było profanowane przez zwykłego księdza skro­biącego piórem na papierze, była znakiem ogromnej tolerancji pana Levera. Historia, którą spisywał ojciec Brown, najprawdopodobniej była znacznie lepsza od tej, tylko nikt się tego nigdy nie dowie. Ja mogę jedynie stwierdzić, że była niemal tak samo długa, i że dwa czy trzy ostatnie akapity były najmniej ekscytujące i absorbujące.

Do tego bowiem czasu ksiądz pozwolił, by jego myśli zaczęły nieco błądzić, a zwierzęce zmysły, nadzwyczaj czułe, budzić się. Czas ciemności i kolacji się zbliżał; jego własny, zapomniany poko­ik był pozbawiony światła, i być może gęstniejący mrok, jak to się czasem zdarza, wyostrzył zmysł słuchu. Gdy ojciec Brown zapisał ostatnią i najmniej ważną część swojego dokumentu, złapał się na tym, że pisze w rytmie powtarzającego się dźwięku z zewnątrz, tak jak niektórym zdarza się myśleć w rytm pociągu na torach. Gdy to sobie uświadomił, zrozumiał, co to takiego: po prostu regularny dźwięk kroków mijających drzwi, co w przypadku hotelu nie było niczym niezwykłym. Tym niemniej zapatrzył się w ciemniejący su­fit i nasłuchiwał tego dźwięku. Po tym, jak przez kilka sekund słu­chał sennie, poderwał się i zaczął słuchać uważnie, z głową lekko przychyloną na bok. Potem znowu usiadł i oparł czoło na dłoniach, teraz nie tylko słuchając, ale słuchając i zastanawiając się.

Kroki te brzmiały tak, jak mogłyby brzmieć w każdej chwili w jakimkolwiek hotelu; a jednak, gdy potraktować je całościowo, było w nich coś wielce dziwnego. Nie słychać było żadnych innych. To zawsze był bardzo cichy budynek, z kilkoma znajomymi gość­mi w ich apartamentach i dobrze wyszkolonymi kelnerami, którym mówiono, że mają być niemal niewidzialni do chwili, gdy będą po­trzebni. Trudno było wyobrazić sobie inne miejsce, gdzie byłoby mniej powodów, by spodziewać się czegoś nieregularnego. Jednak te kroki były tak dziwne, że nie można ich było nazwać ani regular­nymi, ani nieregularnymi. Ojciec Brown śledził je palcem po blacie stołu, jak człowiek próbujący nauczyć się grać na fortepianie.

 

 

Początkowo słychać było długi ciąg pospiesznych, drobnych kroczków, takich, jakie lekki człowiek mógłby stawiać, aby wy­grać wyścig w chodzie. W pewnej chwili zatrzymały się i zmieniły w swego rodzaju powolne, posuwiste stąpnięcia, których było mniej niż jedna czwarta wcześniejszych kroków, ale trwały mniej więcej tyle samo. W chwili gdy wybrzmiało ostatnie stąpnięcie, znowu rozległ się tupot lekkich, spiesznych stóp, a potem znów łupnię­cie cięższych kroków. Z pewnością były to te same buty, po części dlatego (jak powiedziano), że w okolicy nie było żadnych innych,a po części dlatego, że wydawały delikatne, ale wyraźne skrzypnię­cie. Ojciec Brown miał umysł tego rodzaju, który nie potrafi się po­wstrzymać od zadawania pytań, a przez to pozornie trywialne pyta­nie głowa niemal mu pękła. Widywał ludzi biorących rozbieg przed skokiem. Widywał ludzi biorących rozbieg przed ślizgiem. Ale po co ktoś miałby brać rozbieg przed chodzeniem? Albo odwrotnie, po co ktoś miałby iść, żeby biec? Jednak żaden inny opis nie pasował do figli tej niewidzialnej pary nóg. Człowiek ten albo szedł bardzo szybko przez połowę korytarza, żeby drugą połowę pokonać bardzo wolno; albo bardzo wolno szedł po jednej stronie, żeby gwał­townie przyspieszyć po drugiej. Nic innego nie miało sensu. Myśli ojca Browna robiły się coraz ciemniejsze, podobnie jak jego pokój.

Jednakże, gdy zaczął myśleć na spokojnie, ta sama ciemność jego celi wydawała się nadawać jego myślom żywości; zaczął dostrzegać, niczym w jakiejś wizji, te fantastyczne stopy hasające po korytarzu w nienaturalnym bądź symbolicznym rytmie. Czy był to gorący ta­niec religijny? Czy może jakieś zupełnie nowe, naukowe ćwiczenie? Ojciec Brown zaczął sobie zadawać bardziej konkretne pytania o na­turę tych kroków. Począwszy od tego wolnego: z pewnością nie był to krok właściciela. Ludzie jego typu chodzą, człapiąc pospiesznie, albo siedzą spokojnie. Nie mógł to być żaden służący ani posłaniec czekający na polecenia. Nie tak to brzmiało. Przedstawiciele oligar­chii czasami wydają różne rozkazy, gdy są nieco pijani, ale ogólnie, a zwłaszcza w tak olśniewających scenach, stoją bądź siedzą w wy­studiowanych pozach. Nie − ten ciężki, ale sprężysty krok, ze swego rodzaju beztroską emfazą, nieszczególnie głośny, nieprzejmujący się jednak czynionym hałasem, mogło mieć tylko jedno ze stworzeń tego świata. Był to dżentelmen z zachodu Europy, i to przypuszczalnie taki, który nigdy nie musiał pracować na życie.

Właśnie gdy nabrał całkowitej pewności co do tego wniosku, kroki zmieniły się na szybsze i przebiegły pod drzwiami pospiesz­nie jak szczur. Ojciec Brown zarejestrował to, pomimo że te kroki były znacznie szybsze i znacznie mniej hałaśliwe, prawie tak, jakby ten człowiek szedł na palcach. Jednak w jego umyśle nie łączyło się to z tajemniczością, ale z czymś innym – czymś, czego nie mógł sobie przypomnieć. Dręczyło go jedno z tych półwspomnień, które potrafią doprowadzić człowieka niemal do obłędu. Z pewnością już gdzieś słyszał ten dziwny, szybki krok. Nagle z nową myślą pode­rwał się na nogi i podszedł do drzwi. Z jego pokoju nie było bez­pośredniego wyjścia na korytarz, ale z jednej strony przylegał do szklanego biura, a z drugiej do szatni. Próbował otworzyć drzwi do biura, ale były zamknięte na klucz. Potem spojrzał w stronę okna, teraz prostokątnej połaci pełnej purpurowych chmur podświetlo­nych przez wspaniały zachód słońca, i przez chwilę wyczuwał zło, tak jak pies wyczuwa szczury.

Jego racjonalna część (być może mądrzejsza, a może nie) od­zyskała kontrolę. Przypomniał sobie, że właściciel powiedział mu, że musi zamknąć drzwi, i że przyjdzie później, żeby go wypuścić. Powiedział sobie, że te ekscentryczne dźwięki na zewnątrz mogło wywołać dwadzieścia rzeczy, o których nie pomyślał; przypomniał sobie, że miał tu akurat tyle światła, żeby skończyć własną pracę. Przeniósł swoje zapiski do okna, gdzie mógł złapać ostatnie światło burzowego wieczoru, i stanowczo raz jeszcze zatopił się w niemal kompletnym opisie. Pisał przez jakichś dwadzieścia minut, pochyla­jąc się coraz niżej nad papierem, w miarę jak ubywało światła. Na­gle gwałtownie się wyprostował. Znowu usłyszał te dziwne kroki.

Tym razem miały trzecią osobliwą cechę. Wcześniej ów niezna­ny człowiek szedł − lekko i szybko, istotnie − ale szedł. Tym razem biegł. Słychać było szybkie, miękkie, dudniące kroki zbliżające się korytarzem, jak stąpanie uciekającej i skaczącej pantery. Ktokol­wiek się zbliżał, był to bardzo silny, aktywny człowiek, nadal w sta­nie podniecenia. Jednakże gdy dźwięk, jakby szepczący powiew, dotarł do biura, nagle znowu zmienił się w to stare, wolne, chwiejne człapanie.

Ojciec Brown cisnął swoje papiery i wiedząc, że drzwi do biura są zamknięte, od razu poszedł do przebieralni po drugiej stronie. Szatniarza chwilowo nie było, przypuszczalnie dlatego, że wszyscy goście byli na kolacji, a jego stanowisko było synekurą. Ksiądz po omacku pokonał las szarych płaszczy i odkrył, że mroczna szatnia otwiera się na oświetlony korytarz czymś w rodzaju lady czy po­łówki drzwi, jak większość kontuarów, nad którymi wszyscy poda­jemy parasole i odbieramy numerki. Tuż nad łukowatym wejściem znajdowało się światło. Niewiele go padało na ojca Browna, który na tle zachodzącego słońca w oknie za nim wydawał się być tylko ciemnym zarysem sylwetki. Jednak niemal teatralnie oświetlało człowieka, który stał w korytarzu obok szatni.

Był to elegancki mężczyzna w bardzo prostym stroju wieczoro­wym. Wysoki, jednak sprawiający wrażenie, że nie zajmuje zbyt wiele przestrzeni. Czuło się, że jak cień potrafi wślizgnąć się tam, gdzie wielu mniejszych ludzi byłoby wyraźną zawadą. Jego twarz, teraz oświetlona blaskiem lampy, była smagła i żywa, była to twarz obcokrajowca. Po­stawę miał dobrą, zachowanie pogodne i pewne. Jakiś krytyk mógłby powiedzieć tylko, że jego czarny płaszcz był odrobinę niedopasowany do figury i zachowania właściciela, nawet dziwnie wypchany i obwisły. W chwili, gdy dostrzegł czarną sylwetkę ojca Browna na tle zachodu słońca, cisnął skrawkiem papieru z numerkiem.
– Proszę o mój kapelusz i płaszcz! Okazało się, że muszę na­tychmiast wyjść – zawołał z życzliwą stanowczością.
Ojciec Brown bez słowa wziął papierek i posłusznie poszedł szu­kać płaszcza. Nie była to pierwsza służebna praca, jaką przyszło mu wykonywać w życiu. Przyniósł go i złożył na kontuarze. W tym czasie obcy dżentelmen, który grzebał w kieszeni kamizelki, powie­dział ze śmiechem:
– Nie mam srebra, proszę przyjąć to.
Rzucił pół suwerena i zabrał płaszcz.
Postać ojca Browna nadal była ciemna i spokojna, w tej jednak chwili stracił głowę. Jego głowa zawsze była najcenniejsza w chwi­lach, gdy ją tracił. W takich momentach składał dwa do dwóch i uzy­skiwał cztery miliony. Kościół katolicki (który jest przywiązany do zdrowego rozsądku) nie pochwalał tego. Często on sam siebie nie pochwalał. Była to jednak prawdziwa inspiracja – ważna w rzad­kich chwilach kryzysu – że utrata głowy jednocześnie ją ratuje.
– Sądzę, sir – powiedział uprzejmie – że ma pan jakieś srebro w kieszeni.
Wysoki dżentelmen popatrzył na niego zaskoczony.
– Zaraz! – wykrzyknął. – Skoro daję panu złoto, to dlaczego miałby pan narzekać?
– Ponieważ srebro bywa czasem cenniejsze od złota – łagodnie odparł ksiądz. – To znaczy, w dużych ilościach.
Obcy popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem z jeszcze więk­szym zaciekawieniem spojrzał w górę korytarza, w stronę głównego wejścia. Potem znowu popatrzył na ojca Browna, a następnie, bardzo ostrożnie, w okno za głową księdza, wciąż zabarwione burzowym światłem. Wtedy chyba się zdecydował. Jedną dłoń położył na ladzie, przesadził ją łatwo jak akrobata i stanął, górując na księdzem, wielką ręką chwytając go za koloratkę.
– Stój spokojnie – powiedział suchym szeptem. – Nie chcę cię straszyć, ale…
– Ale ja chcę straszyć pana – odparł ojciec Brown głosem jak dudniący kocioł. – Chcę przestraszyć pana robakiem, który nigdy nie umiera, i ogniem, co nie gaśnie*.
– Dziwaczny z ciebie szatniarz – powiedział tamten.
– Jestem księdzem, panie Flambeau – odparł Brown – i jestem gotów wysłuchać pańskiej spowiedzi.
Mężczyzna przez chwilę łapał powietrze, a potem opadł na krzesło.

Pierwsze dwa dania kolacji „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” były prawdziwym sukcesem. Nie posiadam kopii menu, a gdybym posiadał, nie miałoby to dla nikogo znaczenia. Spisano je rodzajem super-francuszczyzny używanej przez kucharzy, ale zupełnie nie­zrozumiałej dla Francuzów. Tradycją klubu była rozmaitość hors d’oeuvres** podawanych w ogromnych ilościach. Traktowano je po­ważnie, ponieważ były to bezużyteczne dodatki, podobnie jak cała kolacja i cały ten klub. Istniała również tradycja, że zupa powinna być lekka i bezpretensjonalna – w rodzaju zwykłej i surowej wigilii nadchodzącego święta ryb. Rozmowa była równie dziwna − lekka dyskusja, która rządzi Imperium Brytyjskim, i rządzi nim w se­krecie, a jednak niezbyt oświeciłaby przeciętnego Anglika, nawet gdyby zdarzyło mu się ją podsłuchać. Ministrowie obydwu stron ze swego rodzaju znudzoną łagodnością nawiązywali w niej do swoich chrześcijańskich imion. Radykalny kanclerz skarbu, którego cała partia torysów miała jakoby przeklinać za jego wymuszenia, wy­chwalany był za swoje drobne poezje albo za to, jak podczas polo­wania trzyma się w siodle. Przywódca torysów, którego wszyscy liberałowie powinni nienawidzić jako tyrana, był omawiany i ogól­nie chwalony – jako liberał. Wydawało się, że z jakiegoś powodu ci politycy byli niezwykle ważni. A jednak wszystko w nich wyda­ wało się ważne, poza ich polityką. Pan Audley, przewodniczący, był uroczym, starszym człowiekiem, który wciąż nosił krawaty w stylu Gladstone’a. Był swego rodzaju symbolem całej tej widmowej, a jed­nak konkretnej społeczności. Nigdy niczego nie zrobił – nawet nicze­go niewłaściwego. Nie był bystry, nie był nawet szczególnie bogaty. Po prostu był − i to wszystko. Żadna partia nie mogła go ignorować, a gdyby zapragnął znaleźć się w rządzie, z pewnością by się w nim znalazł. Książę Chester, wiceprzewodniczący, był młodym i obiecu­jącym politykiem. Można powiedzieć, że był przyjemnym młodzień­cem z płaskimi, jasnymi włosami i piegowatą twarzą, o umiarkowa­nej inteligencji i wielkim majątku. Jego występy publiczne zawsze były udane, a zasady dostatecznie proste. Gdy wpadł na pomysł jakie­goś żartu, opowiadał go, i był nazywany błyskotliwym. Gdy nie mógł wymyślić żartu, mówił, że nie pora na dowcipkowanie, i nazywano go inteligentnym. Prywatnie, w klubie, dla własnej klasy, był po prostu przyjemnie szczery i niemądry, jak uczniak. Pan Audley, nigdy nie zajmując się polityką, traktował go nieco bardziej poważnie. Czasami nawet wprawiał towarzystwo w zakłopotanie zdaniami sugerującymi, że istnieją niejakie różnice pomiędzy liberałami i konserwatystami. Sam był konserwatystą, nawet w życiu prywatnym. Nad kołnierzy­kiem miał pukiel szarych włosów, jak pewien staroświecki mąż sta­nu, a widziany od tyłu wyglądał dokładnie tak, jak człowiek, którego chce imperium. Widziany od przodu wyglądał jak łagodny, pobłaża­jący sobie kawaler z pokojami w Albany – którym był.

 

[caption id="attachment_22840" align="alignleft" width="720"] https://www.facebook.com/CzytamChestertona?fref=ts[/caption]

Jak już zauważono, przy stole na tarasie były dwadzieścia cztery miejsca, a członków klubu jedynie dwunastu. Z tego względu mogli stylowo zająć taras, siadając wzdłuż wewnętrznej krawędzi stołu, ciesząc się niezakłóconym widokiem na ogród, którego barwy wciąż były żywe, choć wieczór o tej porze roku kończył się dość gwał­townie. Na środku siedział przewodniczący, a wiceprzewodniczący po jego prawej ręce. Był taki zwyczaj (choć nie wiadomo, skąd się wziął), że gdy dwunastu gości zajmowało miejsca, wszystkich pięt­nastu kelnerów stało w szeregu pod ścianą, jak żołnierze prezen­tujący broń przed królem, podczas gdy gruby właściciel stał i kła­niał się klubowi z promiennym zaskoczeniem, jakby nigdy dotąd o nich nie słyszał. Jednakże jeszcze przed pierwszym stuknięciem noża i widelca ta armia służących znikała, zostawał tylko jeden lubdwóch, by w martwej ciszy zbierać i podawać talerze. Pan Lever, właściciel, oczywiście na długo przed tym znikał w konwulsjach uprzejmości. Byłoby przesadą, a nawet bezwstydem powiedzieć, że kiedykolwiek pojawił się ponownie. Ale gdy podano ważne danie, danie rybne, czuło się – jak by to ująć? – wyraźny cień, projekcję jego osobowości, która mówiła, że wyczekiwał w pobliżu. Uświę­cone danie rybne stanowiło (dla oczu pospólstwa) swego rodzaju ogromny pudding, rozmiaru i kształtu tortu weselnego, w którym poważna ilość rozmaitych ryb wreszcie straciła kształty dane im przez Boga. Dwunastu Prawdziwych Rybaków uniosło swoje słynne noże i widelce do ryb i opuściło je tak ponuro, jakby każdy cal tego puddingu kosztował tyle, co srebrny widelec, którym był spożywa­ny. Zresztą, z tego co wiem, tak właśnie było. Z daniem tym rozpra­wiano się w chętnej i łapczywej ciszy, a gdy tylko talerz młodego księcia był niemal pusty, wygłosił on rytualną uwagę: „Nigdzie nie przyrządzają tego tak, jak tutaj”.

– Nigdzie – głębokim, basowym głosem przyznał pan Audley, zwracając się ku mówiącemu i kilkakrotnie kiwając swą czcigod­ną głową. – Z pewnością nigdzie, tylko tutaj. Powiedziano mi, że w Cafe Anglais…

Fragment opowiadania Gilberta K. Chestertona "Dziwaczne kroki", "Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci", wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Gilbert Keith Chesterton (ur. 29 maja 1874 w Londynie, zm. 14 czerwca 1936 w Beaconsfield) – brytyjski pisarz.

Urodził się i wychował w domu londyńskiego kupca Edwarda Chestertona. Po zdobyciu podstawowego wykształcenia podjął naukę sztuk plastycznych w Slade School of Art przy Uniwersytecie Londyńskim. Nigdy jednak nie ukończył studiów wyższych.

Przez krótki okres po zdobyciu wykształcenia był rysownikiem i karykaturzystą, następnie wybrał dziennikarstwo i publicystykę. Reprezentował poglądy konserwatywne, przeciwstawiał się ideom socjalizmu i agnostycyzmu. Był mistrzem groteski, paradoksu i humoru absurdalnego. Występował w publicznych polemikach m.in. przeciwko G.B. Shawowi i H.G. Wellsowi.

W młodości przejawiał postawę agnostyczną; z czasem zmienił poglądy i włączył się w nurt odnowy duchowej Kościoła anglikańskiego. W 1922 przeszedł z anglikanizmu na katolicyzm. Swoją drogę do poznania wiary opisał w monumentalnym dziele Ortodoksja. Pod wpływem katolickiej nauki społecznej stworzył wraz z Hilairem Bellokiem teorię tzw. dystrybucjonizmu, odrzucającą zarówno kapitalizm, jak i socjalizm, głoszącą potrzebę budowy społeczeństwa opartego na upowszechnieniu drobnej własności.

Był sympatykiem Polski (którą odwiedził w 1927), co przyczyniło się do jego popularności w tym kraju już w dwudziestoleciu międzywojennym.

Artykuł Zanim pojawił się ojciec Mateusz, ojciec Brown już rozwiązywał zagadki kryminalne. Poznaj przygody detektywa stworzonego przez wybitnego pisarza. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/feed/ 0
Pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. Niezwykła historia na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów. [WIDEO] https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/ https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/#respond Thu, 19 Mar 2020 07:57:36 +0000 https://niezlomni.com/?p=50939

Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci − Gosia (Perełka), Jan Peregryn oraz Elanora Pulcheria, dla swoich po prostu Elka, to główni bohaterowie opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.

Wszyscy czytają książki, a numerem jeden jest zdecydowanie Władca Pierścieni. Na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów, Niziołkowie oddychają atmosferą książek, żyją życiem bohaterów, toczą boje w ich imieniu, sami tworząc niezwykłą historię zwykłej, wielopokoleniowej rodziny. Powtarzając za Autorką, śmiemy marzyć, że Niziołkowie podarują Wam odrobinę uśmiechu i wzruszeń, jednocześnie wnosząc do Waszych domów ciepło i ponadczasowe, niezmienne wartości.

Fragment książki Małgorzaty Klunder, Tadeusz od spraw zwykłych, Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej Część 4. Książki można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Prolog

Była sobota, dziewiąty lipca dwa tysiące szesnastego roku. Ksiądz Jan, pełniący do czasu nowej nominacji obowiązki proboszcza parafii St Marie’s przy Reminder Street, jak zawsze w sobotnie popołudnie ukląkł obok krzesła w dużym pokoju.

 

– Odbija ci, Janeczku? – zapytał dobrotliwie ksiądz Tadeusz.

 

– Robię tylko rachunek sumienia! – pośpiesznie odpowiedział Janek. – Może być ksiądz spokojny, do spowiedzi pójdę normalnie do Świętego Niniana albo gdzieś…

 

– A, jak tylko rachunek sumienia, to jazda – zachęcił go były proboszcz.

 

Pani Smith tak mnie wkurzyła na pogrzebie księdza, że… – zawahał się odrobinę penitent, to jest bzdury gada narrator, robiący rachunek sumienia, oczywiście.

 

– Tak?… – z naciskiem dopytywał się ksiądz Tadeusz.

 

– Podpuściłem Ethana i Adama, żeby… – Oj, nabroił ten były wikary i ciężko mu teraz szło!

 

– Żeby?… – popędził go ksiądz Tadeusz.

 

– Wysmarowali jej samochód… – Jasiek nabrał oddechu – …nieczystościami – dokończył elegancko.

 

– Znaczy, gównem? – sprecyzował szef. Może już nie proboszcz, ale szefem pozostanie na wieki wieków.

 

– Tak – potwierdził ze skruchą Janek. Księżowska rutyna tak w nim siedziała, że ani mu w głowie nie postało tłumaczyć swoje postępowanie okolicznościami obiektywnymi. A okoliczności były doprawdy obiektywne: pani Smith najpierw nad grobem zalewała się łzami, przeszkadzając spazmowaniem w obrządku, by potem, nim jeszcze ostatnia garść ziemi spadła na trumnę, zacząć obgadywać proboszcza i rozpuszczać niewiarygodne plotki, że ponoć zostawił po sobie dwustuakrową posiadłość koło Aviemore i ciekawe, komu ją zapisał. Czy aby nie wikaremu i dlaczego właśnie jemu?

– A wiesz, że to podpada pod gorszenie maluczkich? – zapytał surowo ksiądz Tadeusz.

 

– Wiem – szepnął Janek i pochylił nisko głowę.

 

– Coś jeszcze? – zapytał szef.

 

– To, co zawsze. – Janeczek się ożywił. – Opowiadałem na stypie kawał o grabarzu, którego chciał przestraszyć pewien pijak…

 

– To nie jest nieprzyzwoite – zadecydował ksiądz Tadeusz.

 

– I o pijaku, do którego przyszła maleńka śmierć… – kontynuował Jasiek.

 

– Tego nie znam! – wciągnął się były proboszcz.

 

– Pijak padł na kolana i dalej błagać: „Nie zabieraj mnie jeszcze! Poprawię się! Przestanę pić!”.

 

– I co dalej? – spytał ochoczo ksiądz Tadeusz.

 

– A śmierć na to: „Zamknij się, ja nie po ciebie, ja po chomika!”.

 

– Jeżeli w miejsce „zamknij się” nie powiedziałeś „spierdalaj”, to również nie jest grzech – uznał ksiądz Tadeusz, a Janeczek tylko się spłonił. – Wieczorek przy tym był?

 

– Specjalnie się przecież do niego dosiadłem – potwierdził Jasiek.

 

– Pił na stypie? – chciał wiedzieć szef.

 

– Tak ksiądz pyta, jakby nie wiedział najlepiej! – żachnął się p.o. proboszcza, bo może i był łobuzem, co na stypie po proboszczu pikantne kawały opowiadał, ale wiary nikt mu odmówić nie mógł. – Nie pije od marca i na stypie też wytrzymał!

 

– W takim razie to dobry uczynek, a nie grzech – zawyrokował ksiądz Tadeusz. – Jeszcze coś? A jak tam biskup?

 

– Na razie w porządku, niech się ksiądz nie boi, w tej materii poza grzeszenie myślą się nie posunę! – obiecał natychmiast były wikary.

 

– No dobrze – powiedział z namysłem ksiądz Tadeusz. – To zrobimy tak: za pokutę pójdziesz do spowiedzi do Piotrowinów w Glenrothes…

 

– Za jaką pokutę?! – oburzył się momentalnie Janek. – Przecież to tylko rachunek sumienia!

 

– Nie chrzań, synu – usłyszał w odpowiedzi. – Nie musisz latać do nich co tydzień, raz na miesiąc wystarczy. Co tydzień zrób sobie tylko rachunek sumienia. I możesz chodzić raz do jednego, raz do drugiego, na zmianę. Im to też dobrze zrobi – powiedział szef z satysfakcją – bo chociaż raz posłuchają sobie ciekawej spowiedzi, a nie takich pobożnych blubrów 1. Poza tym będą ci się musieli zrewanżować, a to też im się przyda. Spowiednikiem jesteś, synu, doskonałym, wiem coś o tym…

 

– Okej, proszę księdza – uśmiechnął się Jasiek. Po czym wstał, ruszył do jeepa i pojechał prosto do Glenrothes, żeby mu się po drodze nie odechciało.

 

– Chciałem prosić o spowiedź – powiedział w drzwiach do Piotrowina od Smartfonu.

 

******************************************************************************

 

Ksiądz Tadeusz nie żyje i wydawałoby się, że historia jest definitywnie skończona. Ale nagle zaczyna się coś dziać, po cichutku, dyskretnie, zwyczajnie. Ojciec Ryan, jeden z Piotrowinów, czyli adwersarzy naszych bohaterów, postanawia najlepiej jak potrafi kontynuować działo księdza Tadeusza. Biskup, który przeprowadził całą intrygę, odczuwa wyrzuty sumienia i chce naprawić to, co jeszcze naprawie podlega. Alexander, zamożny właściciel ziemski, wspiera swoim majątkiem i własną pracą działania Ryana. David i Ela żyją w pewności, że ksiądz Tadeusz otacza ich opieką z nieba. To samo powiedziałby o sobie, gdyby mówić potrafił, kot Ginger, trzy dni wędrujący w poszukiwaniu swojego ulubionego Człowieka w Białej Obroży. Księdza Jędrzeja, objazdowego duszpasterza z Highlandu, wyprowadził z mgły jak mleko jakiś nieznany kierowca. Leo, teść Rafała Anioła, nie waha się ani chwili, komu przedstawić problemy swojej wnuczki Michasi. Dziwne, choć zwykłe przypadki, mają miejsce także na polskiej ziemi, na Lednicy, w parafii na Ratajach, gdzie dożywa swoich dni niegdysiejszy proboszcz Tadka, ksiądz Wincenty, a także u wuja Anioła w Gołuchowie, który ni stąd ni zowąd dowiaduje się, że jego drugi syn Gabriel wziął po kryjomu ślub. Co oczywiste, w najbliższy, najbardziej namacalny sposób kontakt z księdzem utrzymuje Janek, który cały czas w swoim sercu, głowie i duszy prowadzi z nim rozmowy. Ale podobnego fenomenu, choć na bardzo skromną, niziołkowo zwyczajna miarę, doznają jego rodzice. Nawet Rasta, stary harleyowiec, jeszcze jeden polski emigrant, dokonuje pewnych wyborów życiowych pod wpływem wspomnień – ale czy tylko wspomnień? – o dawnym proboszczu. Jednak największy cud, uratowanie w wypadku samochodowym syna pani Marioli ze sklepu z garniturami, widoczny jest jedynie dla oczu czytelnika, bo tak jak wszystkie inne pozostaje cicho, wręcz pokornie w ukryciu.

 

Chciałoby się powiedzieć, że tych najzwyklejszych przypadków, choć każdy z osobna można po ziemsku zwyczajnie wyjaśnić, robi się stanowczo za dużo. A do drzwi plebanii puka już kolejny przypadek w osobie niezwykle barwnego księdza Stanisława Deskura z Bystrej Podhalańskiej, który będzie pełnił posługę wikarego. W tym samym czasie odbywa się chrzest drugiego synka Bachów, Tadka, co do losów którego dziadek Robert dostał wyraźne wskazówki. Zatem gdzieś tam hen w Szkocji pojawia się druga i trzecia zmiana jednocześnie.

 

Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

 

Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara – jeszcze coś znaczą.

 

Artykuł Pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. Niezwykła historia na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/feed/ 0
„Na ostrzu skalpela”. Wstrząsające opowieści z czasów, gdy operacje medyczne trwały godzinami. [WIDEO] https://niezlomni.com/na-ostrzu-skalpela-wstrzasajace-opowiesci-lekarza-z-czasow-gdy-operacje-medyczne-trwaly-godzinami-wideo/ https://niezlomni.com/na-ostrzu-skalpela-wstrzasajace-opowiesci-lekarza-z-czasow-gdy-operacje-medyczne-trwaly-godzinami-wideo/#respond Thu, 19 Sep 2019 05:09:18 +0000 https://niezlomni.com/?p=50841

„Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga”- to wspomnienia wybitnego lekarza z okresu, gdy operacje trwały godzinami i często z błahych powodów kończyły się zgonem pacjenta – śmiertelność chirurgiczna wynosiła wtedy nawet 79 procent. Same operacje nierzadko przeprowadzane były w domach pacjentów, do narkozy służył eter, a cięcia były tak głębokie i obszerne, że wielu pacjentów wykrwawiało się podczas zabiegów na śmierć.

Książka Roberta T. Morrisa daje nam doskonały wgląd w to, jakie warunki panowały w szpitalach jeszcze sto lat temu, jak na przestrzeni wieków rozwijała się medycyna i jak ważną rolę odgrywały wnioski wyciągane po każdej przeprowadzonej operacji, zwłaszcza nieudanej.

„(…)Mimo że w 1882 nie było w Bellevue więcej niż cztery czy pięć zgonów dziennie, wynosiło to w przeciągu roku do tysiąca pięciuset zejść śmiertelnych, nastręczając nam obficie materiału do badań pośmiertnych. Mogliśmy przerabiać na trupach wszelkie trudniejsze operacje, zanim przystępowaliśmy do wypróbowania ich na żywych pacjentach. Wątpię, czy jakikolwiek chirurg może zdać sobie sprawę jak dalece jest to ważne, o ile nie miał możności korzystać z podobnej okazji, będącej niewątpliwie udziałem większości mistrzów(…)”

Fragment książki Roberta T. Morrisa – „Na ostrzu skalpela. 50 lat z życia chirurga”, Wyd. Replika, Poznań 2019

Rozdział I. MŁODOŚĆ I POCIĄG DO MEDYCYNY

Dr Wilder oraz grupa studentów sposobiących się pod jego kierunkiem do przyszłego studiowania medycyny zarazili mnie swoim zapałem do tego stopnia, że ja również zacząłem rozważać sprawę wstąpienia na fakultet medyczny, zamiast marzenia o płatnej posadzie naukowca. Możliwe, że był to pierwotnie jedynie impuls do pójścia śladem całej paczki, chęć pozostania pospołu z grupą przyjaznych duchów, z których każdy poszczególnie miał wyraźnie nakreślony cel w życiu i wstąpił do kolegium z ustalonym programem. Powzięcie postanowienia przyszło mi z wielką trudnością. Wreszcie pewnego dnia, kiedy w dalszym ciągu jeszcze studiowałem nauki przyrodnicze, osobliwe wydarzenie rozstrzygnęło sprawę. Pewien chłopiec w naszym mieście pokąsany został przez psa, jak przypuszczano, wściekłego. Gazety miejscowe podawały, że chłopiec umiera na wodowstręt. Ludzie tłumnie biegli do domu jego rodziców, aby przyjrzeć się przerażającemu
widowisku. Z gazet wyczytałem, że wypadkiem tym zajął się dr P. C. Gilbert. Polowałem dopóty na dr. Gilberta, aż wreszcie złapałem go i poprosiłem, aby zabrał mnie z sobą do małego pacjenta. Chłopiec, dziesięcioletni mniej więcej, leżał na posłaniu z zamkniętemi oczami i, jak zapewniało jego otoczenie, pozostawał zupełnie bez pożywienia od dwóch czy trzech dni. Próby wlewania mu przez ojca czy matkę paru kropel wody czy innego napoju wywoływały u malca napady drgawek. Na widok czegokolwiek w rodzaju chustki zbliżanego do jego twarzy warczał, żądnie chwytając płótno zębami, przy czym w kątach ust pokazywała mu się piana. Od czasu do czasu warczał groźnie jak zły pies. Następnego dnia, będąc w uniwersytecie, opowiedziałem o tej mojej wizycie profesorowi weterynarii Jamesowi Lawowi. Zainteresowany, chętnie ofiarował się pójść ze mną niezwłocznie do chłopca. Po przybyciu na miejsce zapytał przede wszystkim, czy pies był oddany na obserwację lub też poddany badaniu celem ustalenia, czy w istocie dotknięty był wścieklizną. Nikt wszakże nie zdawał się wiedzieć o psie nic poza tym, że go zastrzelono. Chłopak został napadnięty i oczywiście wielce tym wystraszony.

Dr Law spostrzegł od razu, że znaki zębów na przedramieniu były sińcami tylko, bez obrażenia skóry, a sam przypadek nie sprawił na nim wrażenia wodowstrętu. Przypomniał sobie, że czytał już o symulowaniu tej choroby jako o przypadkowym objawie histeroepilepsji. Pobiegłem szybko do biblioteki, porzuciwszy zwykłe moje studia, dopóki nie przewertowałem wszystkiego, co miały do powiedzenia w zakresie psychoz i wścieklizny największe powagi na polu psychoterapii, przy czym szczególnie uwzględniłem prace ich dotyczące danej sprawy. Lektura moja pozwoliła mi dojść do wniosku, że przypadek, o którym mowa, zdradzał wyraźnie objawy histerii i tym samym mógłby być skutecznie leczony sugestią. Porobiłem notatki z prac omawiających metodę oddziaływania hipnozą i sugestią, po czym udałem się do chłopca i zażądałem, aby pozostawiono mnie z nim sam na sam w pokoju. Ku nieopisanemu mojemu zdumieniu udało mi się wprowadzić go w trans hipnotyczny, po czym, idąc ściśle za wskazówkami podanymi przez owe powagi, oznajmiłem chłopcu, że wyzdrowieje nagle o piątej po południu tego samego dnia. Pozostając w uśpieniu hipnotycznym, zdawał się chłopak tak dalece nie wiedzieć nic o mojej obecności, że mocno wątpiłem, czy uświadomił sobie w ogóle moje oświadczenie, a także położenie przeze mnie szczególnego nacisku na fakt, że wzbudzi podziw wszystkich nagłym swoim wyzdrowieniem. Wiedziałem, że chęć wzbudzania podziwu jest jedną z najsilniej działających pobudek u histeryków. Wyszedłem potem z pokoju, nakazawszy rodzicom chłopca, aby nie wpuszczali do niego nikogo przez czas mojej nieobecności i trzymali licznych odwiedzających z dala od domu. Przez zapomnienie nie pozostawiłem zegarka w pokoju pacjenta, mimo to jednak o piątej po południu, czy mniej więcej o tej godzinie, chłopiec, kierowany podświadomym poczuciem czasu, podniósł się z posłania, zawołał matkę, oświadczył jej, że jest zupełnie zdrów, i zażądał wieczerzy.

Całą tę sprawę, która mogłaby wydać się bajką nieledwie, zrozumie doskonale we wszystkich jej szczegółach każdy psychiatra. Wrażenie, jakie wywarła na mnie, było niesłychanie głębokie. Poczułem, że jeśli lekarze mogą zdobyć podobną wiedzę i umiejętność, dzięki którym władni są oddawać ludziom tak zdumiewające usługi, żadne inne powołanie na świecie nie mogłoby oderwać mnie od studiowania medycyny.

Przez dwa czy trzy dni byłem w nader przykrej sytuacji, bowiem tłum ciekawych, oblegających dom rodziców chłopca, aby oglądać małego pacjenta, chciał teraz widzieć na własne oczy tego, który „sprawił” cud, uzdrowiwszy chorego na wodowstręt przez „nałożenie rąk” jedynie. Niektórzy prosili, abym nałożył ręce na ich zreumatyzowane stawy.

Wydarzenie to przyczyniło się do zawarcia przeze mnie znajomości z miejscowymi lekarzami, którzy uprzejmie zezwalali, abym towarzyszył im podczas wizytowania chorych w godzinach wolnych dla mnie od zajęć. Ich życzliwe zainteresowanie oraz wyjaśnienia przypadków chorobowych spotęgowały rychło urok, jaki zyskała w moich oczach medycyna. Każdy człowiek chory stał się dla mnie o wiele bardziej interesującym niż ludzie zdrowi, którzy wydawali mi się osobnikami zupełnie pospolitymi. Tak się więc złożyło, że drobne wydarzenie zadecydowało o kierunku i celu ostatecznym moich przeznaczeń życiowych. Było to jedno z owych wydarzeń rozstrzygających o losach ludzi – często, jak chcą powieściopisarze. (…)

Artykuł „Na ostrzu skalpela”. Wstrząsające opowieści z czasów, gdy operacje medyczne trwały godzinami. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/na-ostrzu-skalpela-wstrzasajace-opowiesci-lekarza-z-czasow-gdy-operacje-medyczne-trwaly-godzinami-wideo/feed/ 0
Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/ https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/#respond Fri, 26 Apr 2019 04:12:30 +0000 https://niezlomni.com/?p=50761

"Muzyka dla Ilse" Ewa Formelli to historia czerpiąca ze szkatułki wspomnień kobiety, która przeżyła piekło wojny. Mała Ilse nie zdaje sobie sprawy, jak potworny los miał stać się jej udziałem.

Cała jej żydowska rodzina, z wyjątkiem maleńkiego braciszka, została zesłana do obozu zagłady. Jej samej udało się wyjechać na Zachód, aby tam służyć rodzinie pewnego niemieckiego oficera. W maleńkiej wiosce blisko szwajcarskiej granicy znajduje nie tylko kryjówkę przed okrucieństwami wojny, ale również przyjaciółkę. Nie może jednak zapomnieć o swoim młodszym bracie. Nie traci nadziei, że mały Aron przetrwał wojnę i żyje gdzieś w Polsce…

Książkę Ewy Formelli "Muzyka dla Ilse" można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Wiara, nadzieja, miłość… Trzy tematy opisane w tej niezwykłej powieści. Przy czym nadzieja stanowi podstawę historii. Autorka sprawnie przeprowadza nas pomiędzy niekiedy bardzo trudnymi tematami. Polecam. - Anita Scharmach, pisarka

Kilka słów od autorki

Ta historia powstała na podstawie wspomnień, chociaż przyznam szczerze, że sama nie wiem, ile w niej jest prawdy, a ile fantazji. Musiałam połączyć fakty z fikcją literacką, aby powstała ta fabuła. W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny, moi podopieczni opowiadają mi swoje historie, często ze łzami w oczach, ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby złe wyparli z pamięci.

Moje bohaterki, Ilse i Sabine, żyły naprawdę, chociaż nazywały się inaczej. Historia ich przyjaźni jest prawdziwa, reszta… w większości to fikcja literacka.

Opowiedziana przez jedną z moich podopiecznych historia bardzo mnie wzruszyła, dlatego postanowiłam ją opisać, głównie dlatego, aby pokazać, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi, nie wszyscy uważali, że Żydów należy zlikwidować. Pamiętajmy o tym i nie karmmy się nienawiścią.

Prolog
Jesień, rok 1942

Jesień tego roku była ciepła i słoneczna. Dawno nie było tak pięknego września i października. Listopad jednak powoli dawał znaki, że o lecie powinno się już dawno zapomnieć, a zima zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej zdarzały się nocne przygruntowe przymrozki i trzeba było poważnie zacząć myśleć o przygotowaniu się do kolejnej zimy. Ludzie ze wsi całymi rodzinami zbierali w lesie chrust i większe gałęzie, unikając strażników czy żołnierzy, zarówno niemieckich, jak i polskich.

Julek i Antoś, dwaj bracia mieszkający z matką i dwiema siostrami kilka kilometrów od skupiska domów stanowiących ich wieś, każdego ranka przychodzili w okolice torów kolejowych, aby próbować szczęścia. Zdarzało się, że pociąg wiozący węgiel do Wolnego Miasta Gdańska pozostawiał jakieś drobiny tego czarnego kamienia w okolicy i gdy szczęście im dopisywało, wracali z workami pięknego węgla, które następnie dumnie przekazywali matce. Wiadomo przecież, że zimą węgiel ogrzeje lepiej niż suche gałęzie. Julek, dziesięcioletni chłopiec, czuł się odpowiedzialny za swojego młodszego o dwa lata brata i tym samym dużo ważniejszy od niego.

Tego dnia chłopcy po zjedzeniu skromnego jak zwykle śniadania również udali się w okolice torowiska. Już mieli ruszyć na poszukiwanie węgla, który mieli nadzieję znaleźć, ponieważ poprzedniej nocy podobno aż dwa pociągi jechały w stronę Gdańska, ale nagły gwizd lokomotywy zatrzymał ich w kryjówce, jaką sobie przygotowali kilka dni wcześniej w rowie graniczącym z polem. Pociąg towarowy wolniej niż zazwyczaj jechał od strony miasta; chłopcy nie pamiętali nazwy, ponieważ Niemcy, panosząc się wszędzie, postanowili nazwać je po swojemu, a to było dla polskich dzieci trudne do wypowiedzenia. Dlatego wszystkie dzieciaki ze wsi mówiły po prostu „miasto”.

Pociąg zaczął zwalniać. Kilkanaście wagonów bydlęcych było szczelnie pozamykanych, tak że chłopcy nie mogli zobaczyć, co tym razem się w nich znajduje. Kiedy lokomotywa zatrzymała skład, z pierwszego wagonu wyskoczyło kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którym towarzyszyły piękne, duże psy. We wsi nikt nie bał się psów, zresztą niewiele ich zostało, bo ludzie łapali je i zjadali. Te, które od czasu do czasu wałęsały się wygłodniałe w okolicach domostw, nie bywały groźne. Niemieckie wyglądały na dobrze odżywione, emanowały jakąś grozą. Rwały się na krótkich smyczach i ujadały jak szalone, ale na rozkaz swojego pana każdy z nich natychmiast stawał się potulny jak baranek. Niemieccy żołnierze zaczęli przechadzać się ze swoimi psami wzdłuż wagonów, co jakiś czas krzycząc coś do zamkniętych drzwi i waląc w nie kolbami karabinów, a to wyraźnie denerwowało czworonogi.


– Pewnie wiozą zwierzęta do uboju – szepnął młodszy z chłopców, kuląc się z zimna i lęku przed tym, aby nie zostali zauważeni.
– Może… Pewnie dla niemieckiego wojska, żeby miało siłę uciekać. – Starszy odpowiedział równie konspiracyjnym szeptem i cicho zachichotał. – Ale po co ten pociąg się zatrzymał, i to właśnie przy nas?
– Pewnie chcą psy wyprowadzić na siku. Ty, patrz! Tam muszą być jakieś krowy albo świnie, bo te psy tak do tych wagonów ujadają jak nasze, kiedy lisy pod chatę podchodziły.
– No… O, wracają do pierwszego wagonu.
– I teraz psiaki grzecznie idą przy nogach.
– No…
– Rusza. Nareszcie. Julek, słyszałeś? – W chwili, w której pociąg zaczął nabierać szybkości, z jednego z wagonów wydobył się przerażający krzyk. – Julek, co to było? Starszy z chłopców wystraszonym wzrokiem zaczął obserwować znikający w oddali pociąg. Był blady jak śnieg, który od kilkunastu minut leniwie opadał z nieba i pokrywał pole białym puchem. Ten odgłos, jaki usłyszeli, był… ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Z całą pewnością nie był to pisk ani ryk żadnego zwierzęcia domowego.
– Chodź! Idziemy na tory. – Julek klepnął brata w ramię i powoli zaczął wydostawać się z rowu. Miał wrażenie, jakby nogi się buntowały, w głowie natomiast cały czas brzmiał mu ten dziwny krzyk, jaki przed chwilą dotarł do ich uszu.
Chłopcy powoli zbliżyli się do torów. Antoś pierwszy zauważył leżący niedaleko kawałek węgla, podniósł go i z uśmiechem na twarzy pokazał bratu. Postanowili pójść w przeciwnych kierunkach, ale Julek cały czas odwracał się i spoglądał na brata. Czuł się za niego odpowiedzialny. W pewnym momencie zauważył, że Antek nachyla się nad czymś, co leży między szynami, i delikatnie dotyka tego nogą.
– Co tam znalazłeś?! – zawołał i zaczął iść w kierunku brata.
– Julek! Chodź szybko! – Młodszy z braci stał podekscytowany jakimś znaleziskiem, ale widać było, że nie ma odwagi go podnieść.
Kiedy Julek podszedł do brata, zauważył kłąb szmat, które… jakby się poruszyły. W pewnym momencie wydobyły się z nich piski przypominające miauknięcia kota.
– Julek, co to może być? – Antoś, wyraźnie zaniepokojony i jednocześnie bardzo ciekawy, przesunął nogą pakunek w stronę brata. Szmaty ponownie wydały dźwięk.

Julek przyklęknął i zaczął bardzo ostrożnie odwijać pierwszą warstwę materiału, pod którą najwyraźniej znajdowało się jakieś małe zwierzę.
– Nie ruszaj! – Antoś zaniepokojony spojrzał na brata, podziwiając jednocześnie jego odwagę. – A jak cię ugryzie? – Jego głos stał się bardziej płaczliwy i o kilka tonów cichszy.
Julek spokojnie, bardzo powoli odkrywał kolejne warstwy szmacianego znaleziska. Wstrzymując oddech, wiedział, że nie może pokazać bratu, że się boi. Nie chciał zostawiać miauczącego znaleziska na torach, ciekawość była większa od grozy, która paraliżowała jego serce. W pewnym momencie gwałtownie odsunął się i zakrył warstwą materiału to, co zobaczył.
– Julek, co tam jest? – Antoś nawet nie starał się ukrywać strachu, a łzy jedna po drugiej spływały po zarumienionych od zimna policzkach.
– Dzie-cko – wyjąkał starszy brat i spojrzał na Antka dużymi wystraszonymi oczami.
– Dziecko? Takie normalne? Ludzkie?
– Tak. Normalne małe dziecko, chyba niedawno urodzone. Takie, co kilka dni temu umarło cioci Zosi.
– A może to jest dziecko cioci? Może ono wcale nie umarło? Może poszło do nieba, ale Pan Bóg stwierdził, że ciocia za bardzo płacze i oddał je…
– Antoś, przestań gadać głupstwa.
– I co z nim zrobimy? Oddamy cioci Zosi?
– Antek! To nie jest dziecko cioci Zosi! – Julek wyraźnie zirytował się płaczliwymi dociekaniami brata. To cudze dziecko, nie nasze.
– To co z nim zrobimy? – Młodszy z chłopców czuł lęk, ale i urazę do tego dziecka, że pokrzyżowało im plany. – A węgiel? Już nie będziemy szukać węgla? – Tak bardzo chciał, żeby mama go dzisiaj pochwaliła za to, że przyniósł kilka bryłek. Przecież podobno idzie sroga zima, stary Więcławski mówił, że czuje już ją w kościach. Antek rozpłakał się na dobre i zajrzał do swojego worka, w którym na dnie leżały zaledwie trzy niewielkie grudki czarnych kamieni.
– Masz, trzymaj mój worek, a ja wezmę to dziecko i wracamy do domu.
– A węgiel? – Antoś nie dawał za wygraną.
– Bracie, co jest dla ciebie ważniejsze, człowiek czy węgiel? Przecież to dziecko zamarznie tu, jak je zostawimy. A wiesz, co zrobią z nim lisy albo dzikie psy, jak go znajdą? No już, przestań się mazać i pokaż, że jesteś już duży. – Julek owinął znalezisko szmatkami, starał się zrobić to tak, jak było omotane wcześniej. Uśmiechnął się do dużych czarnych oczek spoglądających na niego z gałganów i ruszył w stronę domu.
Antek wytarł brudną dłonią łzy, które zaczynały szczypać jego policzki. Przesypał węgiel brata do swojego worka i ruszył za Julkiem. Starszy z braci
domyślił się, że w wagonach nie było zwierząt, tylko ludzie. Słyszał nieraz, jak dorośli półgłosem mówili o Żydach, Cyganach czy innych ludziach wywożonych gdzieś daleko. W ich wsi wszystkich Żydów albo gdzieś wywieźli, albo wymordowali, nawet małego Romka, który miał dopiero dwa latka. Mama bała się ich wypuszczać z domu po tym, co się stało. A smród dymu ze spalonych żydowskich chat długo unosił się w powietrzu, czuć go było nawet u nich, na końcu wsi. Halinka, najstarsza siostra, tak długo płakała, że mama któregoś dnia musiała jej dać po twarzy. Dlaczego to zrobiła? Tego Julek nie wiedział, bo mama rzadko ich biła, nie to, co ojciec. Ten paska nie żałował na nikogo, nawet na dziewczyny. Ale ojca już dawno nie widzieli, zabrali go gdzieś na roboty, jakby to u nich tej roboty brakowało.
Julek przytulił zawiniątko i chociaż czuł, że ręce mu słabną i bolą coraz mocniej, nie poddał się. Ciekawe tylko, co mama powie na to, że zamiast węgla przyniósł jeszcze jedną gębusię do wyżywienia, i to taką małą.

Rozdział I
Zima, rok 2015

Ilona skończyła układać na stole ostatnie półmiski. Dwie czerwone świece pozostawiła niezapalone, to już od zawsze należało do Krzysztofa. W tym roku Wigilia zapowiadała się inaczej, od dłuższego czasu w powietrzu wisiało coś złego, coś… czego nie potrafiła określić. Krzyś, chociaż starał się być taki jak zawsze, coraz częściej zdradzał się dziwnym, nerwowym zachowaniem, czasem zamyśleniem, a czasami wręcz kipiał agresywnością, bez konkretnego powodu. Oczywiście wszystko składał na nawał pracy, na swoje sukcesy i porażki. Ale Ilona wiedziała, instynktownie czuła wręcz, że za tym coraz dziwniejszym zachowaniem męża, starającego się na wszelkie możliwe sposoby zachować normalność, kryła się inna kobieta. Przecież nie bez przyczyny mówi się o wyjątkowej intuicji. Ona sama czuła, że z każdym rokiem coraz bardziej oddala się od mężczyzny, którego pokochała ponad dwadzieścia lat wcześniej. Czuła, że ją okłamuje, chociaż nigdy nie starała się mu tego udowodnić. Coś jednak było z nimi nie tak, jak dawniej. Nie tak wyobrażała sobie ich wspólne życie, kiedy stojąc przed ołtarzem w Bazylice Mariackiej, z dumą i szczęściem mówiła sakramentalne „tak”.
Nie usłyszała trzaśnięcia drzwi wejściowych i dopiero chłodny dotyk ust, który ledwo musnął jej rozpalony policzek, wyrwał ją z zamyślenia.
– Cudownie, że już jesteś – powiedziała, spoglądając czujnie na oddalającego się w stronę łazienki męża.
– Wybacz, kochanie, ale musiałem zostać trochę dłużej. Wiesz, koniec roku i takie tam inne sprawy.
Takie tam inne sprawy – pomyślała, zerkając na wiszący na ścianie stary drewniany zegar, który odziedziczyła po babci i dziadku. Wskazówki zegara wskazywały godzinę osiemnastą, jak na Wigilię to była dość późna pora powrotu Krzysztofa z pracy.
Ilona poprawiła starannie ułożone włosy, popatrzyła na stół, na którym brakowało już tylko ciepłych dań, podgrzewających się w piekarniku, i z nostalgią podeszła do okna. Prawie opustoszałe ulice i chodniki pokrywała gruba warstwa białego puchu, który wielkimi płatami od kilku godzin sypał się z nieba. Piękna sceneria jednak nie zachwycała jej już tak, jak dawniej. Drzewa, oblepione śniegiem, nie były już tak romantycznym widokiem jak kiedyś.
Z radia zaczęła płynąć melodia, która od zawsze i niezmiennie wzruszała Ilonę. Ciepły głos Seweryna Krajewskiego powodował, że w sercu robiło się przyjemniej, a oczy zachodziły mgłą.
Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy.
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszystkie spory.
No właśnie: „w którym gasną wszystkie spory” – pomyślała i zaczęła cichutko śpiewać razem z wokalistą.
Nagle z przedpokoju dotarł do niej dźwięk dzwonka telefonu komórkowego męża. Nie podeszła, aby odebrać, bo Krzysztof nie życzył sobie, aby odbierała połączenia z jego telefonu. Uważał, że każdy człowiek ma prawo do odrobiny prywatności, i ona to szanowała. Żadne z nich nigdy nie otwierało listów przychodzących do drugiego, nawet jeżeli były to listy typowo urzędowe, ani nie odbierało połączeń w telefonie drugiej osoby.
Krzysztof wyskoczył z łazienki owinięty dużym zielonym ręcznikiem kąpielowym i złapał za telefon. Zdążył w ostatniej chwili.
– Tak? Ale teraz? Oczywiście. No cóż, są sprawy ważne i ważniejsze… – Uśmiechnął się, czy tylko jej się tak wydawało? Tylko tyle usłyszała, zanim zamknął się w łazience z telefonem przy uchu. Nie była ciekawa ani kto dzwoni, ani po co, ale czuła, że ten niewinny telefon pokrzyżuje cały misternie przygotowany plan wigilijnego wieczoru.
Po kilku minutach mąż opuścił łazienkę. Piękny, pachnący i uśmiechnięty udał się do sypialni, gdzie
nucąc jakąś pastorałkę, przebrał się w czystą koszulę, nie zapominając o swoim eleganckim, odświętnym garniturze, który zakładał tylko na specjalne okazje. Kiedy wyszedł, serce Ilony zabiło mocniej. Wciąż był przystojny jak niegdyś, a lekka siwizna na włosach tylko dodawała mu uroku. Podszedł do niej, objął ją ramionami i wtulił twarz we włosy.
– Pięknie pachniesz…
– Ale… – Ilona nie dała mu dokończyć tego, co chciał jej powiedzieć. Znała jego słowa na pamięć. Zawsze, kiedy „coś mu wypadało”, mówił, że tak mu przykro, że musi zostawić swoją najukochańszą i najpiękniejszą żonę, ale sprawy zawodowe… i tak dalej.
– Kochanie, właśnie dzwonili z firmy, muszę wyskoczyć na godzinkę. – Patrzył w jej oczy z takim przekonaniem, że prawie uwierzyła w jego słowa. – Przepraszam cię, Iluś, obiecuję, że jak wrócę, wynagrodzę ci to z nawiązką. – Pocałował ją w czoło i czule pogładził jej policzek.
Ilona zadrżała. Całą siłą woli starała się zatrzymać łzy napływające do oczu, aby nie popsuły jej delikatnego makijażu zrobionego specjalnie na ten wieczór. Specjalnie dla niego. Kiwnęła głową na znak zrozumienia i odwróciła się w stronę okna. Jak przez mgłę zobaczyła Krzysztofa wychodzącego z domu, pospiesznie wsiadającego do taksówki i znikającego za śnieżną ścianą. Kiedy samochód z jej mężem odjechał, podeszła do stołu, nalała do kieliszka czerwonego wina, czekającego na odpowiedni moment,
i jednym haustem wypiła całą jego zawartość. Uzupełniła kieliszek i spokojnie usiadła w fotelu, próbując uspokoić myśli wśród dźwięków świątecznych piosenek, towarzyszących jej w tym pustym mieszkaniu. Wydawało jej się, że nie minęło wiele czasu, kiedy z łazienki doleciała do niej melodyjka dzwonka. Dzwonił telefon jej męża. Zignorowała go, ale po chwili zdała sobie sprawę z tego, że Krzysztof zostawił swój telefon w domu. Zdziwiło ją to, bo on nigdy nie rozstawał się ze swoim samsungiem. Widać musiał się bardzo spieszyć, skoro zapomniał. Ponownie zatopiła się we własnych myślach, ale po chwili usłyszała krótki sygnał, tym razem powiadamiający o przychodzącej wiadomości. Nie namyślając się dłużej, wstała i poszła po aparat męża, aby położyć go w widocznym miejscu tak, aby Krzysztof zauważył go zaraz jak wróci do domu za… pół godzinki… za godzinkę. Spojrzała na zegar, wskazówki bezlitośnie przysunęły się do godziny dwudziestej trzydzieści. W pewnym momencie zwykła ludzka ciekawość, a może jakaś niewyjaśniona siła, kazała jej wziąć telefon Krzysztofa i sprawdzić, kto do niego dzwonił, sprawiając, że musiał tak nagle wyjść, i to w dzień wigilii. Ostatnie dwa połączenia: jedno odebrane, a drugie nie, były od Marcela. Marcel… Marcel… Ilona próbowała dopasować imię do osoby pracującej z Krzysztofem, ale chociaż znała prawie wszystkich jego współpracowników, nie mogła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny o tym imieniu.
Zapewne to ktoś nowy – pomyślała i odłożyła telefon na stolik. Po chwili jednak wzięła go ponownie, chora ciekawość zmusiła ją do tego, aby odczytać wiadomość. Też od Marcela. Nie, tego zrobić nie może. Bez względu na wszystko. Już odkładała telefon na stolik, kiedy ten zaczął wibrować w jej dłoni, a następnie miłą dla ucha melodyjką począł domagać się odebrania połączenia. Na wyświetlaczu pokazało się imię Marcel, więc nie zastanawiając się dłużej, odebrała.
– Kochanie, zapomniałeś twojego nowego szalika, który dostałeś od Mikołaja. – Po drugiej stronie linii odezwał się damski głos. – Ale nie martw się, będę go pilnowała i jutro go sobie odbierzesz. Przynajmniej będę cię czuła w nocy obok siebie, położę go na poduszce i…
– Bardzo przepraszam, ale „kochanie” jeszcze nie wróciło do domu z pilnego wezwania do pracy. – Ilona przerwała kobiecie drżącym głosem. Czuła, jak całe jej ciało wstrząsa dreszcz, ale postanowiła dokończyć swoją wypowiedź. – Jak tylko „kochanie” wróci, to przekażę, żeby nie martwiło się o tę część swojej garderoby, którą u pani pozostawiło.
Po drugiej stronie linii panowała cisza, w tle słychać było tylko cichutko brzmiące kolędy. Ilona odczekała jeszcze kilka sekund i nacisnęła czerwoną słuchawkę. Odłożyła telefon, czując, jak policzki zaczynają ją palić żywym ogniem. Niby podejrzewała, niby spodziewała się tego, niby intuicja już dawno jej to podpowiadała, ale… co innego myśleć, a co innego
mieć dowód. Ledwie udało jej się odłożyć telefon męża, a drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Krzysztof, z miną cierpiętnika.
– Przepraszam cię moja droga, że to tak długo trwało, ale…
– Nic nie mów. – Ilona spokojnym i opanowanym głosem przerwała jego kłamliwe próby tłumaczenia się. – Zapomniałeś telefonu. Dzwonił MARCEL… – wzięła głęboki wdech – więc odebrałam. Prosiła, abym ci przekazała, że zostawiłeś „w pracy” swój nowy szalik, ale masz się nie martwić, bo ona ci go przypilnuje, wdychając całą noc twój zapach, pozostawiony na nim.
Krzysztof, gdyby mógł, rozpłynąłby się w powietrzu jak mgła.
– Odebrałaś MÓJ telefon, który dzwonił do MNIE?
– Tak. A do kogo innego miałby dzwonić twój telefon?
– Jak mogłaś?! – Głos Krzysztofa brzmiał jak głos zupełnie obcego człowieka. – Chyba coś sobie kiedyś powiedzieliśmy na ten temat! Odrobina prywatności. Pamiętasz!? – Nagle jego dłoń wylądowała na policzku Ilony.
Zabolało. Zapiekło, jakby ktoś uderzył nie dłonią, a zapaloną pochodnią. W oczach Krzysztofa również zaczął palić się dziwny ogień. Ogień furii.
– Pamiętam. – Ilona patrzyła na męża wzrokiem zimnym, smutnym i opanowanym. – I przyrzekaliśmy sobie, że będziemy o wszystkim rozmawiać. To chyba ty zapomniałeś o tym, aby mnie powiadomić
o swojej kochance. Dziękuję ci za ten piękny prezent świąteczny. – Jej głos przybierał coraz bardziej ironiczny ton. – Skoro już jest po wigilii, to chyba nic tu po mnie. Wracaj do swojego Marcela! – Złapała róg obrusu i pociągnęła z takim impetem, że stojąca na stole zastawa, świece i potrawy z hukiem poleciały na podłogę.
Kobieta czuła w sobie narastającą rozpacz, żal, bunt, upokorzenie i nienawiść tak silną, że trudno było jej opanować drżenie nie tylko rąk, ale całego ciała. Wstrząsający szloch wzbierał się głęboko w środku, w brzuchu, w klatce piersiowej, w sercu, a ona nie potrafiła go opanować. Wybiegła do przedpokoju, błyskawicznie wciągnęła na nogi kozaczki, złapała swoje białe sztuczne futerko i opuściła mieszkanie, głośno zatrzaskując drzwi. Gęsto padający śnieg znacznie utrudniał widoczność, dlatego nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Wyskoczyła na jezdnię wprost pod koła białego audi. Na szczęście gruba warstwa śniegu zamortyzowała upadek, odrzuciło ją w kierunku śnieżnej zaspy. Szybka reakcja kierowcy, który gwałtownie zahamował, wpłynęła na to, że Ilona, odrzucona kilka metrów, nie odniosła poważniejszych obrażeń. Silna męska dłoń pomogła jej podnieść się z jezdni, ale ona przez łzy nie widziała twarzy człowieka. Czuła tylko unoszący się wśród spadających płatków śniegu przyjemny zapach męskiej wody kolońskiej, zupełnie innej od tej, jakiej używał Krzysztof.
– O Jezu, bardzo panią przepraszam. Nic się pani nie stało? Może zawiozę panią do szpitala? – Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany, miał miły, chociaż drżący głos i nie zamierzał zostawiać jej na tej felernej ulicy.
– Nic mi nie jest. Zresztą mieszkam w tym bloku. – Wskazała ręką w stronę okna swojego mieszkania, gdzie za firanką, bardzo dobrze widoczny z ulicy, stał Krzysztof.
– To może chociaż odprowadzę panią do domu? – Mężczyzna uparcie trwał przy pragnieniu niesienia pomocy.
– Dziękuję, zresztą mąż widział wszystko przez okno i już z pewnością zbiega po mnie. – W jednej sekundzie nawet uwierzyła w to, co powiedziała. – Proszę już jechać! No, niech pan już jedzie, bo spóźni się pan na wigilię! – krzyknęła. Wyrwała się z podtrzymujących ją rąk i pokuśtykała w stronę klatki schodowej. Mężczyzna podszedł do niej, wcisnął coś w jej dłoń, jeszcze raz przeprosił, chociaż to przecież ona powinna go przeprosić za bezmyślne wtargnięcie na jezdnię.
– Gdyby coś się działo, proszę zadzwonić. Na wizytówce ma pani wszystkie kontakty do mnie, i służbowe, i prywatne. – Ukłonił się i odjechał, wolno przedzierając się przez zasłonę padającego śniegu. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, Ilona możliwie szybkim krokiem odeszła od budynku, w którym mieszkała. Ulice były prawie puste, czasami tylko jakiś zabłąkany człowiek, mocno opatulony, spiesznym krokiem udawał się w tylko sobie znane
miejsce. Na przystanku autobusowym nie było nikogo, Ilona usiadła na ławce i dopiero wówczas poczuła ból pulsujący w prawym udzie. Roztarła dłonią bolące miejsce, ale ból nie ustępował. Siniak będzie jak ta lala – pomyślała. Po kilku minutach podjechał autobus. Kierowca, starszy, szpakowaty pan, z ciekawością spojrzał na siedzącą na ławce kobietę i uśmiechnął się.
– Odjazd za dwie minuty. Wsiada pani?
Ilona pokręciła głową. Mężczyzna zamknął drzwi i zaczął pogwizdywać w rytm melodii płynącej z odbiornika radiowego. Nagle z oddali dobiegł ją głos Krzysztofa.
– Ilona! Ilona! Wracaj, porozmawiajmy! – Głos zbliżał się niepokojąco szybko, Ilona, nie zastanawiając się dłużej, zapukała do drzwi pojazdu.
– Jednak się pani zdecydowała? – Kierowca ponownie się uśmiechnął i szybko zasunął za nią drzwi, aby uchronić wnętrze pojazdu przed wpadającym śniegiem. W momencie kiedy autobus ruszał, Ilona zobaczyła wyłaniającego się zza zasłony śnieżnej męża. Biegł w stronę przystanku, energicznie machając rękami.
– Ten człowiek też jedzie? – Starszy pan siedzący za kierownicą odwrócił się w stronę pasażerki.
– Nie! Ten pan zostaje, proszę jechać i nie przejmować się nim.
Kierowca autobusu tylko wzruszył ramionami i włączył kolejny bieg. Krzysztof próbował jeszcze go
zatrzymać, ale usłyszeli tylko uderzenie w karoserię i mąż Ilony pozostał na przystanku.
Jechali wolno, padający śnieg bardzo ograniczał widoczność; z radia płynęły ciche melodie świąteczne, a kierowca pogwizdywał. W czasie całej podróży w autobusie zmieniali się pasażerowie, ale było ich niewielu, zaledwie kilka osób. Ilona poczuła ogarniające ją zmęczenie. Wypite przed przyjściem Krzysztofa wino spowodowało senność, którą spotęgowały przesuwający się za oknem autobusu monotonny krajobraz zasypanego śniegiem Gdańska, przyjemne ciepło wewnątrz i delikatne kołysanie. Zasnęła, nie zważając, dokąd zawiezie ją ten autobus.
– Proszę pani, proszę pani. – Ilona poczuła delikatne szarpnięcia. – Proszę pani, jesteśmy na końcowym przystanku, czy to jest cel pani podróży?
Otworzyła oczy i nieprzytomnym wzrokiem objęła zaniepokojoną twarz starszego mężczyzny. Rozejrzała się dookoła, ale za oknami autobusu królowała jedynie rozświetlona śniegiem i blaskiem księżyca noc. Powoli wstała i wyszła na zewnątrz. W oddali czernił się zarys jakiegoś lasu, a z boków drogi tu i ówdzie widoczne były nieliczne światełka.
– Mam dziesięć minut postoju i wracam do Gdańska. Jeżeli pani chce się ze mną zabrać z powrotem to…
– Nie, nie. Dziękuję, ale jestem na miejscu. Mój brat powinien zaraz po mnie wyjść – skłamała bez zastanowienia, aby nie martwić miłego kierowcy.
– Chętnie bym z panią zaczekał, ale to mój ostatni kurs i chciałbym zdążyć jeszcze do córki ucałować wnuki. – Mężczyzna spojrzał na swoją jedyną pasażerkę z wyraźną troską. – Na wigilii nie mogłem być, ale może chociaż zdążę, zanim te małe szkraby zasną. – Zrobił taką minę, jakby tłumaczył się przed kobietą z jakiegoś występku, którego dokonał wbrew prawu i sobie.
– Proszę się nie tłumaczyć. – Ilona położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się. – Znam te okolice jak własną kieszeń i nawet jeśli brat nie przyjdzie, to sobie poradzę. O, widzi pan tamto światełko, które tak migocze? – Wskazała dłonią dom leżący w dość dużej odległości od drogi. – Tam mieszkają rodzice. Dziękuję za towarzystwo i życzę panu wesołych świąt. – Cmoknęła zaskoczonego mężczyznę w policzek i szybkim krokiem oddaliła się od pętli autobusowej. Śnieg przestał padać, ale mroźne powietrze coraz bardziej szczypało w policzki. Narzuciła kaptur na głowę i wcisnęła dłonie w kieszenie futerka. W pewnej chwili poczuła na policzkach ciepło spływających łez. Z oddali dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika autobusu. Odwróciła się i pomachała kierowcy, chociaż nie była pewna, czy sympatyczny pan zauważył ten gest. Kiedy autobus zniknął w czerni niewidocznego krajobrazu, rozpłakała się. Nie musiała już tłumić emocji. Była sama na tym pustkowiu. Nie musiała tłumić szlochu, bo nikt jej nie słyszał.

Artykuł Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/feed/ 0
Znakomita opowieść o problemach, z jakimi zmagali się ludzie w latach 90. TYLKO U NAS „Nowe Czasy. Nie pora na łzy”. [WIDEO] https://niezlomni.com/znakomita-opowiesc-o-problemach-z-jakimi-zmagali-sie-ludzie-w-latach-90-tylko-u-nas-nowe-czasy-nie-pora-na-lzy-wideo/ https://niezlomni.com/znakomita-opowiesc-o-problemach-z-jakimi-zmagali-sie-ludzie-w-latach-90-tylko-u-nas-nowe-czasy-nie-pora-na-lzy-wideo/#respond Sun, 14 Apr 2019 05:01:43 +0000 https://niezlomni.com/?p=50750

Nowa Huta lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zaczyna podupadać gospodarczo. Coraz trudniej o stabilne zatrudnienie, prywatni przedsiębiorcy wyzyskują pracowników, w obywateli uderzają zarówno wielkie afery gospodarcze, jak i drobni oszuści poszukujący łatwego zarobku. W tym chaotycznym otoczeniu bohaterowie powieści Nowe czasy szybko dorośleją i tracą młodzieńcze złudzenia.

Przed Wiolettą rysuje się perspektywa samotnego macierzyństwa. Zespół muzyczny założony przez Adriana kończy działalność. Marek nie potrafi sobie poradzić z piętrzącymi się trudnościami po tym, jak jego ukochana padła ofiarą brutalnej napaści. Karol z bezsilnością obserwuje zmagania swoich dzieci z przeciwnościami losu i pomimo wielkiej determinacji nie jest w stanie im pomóc. W rodzinie Pawła Szymczaka również pojawiają się liczne zmartwienia – zaaferowani pogonią za pieniędzmi rodzice nie dostrzegają potrzeb własnej córki oraz tego, że dziewczynka popada w anoreksję.

Powieść Przeminą smutne dni jest historią o trudnym dojrzewaniu i problemach, z jakimi zmagali się młodzi ludzie tuż po okresie przemian ustrojowych w Polsce.

Ta historia opowiada o sile miłości i przyjaźni. O wyborach, których efekt zawsze stanowi dla nas wielką niewiadomą. O tym, jak ważna jest rodzina. Już dawno nie czytałam tak prawdziwej, emocjonalnej i wzruszającej powieści - Dorota Gąsiorowska, autorka m. in. Karminowego serca

Poruszająca historia o ludziach, którym przyszło żyć, kochać i marzyć w niezwykłych czasach. Polecam! - Krystyna Mirek, autorka m.in. Ceny szczęścia

 

Fragment powieści Edyty Świętek, Nowe czasy. Przeminą smutne dni, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Nowe Czasy. Nie pora na łzy
– Pogięło cię, stary? – Marek zdecydowanie nie był zainteresowany przystąpieniem do kapeli, którą zamierzał zorganizować Adrian. – Na cholerę mi to? Muzyka chodnikowa? No bez jaj!
– Serio ci mówię! Wiesz, jaka jest z tego kasiora? Człowieku! Całe życie chcesz sterczeć z kasetami na
placu? – pokpiwał bliźniak.
– Wiesz co? Ja tam nie narzekam. Handel mi się opłaca. Robię sam na siebie, stać mnie na samochód
wspomniał o wysłużonym dużym fiacie, którego nabył na potrzeby swej działalności. – Mam na piwo, fajki i panienki.
– No i dobra. U mnie też byś miał, tylko więcej. I bez sterczenia na placu przez cztery pory roku – wysunął nader przekonujący, jego zdaniem, argument.
– Mnie tam to nie przeszkadza. – Marek wzruszył ramionami. – Lubię przebywać na świeżym powietrzu.
– Tia… Świeżo zanieczyszczonym chyba – stwierdził
Adek.
– Odpowiada mi kontakt z ludźmi.
– Tego na pewno ci z nami nie zabraknie – zapewnił szybko amator muzyki chodnikowej.
– Człowieku, dejże se siana, okej? Popatrz na mnie! Czy ja wyglądam jak fan disko-klepisko?
Adrian obrzucił brata uważnym spojrzeniem. Fakt, różnili się niczym dzień i noc. Jedynie z twarzy
byli do siebie podobni, a i to tyle o ile. Marek był zdecydowanym wielbicielem ostro brzmiącej muzyki. W jego duszy rządziły rock i metal. Nosił się odpowiednio do swych upodobań. Miał długie włosy, które na co dzień wiązał w kucyk. Bez względu na stan pogody wkładał glany, czarne jeansy i takież koszulki z nadrukami nazw swoich ulubionych zespołów muzycznych. Z nastaniem nieco chłodniejszych dni narzucał ramoneskę, którą kupił za ciężkie pieniądze na placu żydowskim, a na szyi motał bandanę w swoim ulubionym kolorze. Jego ręce i szyję zdobiły skórzane rzemyki z jakimiś symbolami. Dużo palił, i to nie tylko papierosy, ale sięgał także po marihuanę, o czym oczywiście nie wiedział nikt z rodziny prócz bliźniaka i Wiolki. W przeciwieństwie do Marka, Adek był typem eleganta. Picuś-glancuś, tak nazywał go brat. Starannie ostrzyżony, zawsze gładko ogolony. Spodnie w kancik lub jasne wycierusy. Do tego porządnie odprasowana koszula, żadnych podkoszulków.


Mieli wspólny pokój, drugi co do wielkości w mieszkaniu – największy pełnił funkcję dziennego.
O wystrój swojego kąta wciąż darli koty, ponieważ Marek chciał wieszać na ścianach plakaty kapeli
rockowych wyjęte z zagranicznych magazynów lub kupione w sklepie muzycznym. Adrian zdecydowanie wolałby gładkie ściany lub tapetę o jakimś niewyszukanym wzorze. O muzykę nie musieli się sprzeczać, gdyż zazwyczaj mijali się w drzwiach. Rano Adrian studiował, a po południu, gdy zbierał się do pracy, Marek już wracał z Bieńczyc. W weekendy Marek zazwyczaj imprezował na mieście. Zresztą Adrian przeważnie pracował w piątkowe i sobotnie wieczory. A jak już się zdarzyło, że na siebie wpadali i musieli spędzić razem czas, to dla świętego spokoju każdy słuchał muzyki z walkmana. Tak. Marek zdecydowanie nie był typem, który pasował do dyskoteki, ale…
– Przecież nie musisz obcinać włosów i nosić kolorowych ciuchów. Możesz je ewentualnie wkładać jako kostium sceniczny, nie?
– Nie. To, że handluję kasetami z tą rąbanką, nie znaczy, że sam mam ją uprawiać.
– A co ci szkodzi?
– A to, że kumple zabiliby mnie śmiechem. Nie ta liga, Aduś. Koniec rozmowy – burknął brat, zapalając papierosa. Adrian wzruszył ramionami i sięgnął po słuchawki. Z walkmanem i książką wyciągnął się na swoim tapczanie. Nie przejął się odmową. W odwodzie miał jeszcze kilku kumpli, którzy mogliby być potencjalnie zainteresowani tematem zespołu. Tymczasem Marek z rozgoryczeniem pomyślał, że tak naprawdę nie miałby nic przeciwko zabawie w kapelę, bardziej dla zgrywy niż dla sławy. Problemem było Wojsko Polskie, które wyciągnęło po niego łapska.
Tym razem nie zdołał się odwołać. Nie pomogły żadne zaświadczenia z liceum, że niby wciąż szykuje
się do powtórzenia czwartej klasy oraz zdawania matury. Tej jesieni, zamiast imprez, czekała go zasadnicza służba wojskowa. Paweł opuścił niżej szybę w samochodzie.


– Dzień dobry, panie kierowco. Kontrola drogowa. Prawo jazdy i dowód rejestracyjny proszę.
Szymczak zaczął grzebać drżącymi dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu papierów. Było mu gorąco
z emocji. Jego zdenerwowanie potęgował fakt, że policjant na pewno widział trzęsące się ręce i być może kombinował, co ma na sumieniu kierujący pojazdem. Na szczęście po rutynowym zerknięciu w dokumenty funkcjonariusz pozwolił mu odjechać. Paweł odetchnął. Ja pierdolę! Jaki jest sens, by tak narażać dupę dla kilku banknotów? Resztę drogi przebył bez kolejnych przygód, jednak
jego zdenerwowanie sięgało apogeum. Dlatego gdy dotarł na posesję kolegi, poczuł wielką ulgę. Prawdopodobieństwo, że tam najadą ich gliniarze, było mikre. Wiktor nie należał do osób, które miałyby na pieńku z mundurowymi. Jego interesy były legalne, tak przynajmniej wydawało się Szymczakowi. Czyż polecił mu, by wjechał do przestronnego garażu, i dopiero tam opróżnili bagażnik golfa. Nowy posiadacz kałasznikowów z zadowoleniem oglądał nabytek.

– Uważaj, naładowany – przestrzegł Paweł. – Nie chcesz chyba ściągnąć sobie tu psów?
– Spokojna głowa! – prychnął Wiktor. – Mam ich w kieszeni. – Słuchaj, stary, ale tak właściwie po co ci te zabawki? Przecież nie pójdziesz z tym na ulicę. Na strzelnicę też nie pojedziesz, żeby poćwiczyć celowanie do tarczy. – No nie. Ale wiesz, jak jest. Człowiek robi biznesy i z różnymi ludźmi miewa do czynienia. Mam żonę i dzieci. Muszę im zapewnić bezpieczeństwo. Paweł pokiwał głową.
– Zrozumiałe. Pieniądz kłuje w oczy.
– Dobrze, że o mnie pomyślałeś – powiedział Wiktor, odkładając broń. – A przy okazji: znam kilka osób, które też mogłyby być zainteresowane zakupem. Więc jakby ten twój Rusek miał jeszcze jakiś fajny towar na zbyciu, to daj mi cynk, a ja powiem, komu trzeba.

Artykuł Znakomita opowieść o problemach, z jakimi zmagali się ludzie w latach 90. TYLKO U NAS „Nowe Czasy. Nie pora na łzy”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/znakomita-opowiesc-o-problemach-z-jakimi-zmagali-sie-ludzie-w-latach-90-tylko-u-nas-nowe-czasy-nie-pora-na-lzy-wideo/feed/ 0
Czy sekrety Trójkąta Beskidzkiego wreszcie wyjdą na jaw? Mroczne powieści pełne zbrodni i tajemnic. [WIDEO] https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/ https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/#respond Sat, 13 Apr 2019 06:36:38 +0000 https://niezlomni.com/?p=50752

Komisarz Benita Herrera staje przed zadaniem wytropienia seryjnego mordercy, którego ofiarami są wyłącznie kobiety. Policjantka decyduje się poprosić o pomoc przyjaciela z Wisły, Konrada Procnera. Czy wspólnymi siłami uda im się schwytać szaleńca, zanim ten zakończy swoją „świętą misję”?


Benita odkrywa, że wszystkie ofiary łączy jedna rzecz – znajomość z Aleksandrem Podżorskim, dobrze znanym w kręgach cieszyńskiej i wiślańskiej policji. Choć były przestępca natychmiast trafia na celownik pani komisarz, wszystko wskazuje na to, że nie mógł on popełnić żadnego z morderstw. A może to tylko zauroczenie zaciemnia osąd Benity?

Wartka akcja, narastające napięcie i zagadka, która nie pozwoli Wam odetchnąć aż do ostatniej strony – oto, co czeka czytelnika biorącego do ręki powieść Hanny Greń. I tym razem autorka nas nie zawiedzie. Przygotujcie się na mocne wrażenia! - Anna Klejzerowicz, pisarka

Fragment powieści Hanny Greń, Otulone ciemnością, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

ROZDZIAŁ VIII
W siedlisku zła

13 sierpnia 2014
Po kilku dniach bezowocnych prób dotarcia do kogoś, kto mógłby jej przekazać jakieś informacje na temat Borka, Benita schowała dumę do kieszeni i ponownie zadzwoniła do Konrada. Wcześniej wzdragała się przed tym, nie chcąc wyjść przed kolegą na niesamodzielną, niekreatywną policjantkę, lecz po kolejnym niepowodzeniu doszła do wniosku, że nadwyrężona duma nie jest aż tak ważna, jeśli wziąć pod uwagę inne aspekty. A do nich zaliczało się schwytanie zabójcy. Konrad w żaden sposób nie dał jej odczuć, że prośbę o pomoc uważa za dowód niekompetencji. Podziękował za życzenia z okazji ślubu i bez zbędnych pytań obiecał natychmiastową interwencję w sprawie Borka.
– Zobaczę, co da się zrobić. Znam kilku ludzi z Bielska, a oni znają innych. Miejmy nadzieję, że tych właściwych.

Pomyślała, że przecież mogła to przewidzieć. Procner nie był małostkowy. Nigdy nie cieszył się z niepowodzeń innych, przeciwnie, sam proponował pomoc, gdy widział, że któryś z kolegów ma problemy. Właściwie posiadał wszystkie te cechy, które pragnęłaby widzieć w życiowym partnerze – lojalność, uczciwość, empatię i poczucie humoru. Odpowiedzialność. Skłonność do otaczania opieką tych, na których mu zależało. Byłby dla niej idealny, tylko że nigdy, nawet przez chwilę nie zapragnęła, by połączyło ich coś więcej aniżeli praca. On też od pierwszej chwili traktował ją tylko i wyłącznie jak koleżankę. Gdy poznali się lepiej, zwykła znajomość przerodziła się w inne uczucie. Zostali przyjaciółmi, choć wcześniej głowę by sobie dała uciąć, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie istnieje, bo prędzej czy później taki związek zdryfuje w stronę romantycznych uniesień czy pożądania. Ale między nimi po prostu nie zaiskrzyło i do dziś nie wyobrażała sobie, że mogłoby być inaczej. Nie z Konradem. Oddzwonił po kilku godzinach, podając kontakt do dwóch kolegów pracujących w bielskich komisariatach.

– Obaj mieli kiedyś do czynienia z Pastorem, a Daniela spotkała wątpliwa przyjemność osobistego poznania tego twojego mięśniaka. Twierdzi, że z Borka jest kawał skurwysyna i że w trakcie przesłuchania musiał się dobrze hamować. Z kolei Roman nie poznał Borka, za to kiedyś słuchał samego szefa. Mówił mi, że odkrył wówczas coś ważnego, niestety ludzie rozpracowujący Pastora uznali to za wymysł i zlekceważyli. – Konrad urwał, potem dorzucił: – Zadzwoń do nich i powołaj się na mnie. Uprzedziłem, że to zrobisz, więc na pewno zgodzą się na rozmowę. Resztę musisz dograć sama.
– W porządku – odparła ucieszona. – To i tak więcej, niż oczekiwałam. Przez telefon, jak domniemywam, nie będą chcieli gadać?
– O tym raczej zapomnij – roześmiał się, rozbawiony jej słowami. – W ogóle przez telefon lepiej nie mów nic o powodach prośby o spotkanie. Ten Pastor i jego ekipa to ponoć jakaś śliska sprawa.


Podziękowała nadkomisarzowi za pomoc, obiecując solennie, że będąc w Wiśle, nie omieszka odwiedzić komisariatu, a wówczas pójdą na odkładaną już tyle razy kawę. Jakoś nie mogli się zgrać, zawsze, kiedy ona dysponowała wolnym czasem, Konrad miał urwanie głowy, gdy zaś on był wolny, akurat wtedy spadał na nią nawał zajęć. Teraz także przewidywała, że spotkanie nie nastąpi rychło. Każdą chwilę poświęcała na analizę zebranego materiału, a już niedługo Konrad miał wyjechać na wczasy. Można było więc brać pod uwagę najwcześniej wrzesień. Jak dobrze pójdzie, w co wątpię, pomyślała w przypływie pesymizmu. To nie pesymizm, lecz realizm, poprawiła się natychmiast.


Odgoniła defetystyczne myśli i zadzwoniła do pierwszego z mężczyzn wskazanych przez Konrada. Podkomisarz Daniel Laszczak, zwany przez kolegów Wolverine. Wspomniawszy szpony filmowego bohatera, wstrząsnęła się lekko. Czy ten gliniarz także ma podobne? Nie zdążyła głębiej zastanowić się nad absurdalnością tego przypuszczenia, w słuchawce telefonu rozległ się bowiem przyjemny męski głos. Wyglądem podkomisarz Laszczak nie przypominał ani rozjuszonego drapieżnika, ani też Logana z X-men. Benicie wydał się trochę podobny do Podżorskiego, gdyż odznaczał się zbliżonym typem męskiej urody. Czarnowłosy i czarnooki, lecz bez tych niepokojących zielonkawych iskierek, które rozbłyskiwały w tęczówkach Aleksandra, za to, podobnie jak Gojny, wyglądał, jakby życie nie zawsze było dla niego łaskawe. Typ wojownika, który nie ze wszystkich potyczek wychodzi jako zwycięzca. Nawet wzrost mieli podobny, oceniła, witając się z Laszczakiem. Sama mierzyła sto siedemdziesiąt dwa centymetry, a Daniel był od niej wyższy o mniej więcej tyle, co Aleks. Jego kolega pojawił się chwilę później. Przy powitaniu otaksował Herrerę uważnym spojrzeniem piwnych oczu. Widać, oględziny wypadły pomyślnie, bo z twarzy zniknął wyraz nieufności, a zamiast niego pojawiło się zaciekawienie. Podkomisarz Roman Then miał trochę zbyt długie włosy o odcieniu ciemnej miedzi. Nieco niższy od Laszczaka, o szczupłej, zwinnej sylwetce, emanował jakąś dziwną do sprecyzowania siłą. Benita dopiero później zdefiniowała tę moc. To była spokojna pewność siebie, taka, która powoduje, że napotykając ją, człowiek od razu czuje się bezpiecznie. Na razie jednak kobieta nie zastanawiała się nad tą akurat cechą. Dyskretnie obejrzała nowych znajomych i stwierdziła, że bielscy policjanci prezentują się nader atrakcyjnie. Nie żeby miało to dla mnie jakieś znaczenie, zauważyła, ale zawsze miło zawiesić oko na takich egzemplarzach. Po dość długim czasie panowie, zasypujący ją bezustannie gradem pytań, poczuli się wreszcie usatysfakcjonowani. Widocznie uznali, że zasługuje na zaufanie, nagle bowiem przeszli do konkretów.


– Z jakiego powodu interesujesz się Borkiem?
Daniel wbił w nią przenikliwy wzrok. Poczuła się, jakby ją przesłuchiwał i stwierdziła, że nie jest to przyjemne uczucie. Zdecydowanie wolała być stroną przesłuchującą.
Obaj z uwagą wysłuchali wyjaśnień. Gdy skończyła, zauważyła, że wymienili znaczące spojrzenia. Czekała na efekt dokonywanych w milczeniu uzgodnień, nie śmiąc ich popędzać. Wreszcie Daniel przerwał ciszę.
– Ksywa „Borek” rzeczywiście ma podwójne znaczenie. Pochodzi od wiertła, którym ten psychopata lubi się posługiwać, ale jest to także skrót od nazwiska. Twój koleś nazywa się Tadeusz Borkowski.
– Wiesz, gdzie mieszka?
– Różnie. Pomieszkuje czasem u pewnej kurewki, ostatnio jednak podobno się pożarli, wobec czego najłatwiej będzie znaleźć go w miejscu zameldowania. A nasz ponad czterdziestoletni twardziel w dalszym ciągu mieszka u mamusi – dokończył Laszczak ze złośliwym uśmiechem.
– O, dobrze wiedzieć! To cenna informacja – pochwaliła Herrera. – Takie coś może się przydać w rozmowie z panem Borkowskim. A ta mamusia - gdzie jej szukać?
- W bloku na Osiedlu Beskidzkim. Tu masz adres. – Podał jej kartkę z zapisaną nazwą ulicy, numerem domu i mieszkania. – Nie idź do niego sama – ostrzegł. – To wredny typ, przy tym prymitywny. Zero rozumu i wyobraźni. Nie daj Boże uzna, że mu zagrażasz i że najlepszym wyjściem będzie uciszenie cię na wieki.
– Nie mam zamiaru ryzykować. Teraz przyjechałam tylko na rozeznanie, dlatego jestem sama. – Benita rzuciła mu szybkie spojrzenie.
– Nie chcesz uczestniczyć w tych działaniach?


Daniel popatrzył na nią chmurnie.
– Chciałbym, nawet bardzo. Niestety nie mogę. Pastor to śmierdzące jajo, jego ludzie również. Pół roku temu próbowałem ich dorwać i dostałem takiego zjeba, że do tej pory mi się odbija.
– Podobno CBŚ coś tam z nimi robi – dorzucił Then. – Ale oceniając po wynikach, sam nie wiem, czy ich rozpracowują czy im pomagają.
Herrera niecierpliwym gestem odgoniła muchę, uparcie przysiadającą jej na ręce, i przeniosła wzrok na drugiego z bielskich policjantów.
– Mocne słowa – zauważyła. – Masz pewność czy tylko odczucia?
– Pewności nie mam – odparł wolno. – Ale dużo rzeczy mi nie pasuje. Tam coś jest mocno nie tak, szczególnie że mamy nakazane traktować Pastora, jakby nie istniał. Nie widzieć, nie słyszeć, nie mieszać się do jego spraw. Dlatego ja też z tobą nie pójdę.
– Powiemy ci wszystko, co chcesz wiedzieć, ale jakby co, to tej rozmowy nie było – dopowiedział Laszczak, sięgając po colę. Zrobił kilka łyków. – Ty nie dostałaś polecenia, żeby trzymać się od niego z daleka, więc co najwyżej zostaniesz pouczona, że masz na przyszłość się nim nie interesować. W naszym przypadku skończyłoby się to gorzej.
Benita również wzięła do ręki wysoką szklankę. Obracając ją w dłoniach, zastanawiała się nad słowami Daniela. Czy Borek mógł być sprawcą? To, czego się o nim dowiedziała, niezbyt pasowało do zabójstwa Bielawy. Jedna rana, brak innych śladów przemocy, w dodatku ten całun i świeca… Jeśli był rzeczywiście takim prymitywem, jak twierdzili policjanci, to chyba nie należało brać go pod uwagę.
Tylko że Herrera bardzo nie lubiła niewyjaśnionych wątków, a intryga z podsłuchiwaniem Podżorskiego zdecydowanie do nich należała. Postanowiła, że zaryzykuje. W razie czego może się bronić chęcią wyeliminowania jednego z podejrzanych. Nikt nie musi wiedzieć, że wykluczyła go już wcześniej.

– Konrad mówił, że ty podobno wiesz o Pastorze coś, czego nie wie nikt inny – zwróciła się do Thena. – Ponoć to ważna informacja.
– Moim zdaniem nawet bardzo ważna, tylko że nie mam żadnych dowodów na jej poparcie. – Roman na chwilę stracił trochę z pewności siebie. – To tylko takie moje odczucia. Ale jeżeli się nie mylę, można by na tym wiele ugrać.
– Odczucia także są ważne – odparła z przekonaniem. – Mało to razy od pierwszej chwili czujemy do kogoś antypatię, chociaż nie ma ku temu żadnych logicznych przesłanek? A potem się okazuje, że mieliśmy rację, bo ta osoba to kawał gnoja. Laszczak pokiwał głową na poparcie jej stwierdzenia. Oboje czekali z niecierpliwością na słowa Romana. Ten milczał jeszcze przez chwilę, jakby ważąc w myślach słowa, wreszcie się odezwał:
– Pastor to gej.
Rzuciwszy tę rewelację, wstał od stolika i poszedł ku drzwiom, po drodze dobywając z kieszeni paczkę papierosów. Benita i Daniel wymienili spojrzenia.
– Zawsze był ciulem – stwierdził krótko mężczyzna, a zanim zdążyła zapytać, czy ma na myśli przestępcę, czy może kolegę, dokończył wypowiedź: – Uwielbia podkręcać napięcie. Pewnie myśli, że teraz za nim polecimy i będziemy prosić, żeby powiedział coś więcej. A takiego! – Wykonał powszechnie znany gest. – Nie doczeka się, choćby się tam usrał.
W odpowiedzi zrobiła tylko niejasny grymas, bo właśnie miała wstać i wyjść za Thenem. Po słowach Wolverine’a, komentującego zachowanie kolegi, nie bardzo wypadało to zrobić. Pozostała więc na miejscu, popijając colę i co jakiś czas odganiając muchę, która chyba zapragnęła zawrzeć z ich trójką bliższą znajomość, gdyż czepiała się ich uporczywie. Inne stoliki omijała.
– Cholery zaraz dostanę! – warknęła kobieta, po raz kolejny zganiając owada z ręki. – Co ona taka nadaktywna?
– Musisz z nią iść do psychologa – roześmiał się Daniel. – Chyba ma ADHD.
To ją rozśmieszyło. Zaczęli snuć rozważania na temat długofalowej terapii dla nadpobudliwych owadów. Przerzucając się pomysłami, nawet nie zauważyli, kiedy wrócił Roman. Nie miał zbyt szczęśliwej miny. Przez kilka chwil siedział w milczeniu, przysłuchując się paplaninie, wreszcie nie wytrzymał.
– Jak was nie interesuje Pastor, to mogę sobie pójść!
– Ależ piękny foch! – zachwyciła się Benita. – Spójrz, Daniel. Do tej pory myślałam, że to domena kobiet.
Laszczak obrzucił kolegę kpiącym spojrzeniem.
– Faktycznie, mina bezcenna. Całkiem jak u panienki, której wymknął się bogaty klient.
– Wal się! – zaproponował zwięźle Roman. Wolverine tylko się uśmiechnął.
– Skąd wiesz, że Pastor jest gejem? – Herrera przerwała te słowne przepychanki.
– W zasadzie znikąd. – Then wzruszył ramionami. – Niby twardych dowodów brak, jednak gdy z nim rozmawiałem… Było coś takiego w jego zachowaniu. Gesty, artykulacja. Nie umiem tego określić, ale coś tam nie gra. Poza tym, gdy mówił o kobietach, zauważyłem jakąś sztuczność, tak jakby na siłę próbował grać takiego, co rżnie wszystko jak leci. Starał się być wulgarny, lecz to także nie było naturalne.
– Widziałem go kiedyś z kobietą – odezwał się Daniel w zamyśleniu. – Wysoka blondynka, bardzo ładna, o ile komuś podobają się dziewczyny bez żadnej mimiki. Żadnych emocji na twarzy, żadnej myśli w oczach. – Pomyślał chwilę i dorzucił: – On się nią przechwalał, ale nie zauważyłem, żeby łączyło ich wielkie uczucie. Kto wie? Może masz rację.
– Zaryzykuję i spróbuję zagrać tą kartą, chyba że wcześniej uda mi się wyjaśnić sprawę. Wątpię jednak, czy Borek będzie skory do współpracy. Taki twardziel z pewnością nie zechce rozmawiać z policją.
– Herrera podjęła decyzję. Niech się dzieje, co chce, a ona i tak wyjaśni sprawę podsłuchiwania.
– Przypomniało mi się coś. – Roman chwycił ją za rękę. – Na starówce jest taki lokal stylizowany na lata trzydzieste. Nazywa się „Prohibicja”. Podobno należy do Pastora i najczęściej tam można spotkać całą jego ekipę. A Pastor naprawdę nazywa się Adrian Sieradzki.
– Dzięki za info. – Benita podniosła się z krzesła. – Muszę lecieć. Gdybyście potrzebowali kiedyś pomocy, Cieszyn nie odmówi.
Zaczęli od wizyty w bloku na Osiedlu Beskidzkim. Nie zabawili tam długo. Borka nie było w domu, a jego matka niewiele im powiedziała.
– Tadzio jest w pracy – powtarzała w kółko. – Nie wiem, kiedy wróci.
Tadzio! Śmiali się z tego przez całą drogę do samochodu. Miłość matczyna doprawdy potrafi być ślepa.
Kolejnym celem był pub na starówce, lecz zanim go odwiedzili, Benita wykonała manewr maskujący.
W domu wygrzebała z dna szafy dwa chybione prezenty, otrzymane od bratowych na urodziny czy może na gwiazdkę. Nie pamiętała już, z jakiej to okazji stała się posiadaczką czarnych, błyszczących spodni ze sztucznej skóry, tak obcisłych, że po zapięciu zamka bała się głębiej odetchnąć.


Wiedziała za to doskonale, dlaczego je otrzymała. Obie bratowe nigdy nie przepuszczały okazji, by wytknąć jej trzy nadmiarowe kilogramy, usytuowane w biodrach. Kiedyś przejmowała się docinkami, prowadząc z nadwagą nieustającą i wiecznie przegrywaną walkę. Ostatnio odpuściła. Nie każda kobieta musi mieć figurę modelki. Widocznie te trzy kilogramy były jej przeznaczeniem, a z losem jeszcze nikt nie wygrał. Drugim chybionym prezentem była o ze dwa rozmiary za mała bluzka z czerwonej dzianiny, suto ozdobiona cekinami układającymi się w napis: „To jest piękne”. Fakt, że napis usytuowany był na piersiach, dodatkowo wzmacniał efekt. Kazała Formanowi zatrzymać samochód na poboczu osiedlowej drogi i szamotając się na tylnym siedzeniu, jakoś włożyła te nieszczęsne spodnie. Z bluzką poszło łatwiej, chociaż przeciągnięcie jej przez biust wymagało nie lada wysiłku. Ostatnim etapem przygotowań było swobodne rozpuszczenie włosów.
– I co wy na to? – spytała, podchodząc do mężczyzn stojących tyłem do auta. Ich osłupiałe miny wystarczyły za odpowiedź.
– Wymiatasz, Herrera! – zachwycił się Szot. – Masz rację, to naprawdę jest piękne! – Wskazał cekinowy napis na piersiach.
– Po co ta przebieranka? – Forman wprawdzie nie skomentował wyglądu koleżanki, lecz jego pełny uznania wzrok mówił więcej niż słowa. – Nie mogłaś od razu się tak ubrać?
– Miałam w tym paradować na komendzie? Poza tym nie chciałam przed matką Borka wyjść na jakiegoś kurwiszona.
– A teraz po co? – Dalej nie widział sensu w jej działaniu.
– Teraz mam zamiar spotkać się z Pastorem, a ten strój to część testu – odparła zwięźle, wsiadając do samochodu. – Ruszajmy do jaskini lwa.
„Prohibicja” z zewnątrz niczym szczególnym się nie wyróżniała. Lokal jak wiele innych – szyld nad wejściem, duże okna z reklamami na szybach i przeszklone drzwi z napisem informującym o godzinach otwarcia.
Wnętrze okazało się niezbyt ciekawe, wystrój był zbyt pretensjonalny i kiczowaty.
Benita i Michał usiedli na wysokich stołkach przy barze, Rysiek natomiast pod pretekstem konieczności odwiedzenia toalety ruszył w głąb lokalu. Po chwili dołączył do nich i począł zdawać relację z oględzin.
– Obok kibli jest wejście na zaplecze, a tam mieści się prywatna salka. Zanim mnie wyproszono, zresztą bardzo grzecznie, przyjrzałem się siedzącym tam ludziom. Rozpoznałem Borka. Prócz tego jest tam także facet pasujący do rysopisu Pastora. Towarzyszy mu kobieta. Typ zimnej blondynki.
– To oni. Idziemy – zdecydowała natychmiast.
Nie czekając na towarzyszy, zeskoczyła ze stołka i ruszyła we wskazanym przez Formana kierunku. Podążyli za nią z pewnym opóźnieniem, Benita bowiem nie pomyślała o zapłaceniu rachunku. Dogonili ją w chwili, gdy drogę zastąpiła jej zwalista postać w uniformie ochroniarza.
– Nie może pani tam wejść, to sala prywatna. Przykro mi.
– Za to ja jestem służbowo! – Błysnęła legitymacją. – Komisarz Benita Herrera do Tadeusza Borkowskiego.
– Nakaz – warknął ochroniarz. Uprzejmy ton należał już do przeszłości.
– Nie zamierzam go aresztować ani przeszukiwać. Do zwykłej rozmowy nie jest potrzebny nakaz, a ja właśnie tyle od niego chcę. Kilku chwil rozmowy, nic więcej.
– Borkowskiego nie ma. Proszę przyjść kiedy indziej. Widziała wyraźnie, że mężczyzna nie ustąpi, więc spróbowała inaczej.
– W takim razie proszę mnie zaprowadzić do Pastora, pardon, do pana Adriana Sieradzkiego.
– Pan Sieradzki nie gada z psami. Z sukami też nie! – zarechotał.Miała taką ochotę strzelić go z lewej w tę bezczelną gębę, że musiała przywołać całą siłę woli, by się opanować. Otworzyła torebkę. Odczuła satysfakcję, widząc, że cofnął się o krok, a w oczach zamigotał mu lęk.
– Spokojnie, nie ma się czego bać – rzuciła lekko. – Nie mam zamiaru chwytać za broń, chcę tylko wyjąć notes.
Forman i Szot wymienili rozbawione spojrzenia, a ochroniarz aż poczerwieniał z wściekłości. Nie zwracając już na niego uwagi, wydarła z notesu kartkę i napisała na niej kilka słów. Potem starannie złożyła ją na czworo.


– Proszę to zanieść panu Sieradzkiemu. Poczekamy przy barze.
Wcisnęła kartkę w dłoń mężczyzny, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem.
Nie zdążyli nawet wygodnie usiąść, gdy podbiegł do nich zdyszany ochroniarz.
– Pan Sieradzki zaprasza – wysapał.
– I to ma być żołnierz? – mruknął z pogardą Forman, na tyle głośno, że tamten musiał usłyszeć. Nie zareagował, widocznie przykazano mu, by nie był niemiły dla niewygodnych gości. – Mniej żreć, więcej się ruszać – wymądrzał się policjant, rozbestwiony milczeniem gangstera. – Nie sterydy, lecz ćwiczenia są od klaty wyrzeźbienia – rzucił wymyśloną na poczekaniu sentencję.
W międzyczasie doszli do miejsca, gdzie poprzednio warował gangsterski Cerber. Teraz drzwi stały przed nimi otworem. Ochroniarz poprowadził ich do stolika, przy którym siedział około czterdziestoletni mężczyzna i młoda, bardzo piękna kobieta.
Benita, szukając jakiegoś słabego punktu, najpierw ją zlustrowała spojrzeniem. Wolverine miał rację. Na obliczu o klasycznych rysach nie malowały się żadne uczucia. To była twarz lalki, obojętna, o pustym spojrzeniu ciemnych oczu. Nie, w niej nie znajdziemy słabych stron, stwierdziła Herrera. Ona po prostu nie ma żadnych stron. To emocjonalna kukła. Nie ma rady, trzeba spróbować z nim.
Pastor wyraźnie starał się upodobnić do dżentelmena z wyższych sfer. Elegancki garnitur, muszka, starannie przystrzyżony wąsik, sygnet – notowała Herrera w pamięci. Mimo to daleko mu było do niewymuszonej elegancji Podżorskiego. Z bliska wyglądał starzej i uznała, że czterdziestkę zostawił za sobą już dość dawno temu.
Gdy podeszła całkiem blisko, ostentacyjnie przebiegł wzrokiem po jej sylwetce. Zadrżała. Nie z powodu tego obraźliwego spojrzenia, zresztą od razu wyczuła, że jest to tylko pokazówka. Powodem były oczy Sieradzkiego, o tak jasnym odcieniu błękitu, że wydały jej się prawie białe. Przerażające. A jeszcze gorszy był ich wyraz. Pełne okrucieństwa oczekiwanie, całkiem jakby Pastor widział w policjantce obiekt swoich sadystycznych pragnień.
Nie dostrzegła natomiast w jego wzroku najmniejszego zainteresowania wyeksponowanymi atrybutami kobiecości, za to, gdy zmierzył spojrzeniem Szota, stało się dla niej oczywiste, z kim mężczyzna wolałby zawrzeć bliższą znajomość.
Pogratulowała sobie w duchu pomysłu. Pierwotnie miała zamiar przyjechać tylko z Formanem. Starszy aspirant, mający bogate doświadczenie w kontaktach z przestępczym elementem, wydał jej się odpowiedniejszym partnerem. Wziąwszy jednak pod uwagę słowa Thena, postanowiła zabrać także Michała. Sierżant Szot, niewyglądający na niespełna trzydziestoletniego mężczyznę, bardziej przypominał młodego, delikatnego chłopaczka niż policjanta. Niejednokrotnie przeklinał tę chłopięcą urodę, zmuszony wysłuchiwać niewybrednych żartów kolegów. Dzisiaj wygląd cherubinka okazał się bardzo przydatny.
Adrian Sieradzki nie zaproponował, by usiedli. Spoglądał z zadowoloną miną; widocznie traktowanie policjantów jak namolnych petentów sprawiało mu radość. Herrera nie zamierzała pozbawiać go tej satysfakcji. Chciała, żeby poczuł się pewnie.
– Podobno macie do mnie jakąś sprawę – odezwał się wreszcie. – Skąd pomysł, że będę chciał z wami rozmawiać?
– Stąd! – Benita wskazała na kartkę wystającą z kieszonki marynarki gangstera. – Już pan rozmawia, więc pomysł był chyba dobry.
– Pieprzenie! – skwitował krótko.
– Owszem, pieprzenie – zgodziła się szybko. – Ale za to jakie! Coś za coś, panie Pastor. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Ja zapominam o tym pieprzeniu, a w zamian za to pan rozkaże Borkowi, żeby odpowiedział na moje pytania. Sieradzki zacisnął wargi, ważąc w myślach jej słowa.
– Chcę być przy tej rozmowie – oświadczył nieznoszącym sprzeciwu głosem, nie zauważając przy tym, że już przegrał tę potyczkę. – Muszę wiedzieć, o co chodzi. Nie zgadzam się, żeby zdradzał tajemnice firmy.
– Tajemnice firmy – powtórzyła przeciągle. – Jak to ładnie brzmi. Nie, panie Sieradzki, nie interesuje mnie firma, chyba że podjął pan ostatnio współpracę z niejakim Gojnym. – Zauważyła nagłe poruszenie Pastora i domyśliła się, że trafiła w czuły punkt. Pozostało tylko ustalić, co było powodem takiej reakcji. Podejrzewała, że dawny konflikt, ale musiała mieć pewność. Od tego zależało wszystko.
– Nie mam kontaktu z Gojnym – oznajmił gangster głosem przepełnionym wściekłością. – Nie jesteśmy partnerami w interesach, więc jeśli o niego wam chodzi, to źle trafiliście.
– A mimo to pan Borkowski wykazał niecodzienne zainteresowanie osobą, z którą rzekomo nic was nie łączy. Ciekawe dlaczego…
Sieradzki odstawił niesioną właśnie do ust szklaneczkę tak gwałtownym ruchem, że bursztynowy płyn wychlusnął na stolik. Przez chwilę wpatrywał się w policjantkę w wyrazem niedowierzania na twarzy, potem nie mniej gwałtownie wskazał im krzesła.
– Siadajcie! – rozkazał kategorycznym tonem. Gdy wykonali polecenie, odwrócił się w stronę dziewczyny, która w trakcie całej rozmowy nie wykonała żadnego ruchu ani nie zmieniła wyrazu twarzy. Można by sądzić, że nie była żywą istotą, lecz doskonale upodobnionym do człowieka manekinem. – A ty wypierdalaj!
Nawet to brutalne polecenie nie zdołało zburzyć jej obojętności. Bez słowa wstała i wyszła z sali. Pastor nie poświęcił jej nawet spojrzenia. Gestem przywołał jednego z siedzących opodal mężczyzn.
– Wołaj mi Borka!
Po bardzo krótkiej chwili przy ich stoliku pojawił się znany policjantom z fotografii napakowany mięśniak i przystanął przed szefem w pozie wezwanego do odpowiedzi ucznia.
– Siadaj! – warknął Pastor. – Pani jest z policji. Chce cię o coś zapytać, a ty grzecznie odpowiesz. Jasne?
– Ale…
– Jasne?!
Lekko podniesiony głos podziałał jak dźgnięcie szpilką. Borkowski drgnął gwałtownie, potem wyprostował się i skinął głową. Siadając, spojrzał nienawistnie na policjantkę.
– Dlaczego interesował się pan treścią rozmowy Aleksandra Podżorskiego z Katarzyną Bielawą? – Benita zwróciła się do spacyfikowanego Borka.
– Nie interesowałem się Podżorskim – zaprzeczył szybko. – I nic nie wiem o żadnej Bielawie.
Obserwowała go uważnie i bez trudności odczytała mowę ciała.
– Druga część odpowiedzi to prawda. Ale w pierwszej części skłamałeś. Zapłaciłeś kelnerce w pubie, żeby podsłuchała, o czym Gojny będzie rozmawiał z tą kobietą.
Rzuciwszy na Pastora przerażone spojrzenie, mięśniak zerwał się z krzesła.
– Kurwa, szefie, ta kurwa kłamie! Zabiję cię, ty kurwo! Już, kurwa, nie żyjesz!
– Wyjątkowo bogaty zasób słownictwa – zauważyła, sięgając do torebki. Wyjęła z niej kilka zdjęć i rzuciła na stolik. – A ten facet to kto? Bo mnie się wydaje dziwnie do ciebie podobny!
Borek nawet nie spojrzał na fotografie, zamiast tego zamierzył się pięścią. Herrera zrobiła zgrabny unik, w ostatniej chwili usuwając się wraz z krzesłem. Mężczyzna, nie zdoławszy wytracić impetu, poleciał na Formana, który bez namysłu zrobił wykop. Trafiony w krocze Borkowski z przejmującym skowytem upadł na podłogę, ściągając przy tym na siebie obrus ze stolika Pastora. W ślad za obrusem na jęczącego mężczyznę spadła butelka whisky, szklaneczki i prawie pełna lampka wina, pozostawiona przez blondynkę. Benita stanęła nad Borkiem, gramolącym się z zalanej alkoholem podłogi. Szło mu to niesporo. Bezradnie próbował przetrzeć mokrą dłonią piekące od kontaktu z winem oczy, pogarszając w ten sposób sprawę.
– Skończ już to pływanie i siadaj – rzuciła zimno, a gdy nie usłuchał, dała znak kolegom. Podnieśli go i niezbyt delikatnie posadzili na krześle. Pastor ruchem ręki odprawił kelnera, zmierzającego w ich stronę z czystym obrusem i pełną tacą.
– Gadaj! – Szarpnął Borkowskiego, zwracając ku sobie jego twarz. – Masz minutę. Potem skończysz z twoim własnym wiertłem w kolanie.
– Myślałem, że to będzie rozmowa biznesowa. Chciałem go panu wystawić – jęknął żałośnie mięśniak. Pozbawiony zwykłej buty, sflaczał, w niczym nie przypominając już tamtego twardziela sprzed kilku chwil. Teraz był tylko żałosnym grubasem.
– Skąd wiedziałeś, że Gojny będzie w tym pubie? – wtrąciła Benita.
– Powiedział mi jeden kumpel, który zna jednego faceta, który zna jedną dupę, która zna Gojnego.
Herrera musiała poświęcić chwilę na deszyfrację tej wypowiedzi, natomiast Sieradzki, przyzwyczajony do sposobu mówienia Borka, najwyraźniej zrozumiał od razu, bo przeszedł do następnego pytania.
– Czyli wymyśliłeś sobie, że podsłuchasz rozmowę biznesową Gojnego. Co chciałeś potem zrobić?
– Donieść gliniarzom, żeby go wsadzili. Jakby siedział pod celą, to my by przejęli jego teren! – Borkowskiemu wreszcie udało się otworzyć oczy. Zamrugał kilka razy, chcąc przepędzić do reszty opary alkoholu i z dumą popatrzył na szefa.
– Sam to wymyśliłeś? – nie dowierzał Sieradzki.
– Sam! – odparł natychmiast Borek, lecz tym razem umknął spojrzeniem.
– Sam to ty się co najwyżej wysrać potrafisz. Ty tępy kutasie! Kto wpadł na ten pomysł? Pewnie wymyślił, że przejmiecie interes Gojnego dla siebie. No, gadaj szybciutko!
– To był pana brat – wybełkotał przerażony Borkowski. – Mówił, że pora się usamodzielnić.
– Co ci obiecał?
Benita wstała, nie czekając na odpowiedź Borkowskiego. Dostała już to, po co przyjechała. Tarcia wewnątrz organizacji Pastora niezbyt ją interesowały, a nie zamierzała uczestniczyć w wymierzaniu kary niesubordynowanemu pracownikowi.
– Dziękuję za pomoc. Nie będziemy zabierać więcej czasu.
Niemal się wzdrygnęła, widząc w oczach Sieradzkiego błysk szaleństwa. Mężczyzna przez chwilę patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy, potem przywołał na twarz imitację uśmiechu.
– Zawsze do usług. A co z tym? – Dotknął kieszonki.
– Pana sekret jest u mnie bezpieczny. Oczywiście, o ile ja będę bezpieczna. Bo gdyby przyszedł panu do głowy pomysł, że byłoby jeszcze bezpieczniej, gdybym zniknęła, to wówczas ten sekret przestanie być sekretem. Umiem się zabezpieczać.
Jakiś przebłysk w jego oczach powiedział jej, że trafiła. Uśmiechnęła się słodko i rzuciwszy krótkie „miłego dnia”, poszła w stronę wyjścia, a koledzy podążyli za nią. W samochodzie Forman włożył kluczyk do stacyjki, lecz go nie przekręcił.
– Co było na tej kartce?
– Słyszałeś, że obiecałam mu dyskrecję.
– Nie pogrywaj z nami – oburzył się aspirant. – No?
– „Wiem, że wolisz chłopców. Mam dowody. Pogadajmy”. Tylko te trzy zdania, nic więcej. Zaryzykowałam i trafiłam, to wszystko.
– Przecież ty nie masz żadnych dowodów! – wykrzyknął Szot.
– Ale on o tym nie wie – rzuciła beztrosko i sięgnęła po telefon. – Zatrzymaj się gdzieś w miarę blisko – poprosiła Ryśka. – Zadzwonię do Romana i Daniela, żeby podjechali. Mogą im się przydać informacje o rozłamie wewnątrz firmy Pastora.
– A także to, że niedługo znajdą zwłoki Borkowskiego – dodał Forman bez cienia żalu. – Niech podjadą na BP powyżej Hulanki, tam się spotkamy.
Po przyjeździe do Cieszyna Herrera wykonała jeszcze jedno połączenie.
– Musimy pogadać – oznajmiła zwięźle. – Mam dla pana ciekawe informacje, ale to nie jest rozmowa na telefon.
– Będę w Cieszynie za jakąś godzinę. Podjadę pod komendę, dobrze?
Spojrzała na zegarek. Dochodziła piętnasta.
– To za późno – stwierdziła z wyraźnym żalem. – Dzisiaj nie jestem zmotoryzowana. Forman obiecał odwieźć mnie do domu, ale muszę wyjść z pracy punktualnie, bo on się gdzieś spieszy.
Zauważyła nagle, że zaczęła się tłumaczyć i poczuła irytację. Już chciała rzucić jakąś kpiącą uwagę, by zatrzeć to wrażenie, gdy mężczyzna odezwał się ponownie, a w jego głosie usłyszała radość.
– W takim razie będę miał zaszczyt odwieźć panią pod sam dom. Gdzie pani mieszka?
– Na Manhatanie.
– No widzi pani, to nawet po drodze do Wisły! – Znów ta radość w jego głosie. – Moim zdaniem to znak.
Wolała nie dopytywać, czego znakiem miałaby być ta zbieżność tras. Jeszcze nie była na to gotowa. Chyba nie.

Artykuł Czy sekrety Trójkąta Beskidzkiego wreszcie wyjdą na jaw? Mroczne powieści pełne zbrodni i tajemnic. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/feed/ 0
Rosja staje na progu przemian, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę. W zaplombowanym wagonie wysyłają człowieka, który zmieni bieg historii. Akunin w najlepszym wydaniu! https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/ https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/#respond Mon, 04 Mar 2019 12:59:22 +0000 https://niezlomni.com/?p=50716

Kiedy po wybuchu rewolucji lutowej Rosja staje na progu wielkich przemian politycznych, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę na zdobycie przewagi nad przeciwnikiem. W Operacji „Tranzyt” nowym zadaniem majora Josefa von Teofelsa jest zapewnienie bezpiecznego przejazdu do Rosji w osławionym zaplombowanym wagonie człowiekowi, który zmienił bieg historii.

"Zgodnie z nową amerykańską modą przed rozpoczęciem seansu wyświetlano jako bezpłatny „bonus” (to takie nowe słówko zza oceanu) kronikę filmową" - pisze Boris Akunin w książce pt. "Bruderszaft ze śmiercią Operacja tranzyt Batalion aniołów", opowiadanie "PRZED SEANSEM".
Kupił najtańszy bilet, za 50 rappenów — na balkonie, z boku. Zza kaszkietów i meloników tych przeklętych Szwajcarów, którzy od czasów Wilhelma Tella czują się niezręcznie bez nakrycia głowy, Zepp widział tyko górną połowę ekranu. Ale też nie za bardzo zajmowało go, co tu pokazują. Kupił bilet do Orient Cinema, żeby jakoś spędzić czas w oczekiwaniu na umówione spotkanie. A poza tym nie ma lepszego sposobu, by zgubić tajniaków, niż wymknąć się z ciemnej sali podczas seansu. Chociaż mało prawdopodobne, żeby któraś z miejscowych agentur zwróciła uwagę na proletariusza w wytartym ubraniu, ale, jak mawiają Rosjanie, przezorny zawsze w Boga wierzy.
Von Teofels zamierzał wyjść dwadzieścia minut po rozpoczęciu filmu reklamowanego na kinowym afiszu, a póki co chciał poukładać sobie w głowie szczegóły i przewidzieć wszystko, co może mu przeszkodzić w realizacji pierwszego etapu czekającej go operacji. Kiedy jednak na ekranie pojawiło się sprawozdanie z marcowych wydarzeń w Piotrogrodzie, chcąc nie chcąc, przerwał rzeczową analizę swojego zadania.

Okazuje się, że tak przebiega upadek imperium, które przetrwało trzysta lat i wydawało się nienaruszalne. Ulicami płynie brudny wiosenny potok, aż kipiący od flag i transparentów, lecą w górę czapki i ludzie wymachują rękami. A kiedy kamera zbliża się do tłumu, na twarzach ludzi widać radość — rozwarte w krzyku usta, rozciągnięte od ucha do ucha uśmiechy, pełne szaleństwa oczy. Jednym słowem — burzliwa, wylewająca się z brzegów energia, która wyrwała się spod kontroli. Kiedyś, podczas wyprawy na Syberię, major obserwował na Irtyszu lodołamacz. Widział, jak gruba warstwa lodu zaczęła trzeszczeć i pękać, szara sierść rzeki uniosła się i ogromne kęsy kry ruszyły przed siebie, nałażąc jedna na drugą, krusząc się i wywalając na brzegi rzeki.
Tak naprawdę należało się cieszyć, że przeciwnik, z którym człowiek walczył całe życie, oszalał, zadygotał w gwałtownych skurczach i z rozpustną satysfakcją zaczął rozdzierać swoje ciało. Jednak to zupełnie co innego czytać o rewolucji w gazetach, a co innego na własne oczy zobaczyć, jak to wygląda. Zeppa opanowało dziwne, pełne ekscytacji uczucie.
Wydarzenia w Rosji odbierał tak samo jak wszyscy Niemcy: stało się coś pięknego i nieoczekiwanego, jakby sam Pan Bóg, prowadząc do zakończenia wielkiej próby, zdecydował w końcu, po której jest stronie, i postanowił wynagrodzić Swój naród za wielkie cierpienia oraz wytrwałość.
Patrząc na ekran, von Teofels przypomniał sobie jednak podstawową prawdę: rewolucja nigdy niczego nie kończy, zawsze jest ona jakimś początkiem. W którą stronę ruszy fala uderzeniowa wielkiego, uwolnionego nagle żywiołu, kiedy będzie jej zbyt ciasno w kamiennych zaułkach Piotrogrodu? A nuż chaos i rozgardiasz zrodzi nową stal — o niebywałej wytrzymałości! Coś podobnego zdarzyło się przecież sto dwadzieścia lat temu: horda gołodupców — sankiulotów w czerwonych szlafmycach, pod dowództwem wczorajszych podporuczników, koniuchów i kowali — rozpędziła regularne wojska Europy i podłożyła ogień na całym kontynencie.
Coś ścisnęło go w prawym boku, gdzie jeszcze nie do końca pozrastały się podziurawione kulami kiszki. Major nawykowym gestem przycisnął do boku dłoń. I w tej sekundzie nawiedziła go prorocza myśl — nad wyraz nieprzyjemna.
Obiektyw przesuwający się po triumfującym tłumie na ułamek sekundy wychwycił twarz młodego oficera. Widniał na nim taki sam jak u wszystkich szeroki uśmiech; nad kołnierzem widać było zabandażowaną szyję, a na piersi kołysała się szara (w istocie pewnie purpurowa) kokarda.
Chociaż kamera poszła dalej, Zepp nie miał żadnych wątpliwości: to on! Żyje!
Major z taką siłą uderzył w oparcie fotela, że drewno aż zachrzęściło, a w jego boku jakby rozprężył się zwój drutu kolczastego. Siedzący obok widzowie spojrzeli na Teofelsa z przyganą.
Teofels zagryzł wargi i skurczony z bólu, niemal na ślepo, potykając się o czyjeś kolana i depcząc po kaloszach, zaczął się przeciskać do wyjścia.
Powietrza! Świeżego powietrza!
W foyer nie było już tak duszno jak w pełnej papierosowego dymu sali kinowej. Teofels zatrzymał się przed lustrem, zmarszczył się, widząc swoją bladozieloną fizjonomię, znoszoną kurtkę, wyświechtany kaszkiet, plebejskie, zwisające wąsy, a przede wszystkim dostrzegając na twarzy ślady babskiej nadwrażliwości. Po tych ostatnich obrażeniach nerwy ma już rzeczywiście do niczego.
No tak, dziwny zbieg okoliczności. To bardzo nieprzyjemne, że ten cholerny szczeniak żyje. Chodzi sobie, cieszy się — nie bardzo wiadomo dlaczego. Przecież właśnie obalono cara, w obronie którego dostał kulkę w szyję. Wyszło więc na to, że smarkacz wcale nie wygrał.
Major zawsze jednak był ze sobą szczery. Nie chodzi o cara. Chodzi o to, że Josef von Teofels, najlepszy z najlepszych, po raz pierwszy odniósł porażkę. Osobistą porażkę. Do dzisiaj pocieszał się tym, że człowiek, który go pokonał, zapłacił za swój tryumf życiem. Nie najlepsze to pocieszenie. A jak się właśnie okazało — na dodatek fałszywe.

Zepp nigdy nie wierzył w przeczucia, ale nagle naszła go obawa. „To wszystko źle się skończy” — odezwał się w nim cieniutki, plugawy głosik. Najpewniej był to ów osławiony głos wewnętrzny.
I Teofels się zdenerwował. Aż zazgrzytał zębami. Wiadomość o tym, że pan Aleksiej Romanow został przy życiu, uznał za informację pozytywną: jak Bóg da, jeszcze się spotkają. A kiepski wygląd i nawet ta chorobliwa bladość były akurat przydatne — pasowały do legendy.
Wszystko zmierza ku lepszemu. Przypomnienie o porażce przed ważną operacją to jedynie dodatkowy bodziec, który wzmacnia motywację. Zrobisz swoje, choćbyś zdechł. Drugiej porażki szefowie ci nie darują. Sam zresztą też byś jej sobie nie wybaczył. Tak jak nie umiesz zapomnieć o pierwszej.
Major otrząsnął się jak pies, wyrzucając z siebie pesymistyczne myśli. Uśmiechnął się do lustra, mrugnął i wyszedł na zalany wiosennym słońcem Beatenplatz.
Do randez-vous zostało dwadzieścia minut. Trzymajmy się, towarzysze! Kroczmy w świat nowy radośnie, duch nasz się wzmocni w tym boju!
Dziarskim krokiem przespacerował się po nabrzeżu zakręcającego w tym miejscu Limmatu, usiłując wpisać się w otaczający go krajobraz. Poszedł w kierunku skweru, na którym miał wyznaczone spotkanie. Wyjął z kieszeni i rozłożył lokalną gazetę z poprzedniej środy — był to umówiony znak.
Był w dobrym nastroju, dziarski jak w dawnych dobrych czasach, kiedy, wychodząc na akcję, czuł się panem wszechświata.
I nagle — że też zdarza się coś takiego! — gdzieś z boku nadbiegł mały gazeciarz. Dostrzegł pewnie stary numer „Neue Zurricher Zeitung” i chciał zaproponować nowy, jednak nie udało mu się dobrze wymierzyć rozbiegu.
Prosto w niezagojony bok!
Zepp zdusił w sobie jęk.
Gazeciarza jakby wiatr zdmuchnął. Krzyknął: „Tschuldigung”!(1) — i zmył się, zanim facet zdąży się odwinąć.
Zgięty w pół Teofels czekał, kiedy przestaną mu pływać przed oczami pomarańczowe plamy.
— Isch bi ihne alles in ornig?(2) — współczująco zapytał jakiś dobry samarytanin, delikatnie chwytając cierpiącego człowieka za łokieć.
— Macht nichts, macht nichst — wydusił z siebie Zepp z rosyjskim akcentem. — Danke schön.
Zmuszając się do uśmiechu, dokuśtykał do ławki i usiadł. Zostało mu sześć minut, aby doprowadzić się do stanu pozwalającego na sprawne działanie.
(1) Przepraszam! (niemiecki szwajcarski)
(2) Z panem wszystko w porządku? (niemiecki szwajcarski)

Boris Akunin, Operacja Tranzyt/ Batalion aniołów Bruderszaft ze śmiercią, tom 5, Wyd. Replika, Poznań 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Piąta i ostatnia już odsłona cyklu Bruderszaft ze śmiercią to kolejne dwie minipowieści utrzymane w eksperymentalnej konwencji „powieści-filmu”, która ma na celu połączenie tekstu literackiego z wizualnością dzieła filmowego.

Kiedy po wybuchu rewolucji lutowej Rosja staje na progu wielkich przemian politycznych, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę na zdobycie przewagi nad przeciwnikiem. W Operacji „Tranzyt” nowym zadaniem majora Josefa von Teofelsa jest zapewnienie bezpiecznego przejazdu do Rosji w osławionym zaplombowanym wagonie człowiekowi, który zmienił bieg historii.

Batalion aniołów natomiast poświęcony jest tragicznej historii pierwszego w Rosji żeńskiego batalionu śmierci, stworzonego przez Rząd Tymczasowy Rosji w celu zwiększenia morale żołnierzy. Do niezwykłego oddziału dołącza, w roli instruktora, sztabskapitan Aleksiej Romanow, zdeterminowany, aby przygotować podległe mu dziewczęta do wojennej rzeczywistości.

Wyborny humor i doskonale skonstruowana fabuła tylko potwierdzają kunszt pisarski Borisa Akunina!

Artykuł Rosja staje na progu przemian, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę. W zaplombowanym wagonie wysyłają człowieka, który zmieni bieg historii. Akunin w najlepszym wydaniu! pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/feed/ 0
Szokujące wspomnienia niemieckiego żołnierza SS z Francji. „Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją”. [WIDEO] https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/ https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/#respond Tue, 19 Feb 2019 16:58:45 +0000 https://niezlomni.com/?p=50670

"Skierowano nas do wioski położonej na południowy wschód od Paryża. Zasnęliśmy kamiennym snem na podłodze w budynku sołectwa, wreszcie wolni od myśli o nagłej śmierci, czy straszliwym okaleczeniu, jakie może przynieść kolejny dzień. Dzień zaczynał się jak zwykle apelem o szóstej rano, ale poza dniami, kiedy akurat wypadła nocna warta, mieliśmy sporo wolnego czasu, na grę w karty lub szachy. Gnębiło nas tylko, że dotąd nie zdarzyła się okazja nawiązania tak upragnionej znajomości z młodymi, ślicznymi Francuzeczkami" - wspomina w książce "Za wodza i naród" Erwin Bartman.


Pewnego przepięknego letniego poranka, kilka dni po przeprowadzce do nowych kwater, rumiany Unterscharführer, farmerski syn z Austrii wyczytał z listy nazwiska kilku z nas, którzy mieli pozostać na miejscu po apelu. Wśród wyczytanych byłem także ja. Kiedy reszta kompanii się rozeszła, rozejrzałem się dookoła i rozpoznałem twarze znane mi z walk w Rosji. Każdy z nas spoglądał na pozostałych z najwyższym zdumieniem.

Na rumianej twarzy Uschy zagościł szeroki uśmiech.
– Mam dla was, starych zajęcy z frontu wschodniego, miłą niespodziankę. – Głos Uschy zagrzmiał niczym alpejski piorun. – Dziś zobaczycie co nieco Paryż. – Wykonał ramionami zapraszający gest w kierunku ciężarówki stojącej na skraju placu apelowego.

– Panowie, zajmijcie miejsca.
Kierowca niecierpliwie podkręcał obroty silnika, kiedy wdrapywaliśmy się na skrzynię. Przejeżdżając przez wieś, zauważyliśmy mniej więcej osiemnastoletnią dziewczynę. Stała na rogu ulicy i zasłaniała oczy dłonią przed promieniami słonecznymi. Uśmiechnęła się i pomachała nam, kiedy przejeżdżaliśmy obok niej. Naturalnie młoda krew od razu zaczęła nam buzować w żyłach, na widok takiej przychylności. Odpowiedzieliśmy jej ochrypłymi okrzykami i głośnym gwizdaniem. Jej sylwetka stawała się coraz mniejsza, aż w końcu zniknęła nam z oczu w oddali i jeszcze tylko jej długie brązowe włosy, opadające na jedną stronę twarzy, falowały chwilę na wietrze.

Jechaliśmy po długich, prostych odcinkach dróg pod ciemnoniebieskim niebem, po którym wędrowały niewielkie lśniące obłoczki. Tylko z rzadka ktoś się odezwał, ponieważ słońce niemiłosiernie prażyło. Było ciepło, byliśmy szczęśliwi, czuliśmy się w tym momencie bardziej turystami niż żołnierzami.
Kiedy znaleźliśmy się bliżej Sekwany, ulice stały się szersze, a budynki okazalsze. Z wielką przyjemnością mknęliśmy po solidnych szosach wolnych od zniszczeń, przyglądając się codziennym zajęciom mieszkańców mijanych miejscowości. Na szczęście przepiękne miasto Paryż bardzo nieznacznie ucierpiało od nalotów naszych Stukasów.
Sekwanę przekroczyliśmy po szerokim moście obstawionym dwoma rzędami stylowych latarni. Boris piszczał podekscytowany jak małe dziecko, już z daleka wskazując:
– Patrzcie, patrzcie! Wieża Eiffla.
Większość z nas widziała kroniki filmowe ukazujące Hitlera podziwiającego efektowne osiągnięcia sztuki inżynierskiej. Byliśmy jednak zawiedzeni, widząc ją w migawkach pomiędzy rzędami drzew, bez szansy na jej zwiedzenie. Wkrótce zatrzymaliśmy się na ogromnym placu, tuż przy, jak mi się zdawało, rozległym parku. Trzasnęły drzwi szoferki i Uscha podszedł do burty pojazdu.
– Wszyscy z wozu!
Zeskoczyłem ze skrzyni i szeroko otwartymi oczami upajałem się pięknem otoczenia.
– Chodźcie, chcę wam coś pokazać – oznajmił Uscha.
Poszliśmy za nim jak posłuszna trzódka na szkolnej wycieczce, a Uscha dziarskim krokiem zaprowadził nas pod wysoki, kamienny obelisk, stojący na skraju placu.
– Granit – obwieścił Uscha, dotykając podstawy obelisku. – Z Luksoru.
Przypatrywałem się z uwagą tajemniczym inskrypcjom wyrytym na kolumnie, pokrywającym ją od podstawy aż po ostro zakończony szczyt.
– Hieroglify opowiadają dzieje Ramzesów, Pierwszego i Drugiego, władców starożytnego Egiptu – kontynuował Uscha. – Te inskrypcje mają ponad 3 tysiące lat. A teraz się obróćcie.
Okazało się, że nie zatrzymaliśmy się na skraju parku, jak początkowo sądziłem, lecz na początku wspaniałego bulwaru obsadzonego po obu stronach rzędami drzew. Były to słynne Champs Elysée, Pola Elizejskie, jak objaśnił nam Uscha, z napuszoną miną, niczym rasowy przewodnik turystyczny.
– A te wspaniałe, marmurowe rzeźby po obu stronach Pól Elizejskich to Konie z Marly1. Rozhukane zwierzęta usiłują poskromić stajenni. To wspaniała metafora triumfu człowieka nad siłami natury. Tam, w oddali widzicie Łuk Triumfalny, najwyższą budowlę tego typu na świecie. Niebawem będziecie mogli go obejrzeć z bliska – Uscha odwrócił się w stronę ciężarówki – ale jeszcze nie dzisiaj.
Zostawiliśmy za sobą piękny bulwar i pojechaliśmy wąskimi ulicami ograniczonymi po obu stronach fasadami wysokich kamienic. Wszystkie okna były pootwierane, okiennice szeroko rozpostarte, aby uzyskać przewiew mający choć odrobinę łagodzić narastający letni skwar. Nazwa pewnej ulicy – Rue d’Amsterdam, utkwiła mi w pamięci. Pewnie dla jej nieco zaskakującego brzmienia. Zakręt ulicy otworzył przed nami wspaniały bulwar z biegnącym przez środek rzędem platanów, rzucających przyjemny cień. Korzystali z niego paryżanie, którzy rozkładali tam swoje kramy. Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją.
– Die Rote Mühle – wykrzyknął Borys, wskazując na zaskakująco kontrastujący z otoczeniem czerwony wiatrak stojący na dachu niewysokiego budynku.
To właśnie był słynny Moulin Rouge.
Nasza ciężarówka z piskiem opon raptownie zahamowała na rozgrzanym bruku. Przy burcie naszego wozu jakiś człowiek stał okrakiem na trójkołowcu wyładowanym metrowej długości bagietkami. Jego oczy milcząco karciły nas spojrzeniem, zdającym się mówić: Mógłbyś uważać jak jeździsz, dobrze?
Ku naszemu zachwytowi wieczór spędziliśmy w Moulin Rouge, podziwiając zgrabne tancerki rewiowe i popijając zimne piwo.

Kilka dni po naszym pobycie w Moulin Rouge ponownie zawitaliśmy do Paryża. Przyjemnością była już sama możliwość przechadzania się bulwarami w cieniu drzew, w końcu jednak wylądowaliśmy w barze koło Soldatenheimu [Domu Żołnierza], założonego przez Wehrmacht. Jak tylko zajęliśmy miejsca przy stoliku, natychmiast napadły nas dziewczyny. Ich gibkie ciała ocierały się o nasze plecy, siadały nam na kolanach, obejmując za szyję. Były to oczywiście prostytutki, ale ich subtelny zapach, dotyk ich chłodnych, jedwabistych palców na policzku rozbudziły instynktowne męskie pragnienie nakazujące szukać bliskości z młodą kobietą. Postawiliśmy im kilka drinków i podśmiewaliśmy się z ich marnej niemczyzny. Trwało to do momentu, w którym jedna z dziewczyn, piękna i młoda, zaczęła śpiewać J’attendrai. Czułem, jak mięknie mi kręgosłup, a po całym ciele przechodzi mi dreszcz rozkoszy. Pożądanie i nostalgia zlały się ze sobą i wyzwoliły we mnie jakiś wyjątkowy stan emocjonalny, którego nawet nie umiałem określić.
Z ostatnimi słowami piosenki na bladym obliczu dziewczyny zagościł delikatny rumieniec. Po chwili nastrojowej ciszy cały bar aż zatrząsł się od owacji. Dziewczyna odpowiedziała skromnym uśmiechem i zamknęła powieki. My z kolei dziarsko zaintonowaliśmy naszą piosenkę Das ist Berlin.
Nagle drzwi baru rozwarły się z hukiem i do środka wtoczył się nasz austriacki Uscha, dźwigając pod ramieniem dziewczynę, wierzgającą w powietrzu nogami. Nikt z nas nie zauważył, kiedy odłączył się od nas, ale jego powrót powitaliśmy serdecznym śmiechem. Dziewczę wrzeszczało coś po francusku, gdy ją wreszcie postawił na ziemi. Jej koleżanki przy stoliku żachnęły się z niedowierzaniem, jakby usłyszały o jakimś cudzie.
– Co się tu dzieje? – zapytałem.
Dziewczyny popatrzyły po sobie, po czym wszystkie naraz zapiszczały radośnie. Jedna podbiegła do rosłego Unterscharführera, wsunęła dłoń w jego krocze, po czym krzyknęła głośno: „Mon Dieu”.
Mimo, że owa piękna, utalentowana wokalnie dziewczyna trudniła się nierządem, to przez kilka następnych nocy w myślach wracałem do niej i do baru, w którym tak ślicznie zaśpiewała. Zastanawiałem się, co taka piękna dziewczyna robi w tak obskurnym miejscu. Brzmi to jak banał, ale byłem za młody, by uświadomić sobie bezsens mojego zauroczenia. Wyobrażałem sobie, jak ją trzymam za rękę, jak całuję ją w usta. Nawet za dnia moje myśli biegły do baru, w którym ją spotkałem.

 

Fragment rozdziału 12 pt. "PARYSKIE ŚLICZNOTKI" z książki Erwina Bartmanna "ZA WODZA I NARÓD. Wspomnienia weterana 1. Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler", Poznań 2016, wyd. Replika. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Erwin Bartmann, jak wielu berlińskich uczniaków, uległ duchowi czasów oraz czarowi rozsiewanemu przez idee narodowego socjalizmu. Przekonany o tym, że wzrasta w najlepszym z państw świata, marzył o wstąpieniu w szeregi elitarnej formacji Waffen SS Leibstandarte SS Adolf Hitler. Dlatego zgłosił się do niej na ochotnika.

Po przybyciu na Front Wschodni, dołączył do oddziału łączności. Wkrótce odkrył jak dalece rzeczywistość odstaje od rozpowszechnionego mitu. Przetrwanie okazało się kwestią szczęścia, które opuściło go podczas bitwy na Łuku Kurskim. Ranny trafił do szpitala pod Berlinem, by w ostatniej fazie wojny wylądować na obronnej rubieży niedaleko linii Odry. Wówczas nadszedł czas na podjęcie ostatecznej decyzji: przetrwać samemu czy wypełnić złożoną SS przysięgę wierności aż po grób?

Od Frontu Wschodniego po zdruzgotany bombami Berlin zamieszkały w większości przez starców i zepsute samotne kobiety ‒ szczere wspomnienia Bartmanna prezentują w wyjątkowej i niekiedy zaskakującej perspektywie życie młodego ochotnika dywizji Leibstandarte SS Adolf Hitler.

To bardzo wartościowy pamiętnik. Ukazuje zarówno prawdziwe oblicze walk toczonych na Froncie Wschodnim, a także zmianę zachodzącą w postawie autora w stosunku do nazistowskiego reżymu i do szans na ostateczne zwycięstwo - portal History of War

 

Artykuł Szokujące wspomnienia niemieckiego żołnierza SS z Francji. „Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/feed/ 0