więzienie – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png więzienie – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Pożegnanie z diabłem i czarownicą. Kolejna pozycja na temat słowiańskich podań i wierzeń autora książki „W kręgu upiorów i wilkołaków” https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/ https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/#comments Mon, 04 May 2020 07:58:25 +0000 https://niezlomni.com/?p=51046

Diabeł i czarownica są postaciami, które przywołujemy po dziś dzień. Nie zawsze jednak mamy świadomość, jakie znaczenie odgrywają w naszej kulturze. Profesor Bohdan Baranowski wyjaśnia, jak na przestrzeni wieków kształtował się wizerunek diabła i czarownicy.


Korzystając ze źródeł zarówno pisanych, jak i przekazów tradycji ustnej, pozyskanych w bezpośrednich rozmowach, autor stopniowo rozwiązuje zagadkę kiedy, skąd i dlaczego te postacie pojawiły się w kulturze. Ujawnia, jak ewoluowały, jaki stosunek do niej miał Kościół kiedyś oraz jakie stanowisko zajmuje współcześnie.
W książce nie brakuje barwnych powiedzeń, przyśpiewek, przesądów oraz autentycznych historii, w które uwikłane były czarownice i diabły. Z perspektywy minionych lat próbuje racjonalnie wyjaśnić przyczyny przypisywania tym postaciom takich, a nie innych mocy. Pożegnanie z diabłem i czarownicą to bowiem nie tylko opowieść o zabobonach i wierzeniach, ale zarazem bogate w treść źródło cennych informacji na temat kultury, tej dawnej, jak i zupełnie współczesnej.

Fragment książki prof. Bohdana Baranowskiego pod tytułem "Pożegnanie z diabłem i czarownicą", Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.

ROZDZIAŁ I.
OFIARY CIEMNOTY

Tytuł informacji dziennikarskiej był pasjonujący – Reportaż niesamowity. Sprawa dotyczyła wsi, w której „od wielu lat grasuje szatan, a czarownice uprawiają bezkarnie swój proceder.” Gdzie szukać tej wsi ogarniętej histerią lęku przed siłami nieczystymi? Może gdzieś w Ameryce Południowej, w dolinie odizolowanej od reszty świata niebotycznymi szczytami Andów, czy też w dżunglach Środkowej Afryki lub Nowej Gwinei? A może chodzi tu o film sensacyjny, którego akcja toczy się przed kilkuset laty? Podtytuł w dzienniku wyjaśniał jednak, że jest to reportaż ze „wsi położonej 74 km od Warszawy”.

Byłem w tej wsi. Jeden z moich informatorów, dobroduszny, flegmatyczny rolnik w średnim wieku, dygotał po prostu z wściekłości, gdy rozmawialiśmy na ten drażliwy temat:
– Cała wieś zatłuc powinna kłonicami cholerę! Utopić ją! Ludzie zdrowie i życie potracili przez jej czary. Milicja zamiast zastrzelić lub zgnoić w więzieniu jeszcze ją ochrania. Gdzie ta sprawiedliwość!

„Gdzie ta sprawiedliwość!” – Istotnie, minęły te dawne dobre czasy, gdy na mocy prawomocnego wyroku, w obecności sędziów płonął stos z czarownicą, a jęki męczonej kobiety zagłuszane były pobożnymi pieśniami tłumu cieszącego się, że ramię sprawiedliwości dosięgło jeszcze jedną wspólniczkę szatana.
I oto dziś człowiek, który głęboko wierzy w działalność złych mocy i ich wspólniczek, staje bezradny wobec faktu, że czarownice, które spowodowały tyle nieszczęść w jego otoczeniu, bezkarnie uprawiają swoje praktyki, a żadne czynniki administracyjne nie stają w jego obronie. Żaden sąd nie wyda dziś wyroku na czarownicę. Jej ofiary mogą więc odwoływać się tylko do aktów samosądu.
„Usłyszałam krzyki i poszłam zobaczyć, co na drodze się dzieje. Szłam jakiś czas z gromadą ludzi, którzy prowadzili czarownicę. Bili ją jakimiś przedmiotami, a kiedy krzyczała – zatykali jej usta.” To nie relacja naocznego świadka z tak częstych w XVII czy pierwszej połowie XVIII wieku sądów czy samosądów nad czarownicami. Nie! To fragment zeznań związanych z pobiciem domniemanej czarownicy Leokadii Adaś w... 1955 r.

A oto zeznanie jednego z oskarżonych, nie jakiegoś wioskowego analfabety, wychowanego w dusznej atmosferze przesądów, lecz młodego, 28-letniego radiomechanika: „Mojej siostrze dała Adaś jako prezent weselny poduszkę. Jak stwierdzono, w pierzu była brudna szmata, na której były naszyte różne włosy ludzkie, włożony kamień marmurowy, porobione były wianuszki z różnego rodzaju piór, a poza tym sznurek długości trumny, na którym był zrobiony węzeł. Niejaka Z. dostała od niej poduszkę dla dziecka. Również w tej poduszce była lalka z brudnych szmat, porobione wianuszki z piór, a poza tym zgniłe jakieś drewna. Takie prezenty dała Adaś wielu osobom ze wsi. Poza tym sama Adaś chwaliła się, że odebrała krowie Pawła O. mleko.”

Jeszcze dziś samosądy nad czarownicami prowadzą niekiedy do ciężkich zbrodni. Oto notatka prasowa pod znamiennym tytułem: Niewiarogodne, a jednak prawdziwe – zamordowali czarownicą. „Mordercami byli: 35-letni Józef i 37-letni Franciszek Głowniowie z zawodu cieśle. Jak wykazało dotychczasowe śledztwo, przeprowadzone przez funkcjonariuszy MO, motywem zbrodni były urojenia i nieprawdopodobna wprost ciemnota sprawców. Otóż jeden z morderców, Józef Głownia, był przekonany, że Barbara Waindlich rzuciła nań «czary» i spowodowała u niego chorobę umysłową. Pragnąc zlikwidować urojoną w jego umyśle «czarownicę», wespół z bratem w nocy z 3 na 4 b.m. zamordowali Barbarę Waindlich. Obaj bracia zadali swej ofierze około 40 ran kłutych, a następnie zwłoki zakopali w piwnicy. Jak stwierdzono, Józef Głownia przebywał przez pewien okres w zakładzie psychiatrycznym, zwolniony z zakładu utrzymywał, że przyczyną jego choroby są «czary» rzucone przez Barbarę Waindlich i często odgrażał się, że musi pozbyć się swej prześladowczym.”

Ponure wierzenia związane ze złymi siłami piekielnymi i czarownicami zanikają. Jednak jeszcze dziś w pewnych środowiskach, na szczęście coraz mniej licznych, są one żywe. I otóż niniejsza książka chce wyjaśnić zagadnienie powstania, rozkwitu i zanikania tej zabobonnej atmosfery na ziemiach polskich, a szczególnie na obszarze województwa łódzkiego i terenów przyległych.
Zjawiskiem powszechnie znanym niemal u wszystkich ludów na różnych kontynentach była, a niekiedy jest jeszcze dziś, wiara w możliwość wyrządzania zła przy pomocy czarów. W zależności od stopnia rozwoju kultury, religii, tradycji, zwyczajów, a także specyfiki geograficznej, gospodarczej i społecznej, wierzenia te przybierają odmienny charakter.

Dość powszechną była zasada, że osoby szkodzące innym przy pomocy czarów należy karać. W krajach starożytnego Wschodu, jak również w Grecji i Rzymie, ludzie posądzeni o to, że swymi czarami działali na szkodę jednostki czy też całego społeczeństwa, karani byli surowo. Pierwsi chrześcijanie, którym stawiano zarzut uprawiania czarów, padali z tego powodu ofiarą krwawych prześladowań. I oto, gdy nowa religia stała się panującą, dawne przepisy prawne, dające przedtem podstawę do prześladowania chrześcijan, posłużyły teraz do poskramiania ich przeciwników. Zwolenników kultów pogańskich, jak i domniemanych czarowników, karano męczarniami i śmiercią. Ludy germańskie, które przyjęły chrystianizm, połączyły w swych wierzeniach rodzime wątki z różnymi zabobonami rzymskimi, czy nawet tajemnymi praktykami pochodzenia wschodniego, i stworzyły pojęcie wspólniczki szatana – czarownicy. Na terenie frankońskiego państwa Merowingów rozpoczęły się procesy czarownic, którym zarzucano stosunki z największym wrogiem świata chrześcijańskiego – szatanem. W tym też czasie
(VI–VIII wiek) ustalił się, tak bardzo później rozpowszechniony, typ procesów czarownic.

Procesy o czary rozpowszechniły się szczególnie w XV–XVII wieku na terenie Niemiec, a także na obszarach politycznie lub kulturalnie z nimi związanych5. Ponury zabobon krzewił się zarówno wśród ludności katolickiej, jak i protestanckiej. Także na terenie Francji i w innych krajach Zachodniej Europy6, a nawet w posiadłościach kolonialnych (np. w Ameryce), palono na stosach wspólniczki szatana. Jednak zjawisko to nie występowało tam z taką siłą, jak na terenie Niemiec i obszarów sąsiednich. Stosunkowo rzadko dochodziło do procesów o czary w krajach prawosławnych7, które ze względu na pewną izolację kulturalną uniknęły atmosfery procesów czarownic.
W XV wieku, gdy w zachodniej Europie płonęły stosy z nieszczęśliwymi ofiarami zabobonu, w Polsce było jeszcze o tym głucho. Wprawdzie ustawodawstwo kościelne już od dawna występowało przeciwko czarownicom, ale nie traktowało ono czarów jako przestępstwa, za które należało karać śmiercią. W XV i w początkach XVI wieku czary najczęściej nie miały jeszcze nic wspólnego z diabłem. Mimo to zajmowanie się czarami ścigane było przez władze duchowne – traktowane jako przestępstwo przeciwko wierze. W większości wypadków oskarżenie okazywało się nieuzasadnione i obwinioną uwalniano, domagając się tylko złożenia przysięgi, że czarami się nie zajmowała i nie będzie się zajmować. Gdy uważano, że oskarżonej udowodnione zostało zajmowanie się czarami, domagano się od niej publicznego odwołania błędów i złożenia uroczystej przysięgi, że nie będzie się zajmować niedozwolonymi praktykami. Niekiedy stosowano jeszcze pokutę kościelną, najczęściej niezbyt surową. Wypadki, gdy sąd groził oskarżonym o czary karą śmierci zdarzały się rzadko.
Dopiero na przełomie XVI i XVII wieku pojawił się w Polsce nowy rodzaj procesu o czary, ściśle według niemieckich wzorów. Procesy związane z osobą diabła odbywały się już nie przed sądami kościelnymi, lecz świeckimi, najczęściej miejskimi. Prawdopodobnie pierwszy wypadek kary śmierci za czary z wyroku sądu miejskiego miał miejsce w 1511 r. w Chwaliszewie koło Poznania. Domniemanej czarownicy zarzucano, że swymi praktykami zniszczyła kilka browarów i naraziła ich właścicieli na wielkie szkody materialne.

Jeszcze w pierwszej połowie XVI wieku sprawy o czary przed sądami miejskimi należały do rzadkości. Powoli jednak przedostawać się poczęła z Niemiec atmosfera polowań na czarownice. Procesy o czary rozpowszechniły się najpierw w tych rejonach Polski, gdzie istniały większe skupiska ludności niemieckiej lub w poważniejszym stopniu występowały wpływy kultury niemieckiej, szczególnie zaś na zachodnich ziemiach polskich, które nie wchodziły w skład dawnej Rzeczypospolitej, a więc na Śląsku, Pomorzu Zachodnim i Ziemi Lubuskiej. W pierwszej połowie XVII wieku procesy czarownic rozprzestrzeniły się w całej Wielkopolsce i w Prusach Królewskich. Atmosferę panującą w Wielkopolsce doskonale malują słowa współczesnego bezimiennego autora: „a iż tymi czasy nasza Wielkopolska nie zwyczajnie zagęściła się na kształt pożarów czarownicami, lubo prawdziwymi, lubo mniemanymi, tak iż na posiedzeniu i schadzkach zwyczajnych o żadnej materiej nie usłyszysz jako o czarownicach”.9 Powoli również i na innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej coraz częściej płonęły stosy. Pod koniec XVII i na początku XVIII wieku procesy czarownic były bardzo częste na Mazowszu, natomiast znacznie słabiej występowały w Małopolsce.

Na ziemiach wchodzących w skład obecnego województwa łódzkiego procesy o czary pojawiły się dość późno. W Kaliszu pierwszy większy proces czarownic miał miejsce już w 1580 r.10, ale w mniejszych miastach dawnego województwa łęczyckiego, sieradzkiego i ziemi wieluńskiej procesy czarownic rozpoczęły się dopiero w XVII wieku.
Rozpowszechnienie manii polowań na czarownice przypisać należy specjalnym warunkom gospodarczym i kulturalnym. Wojny toczące się na ziemiach polskich w drugiej połowie XVII wieku doprowadziły kraj do ruiny gospodarczej i zarazem stworzyły warunki sprzyjające upowszechnieniu zabobonów. Zabiedzeni, głodni ludzie o wiele łatwiej poddawali się złudzeniom, że wszystkie klęski, jakie na nich spadły, należy przypisać złym siłom. Atmosfera podniecenia wywołanego walką z czartem doszła do punktu szczytowego w pierwszym ćwierćwieczu XVIII stulecia. Był to zresztą okres największego upadku gospodarczego i kulturalnego Polski.

W drugim ćwierćwieczu XVIII stulecia procesy czarownic są jeszcze nadal częste, ale widać już było pewne symptomy zachodzących zmian. Szczególnie większe miasta przestają palić czarownice, a sędziowie o wiele krytyczniej podchodzą do spraw tego rodzaju. Natomiast w małych miasteczkach i wsiach stosy płonęły w dalszym ciągu, choć już nie tak często, jak w latach poprzednich. Zmniejszenie ilości procesów o czary było następstwem pewnych przeobrażeń kulturalnych zachodzących na terytorium Rzeczypospolitej. Coraz częstsza krytyka groźnego zabobonu, wychodząca z różnych kół postępowych, musiała dać pewne wyniki.
W trzecim ćwierćwieczu XVIII stulecia groźny zabobon powoli wygasał. Dość istotne zmiany gospodarcze i kulturalne wywarły zbawienny wpływ. Akcja sfer oświeconych poczęła wydawać rezultaty. Sądy większych miast z zasady odmawiały rozpatrywania spraw o czary. Sędziowie w małych miasteczkach wykazywali na tym polu znacznie mniejszą aktywność.

Żniwo ponurego zabobonu było niemałe. Od XVI do XVIII wieku na terenie obecnego państwa polskiego około 20-40 tysięcy kobiet, posądzonych o spółkę z szatanem, poniosło śmierć na stosie lub straciło życie w wyniku samosądów.
Duże zniszczenie źródeł archiwalnych, a nade wszystko ksiąg miejskich, powoduje, że trudno jest ustalić nasilenie tego zjawiska w XVII i XVIII wieku. Co najwyżej można wysuwać pewne przypuszczenia, że na terenie obecnego województwa łódzkiego było ono trochę słabsze niż we właściwej Wielkopolsce, natomiast znacznie silniejsze niż w Małopolsce. Również ze względu na olbrzymie luki w źródłach można jedynie wysuwać pewne przypuszczenia na temat rozpowszechniania ponurego zabobonu w różnych częściach omawianego terenu. Można jednak zaryzykować twierdzenie, że procesy czarownic były znacznie silniejsze w jego części zachodniej, na obszarach nad Wartą i Prosną, niż w południowo-wschodniej, nad Pilicą.

Przyczyny procesów o czary były dość różne. Prawie zawsze zaczynało się od prywatnych oskarżeń osób poszkodowanych, które jakoby na skutek czarów straciły zdrowie, poniosły straty w dobytku itp. Bardzo często procesy o czary brały początek z antagonizmów klasowych, jakie istniały wewnątrz wsi czy małego miasteczka. Niekiedy wiązały się one ze sporami między gospodarzem a jego komornikami. I wreszcie wzajemna nienawiść skłóconych z sobą sąsiadek mogła być przyczyną wysłania jednej z nich na stos.

Dość często procesy czarownic wywołane były lękiem, jaki przedstawiciele szlachty żywili przed swymi uciskanymi poddanymi, którzy nie mogąc się zemścić w inny sposób, mogli chwytać się magicznej broni. Spora ilość procesów czarownic wiązała się z obawą, że wyzyskiwani chłopi mogą się mścić przy pomocy czarów. Niekiedy dochodziło do procesów czarownic na tle niesnasek rodzinnych, a nawet prób pozbycia się przez męża niewygodnej żony. Zdarzały się wypadki, że przyczyną procesu czarownic stawały się niewinne czary miłosne, mające na celu zachowanie uczuć niewiernego kochanka. Najczęściej jednak wiązały się one z zawodową działalnością wiejskich znachorek, które szczególnie łatwo mogły być posądzone o spółkę z diabłem.

Zgodnie z panującymi wówczas poglądami prawnymi tylko kobiety z ludu, a więc chłopki lub mieszczanki, mogły być posądzone o czary. Szlachcianki już przez swoje urodzenie wolne były od tego rodzaju podejrzeń. Inna rzecz, że niekiedy próbowano wplątać w sprawę o czary biedną szlachciankę, ale zasadniczo było to sprzeczne z obowiązującymi przepisami prawnymi.
W XVII i XVIII wieku sądy nie zawsze przyjmowały bez zastrzeżeń wszystkie oskarżenia o czary. Niekiedy sąd pobieżnie rozpatrzywszy sprawę, odrzucał oskarżenie, a niefortunnego oskarżyciela skazywał na cielesną lub pieniężną karę. Z pewnością najważniejszą rolę odgrywało tu stanowisko społeczne i opinia oskarżonego. Jeśli oskarżenie wniesione było przez człowieka nie posiadającego wpływów ani odpowiedniego stanowiska społecznego, a skierowane było przeciwko osobie cieszącej się ogólnym szacunkiem, wtedy łatwo było całą sprawę zbagatelizować i przejść nad nią do porządku dziennego. Czasami sąd, chcąc się upewnić o niewinności oskarżonej, a nie mając zamiaru brać jej na tortury, domagał się przedstawienia świadków, którzy by wydali o niej odpowiednią opinię. Oskarżona zjawiała się wtedy w sądzie w asyście sześciu świadków, którzy stwierdzali jej niewinność.

Jeśli w mniemaniu sędziów wina oskarżonej nie była zbyt jasna, sąd udzielał jej tylko napomnienia i przestrzegał, że w razie powtórnej skargi oddana zostanie w ręce kata. Miało to miejsce przeważnie w małych miasteczkach, które nie posiadały własnego „mistrza sprawiedliwości”. Musimy bowiem pamiętać, że wypożyczenie kata z drugiego miasta nastręczało nieraz pewne trudności i narażało na znaczne wydatki.
Jednak w olbrzymiej większości wypadków oskarżenie o czary znajdowało uznanie u sędziów, a po uwięzieniu domniemanej sojuszniczki diabła sąd mógł przystąpić do dalszych badań. Zgodnie z praktyką prawną przyjętą w zachodniej Europie, pierwszą czynnością związaną z badaniem posądzonych o czary kobiet było przeprowadzenie tzw. prób, które miały wykazać ich niewinność lub słuszność oskarżenia. Próby te wywodziły się ze średniowiecznych sądów bożych. W zachodniej Europie stosowano wiele rodzajów tych prób. W procesach o czary najbardziej rozpowszechnioną była próba wody. Czasami stosowano i inne próby, a więc próbę ognia, łez, ważenia, nakłuwania itp.
Rozpowszechniona w Polsce próba wody mogła być stosowana w dwojaki sposób: jako pławienie lub rzadziej spotykana tzw. kąpiel. Ów drugi sposób stosowano najczęściej wobec opętanych przez diabła. Niekiedy brano też do kąpieli kobiety posądzone o spółkę z diabłem. Do tego rodzaju zabiegu używano przeważnie dużej kadzi. Woda powinna być przecedzona przez prześcieradło, które służyło jako swego rodzaju filtr przed diabelskimi siłami. Można zresztą spotkać różne lokalne sposoby przeprowadzania kąpieli, jak święcenie wody, puszczanie na nią zboża, spróchniałych kości, kamyków itd. Niekiedy poświęconą wodę przepuszczano przez prześcieradło i na tym filtrze badano, co pozostało po kąpieli. Zabieg taki posiadał podwójne znaczenie: mógł służyć jako dowód stosunków z szatanem, bądź stosowano go w tym celu, aby przedstawiciel piekieł opuścił ciało oskarżonej i nie udzielał jej żadnej pomocy. Na naszym terenie kąpiel była stosowana dość rzadko. W 1700 r. sąd miejski ze Szczercowa rozpatrywał sprawę domniemanych czarownic ze wsi Osiny. W protokole tego procesu jest wzmianka: „będąc w kąpieli w wodzie święconej, aby się przyznała, taż Ewa Burska żadnym sposobem nie przyznała się do żadnej rzeczy, mówiąc, że nic nie wiem, nie umiem”12. Odnosi się więc wrażenie, że ową kąpiel w wodzie święconej sąd traktował jako sposób odpędzenia diabła, aby nie przeszkadzał czarownicy w składaniu zeznań.

Powszechnie stosowano pławienie, choć było ono kwestionowane przez wielu pisarzy prawniczych i teologicznych. Niekiedy dziedzic, chcąc wykryć czarownicę, nakazywał pławić po kolei wszystkie kobiety ze swojej wsi. Najczęściej jednak pławiono kobiety już podejrzane o czary. Związane sznurami spuszczano ostrożnie na wodę – jeśli szły do dna były niewinne, jeśli utrzymywały się na powierzchni było to dowodem, że woda nie chce przyjąć diabelskich wspólniczek. Powszechnie zresztą uważano, że czarownice po ślubie z szatanem stają się bardzo lekkie i na skutek tego nie mogą tonąć. Podczas pławienia większość delikwentek szło na dno. Na skutek jednak specjalnego układu związanego ciała, wełnianych spódnic i fartuchów, niektóre kobiety utrzymywały się przez pewien czas na powierzchni. Stanowić to mogło dość istotny argument dla poddania oskarżonej torturom.

Aż do rozpoczęcia właściwych badań oskarżona osadzona była w tzw. kłodzie (dybach) lub w specjalnej beczce w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Kilkudniowy pobyt w kłodzie lub beczce mógł złamać najsilniejszy organizm. Nic więc dziwnego, że oskarżoną wyjmowano prawie półprzytomną. Zgodnie z wierzeniami przejętymi z zachodniej Europy, czarownice osadzone w kłodzie lub beczce nie miały kontaktu z ziemią, która mogła być źródłem ich siły. Od chwili więc uwięzienia, aż do wykonania wyroku, nie powinny one dotykać ziemi. Owe beczki pokrapiane były wodą święconą, a do ziemi przytwierdzano kartki z pobożnymi wezwaniami, aby odstraszyć przedstawicieli piekieł.
Stosowane tortury potrafiły rozwiązać język najbardziej wytrzymałego na ból człowieka. Na naszym terenie spotyka się w procesach o czary najczęściej tzw. rozciąganie na drabinie, bloku lub ławie. Rozciągniętym kobietom przypalano świecą, rozpaloną blachą lub siarką boki i pachy. Niekiedy stosowano buty hiszpańskie – żelazne formy z wystającymi do środka ostrymi zębami. Zasadniczo torturowanie nie powinno było trwać dłużej niż godzinę, ale sądy zbytnio tego nie przestrzegały. W protokołach procesów czarownic spotykamy wzmianki, że np. „taż Katarzyna przez dobrą godzinę będąc na torturach”. Nikt nie korzystał wtedy z zegarka, a pojęcie „dobrej godziny” mogło dotyczyć znacznie dłuższego czasu.

Jeśli w trakcie tortur oskarżona przyznała się do zarzucanych jej zbrodni, musiała jeszcze po spuszczeniu z bloku potwierdzić swoje zeznania. Nazywało się to zeznaniami ...dobrowolnymi. Przeważnie umęczone kobiety potwierdzały wszystko, co podczas tortur powiedziały. Należy przypuszczać, że strach przed torturami był większy, niż przed śmiercią na stosie. Gdy bowiem oskarżona odwołała swe zeznania, sędziowie orzekali następne tortury.

Zgodnie z obowiązującym w sądach miejskich zwyczajem, tortury można było powtarzać trzykrotnie. Przeważnie wystarczyły dwukrotne tortury. W niektórych jednak wypadkach sądy małomiasteczkowe nakazywały czterokrotne stosowanie tortur. Oto np. wyjątek z protokołu: „będąc trzykrotnie torturowana i świecami palona, i czwarty raz mimo prawa, do najmniejszych rzeczy nie chciała się przyznać, ani do żadnych czarów, mówiąc, żem nigdy nic złego nie czyniła”.

Od oskarżonych starano się wydobyć na torturach wiadomości o ich wspólniczkach, które wraz z nimi bywały na czartowskich bankietach na Łysej Górze. Bardzo często się to udawało i męczone kobiety wymieniały podpowiadane im imiona domniemanych wspólniczek. Niekiedy same oskarżały którąś ze znienawidzonych sąsiadek. Nazywało się to „powołaniem”. W następstwie takiego „powołania” można było wszcząć proces nowej wspólniczki szatana. Nieraz taka „powołana czarownica” powoływała na torturach dalsze wspólniczki, a te z kolei jeszcze inne. Tragiczny łańcuszek mógł pociągnąć za sobą śmierć na stosie kilkunastu osób.

W praktyce sądowej bardzo dużą uwagę zwracano na przyznanie się oskarżonego, choćby pod wpływem tortur, do zarzucanych mu zbrodni. W pewnych jednak wypadkach sąd stosował się nie do przepisów prawnych, ale do nastrojów miejscowej ludności. Oto w 1715 r. sąd miejski ze Szczercowa zjechał do wsi Strobin. Jedna z kobiet oskarżonych o czary dzielnie wytrzymała trzykrotne tortury i nie przyznała się do spółki z diabłem. Sąd postanowił więc uwolnić nieszczęśliwą. Wówczas energicznie zaprotestowała miejscowa ludność. Pod presją opinii wiejskiej sąd szczercowski zmienił swe stanowisko i wydał wyrok śmierci.

W procesach o czary oskarżone skazywane były najczęściej na spalenie żywcem na stosie. W niektórych wypadkach łagodzono wyrok w ten sposób, że najpierw delikwentka miała być ścięta przez kata, a dopiero jej ciało spalone na stosie. Niekiedy jednak karę śmierci jeszcze zaostrzano, np. gdy czarownica przyznała się do świętokradztwa. Wtedy skazywano ją najpierw na upalenie ręki lub rąk, którymi miała się dopuścić świętokradztwa, a następnie dopiero na spalenie na stosie.

Niekiedy córki lub siostry skazanych kobiet, od których mogły nauczyć się sztuki czarowania, bywały wysmagane chłostkami przez kata i wypędzane ze wsi. Zabraniano im powrotu pod groźbą stosu.

Dość rzadko zdarzały się wypadki, by sąd uniewinnił oskarżoną. Miało to miejsce przeważnie wtedy, gdy domniemana czarownica stanęła przed sądem na skutek „powołania”, a oskarżenie było w mniemaniu sędziów słabo umotywowane. Gdy na pierwszych torturach oskarżona do niczego się nie przyznała, sąd rezygnował niekiedy z dalszego badania. W sprawie uwolnienia oskarżonej decydujący głos miał przeważnie dziedzic. Mógł on, będąc przekonanym o winie oskarżonej, zgodzić się na oddanie sprawy w ręce sądu, ale później wycofać ją, jeśli nabrał przekonania, że oskarżenie jest niesłuszne. Wreszcie opinia i poręczenie gromady również mogły spowodować uwolnienie oskarżonej. Tak np. w 1693 r. w toczącej się przed sądem z Uniejowa sprawie o czary, dzierżawca klucza uniejowskiego wzywał po kolei chłopów z tej wsi, z której pochodziła dziewczyna, aby wydali o niej odpowiednią opinię. „Wszyscy zeznali, od starszych aż do młodszych, że żadnej noty, ani nijakich pogwarków nie słyszeli przez te czasy.” Wypytywano się również o rodzinę dziewczyny. „Którą to dziewczynę, nie rozumiejąc ani nie wiedząc nic na nią złego, coby miało szkodzić, wzięli na porękę swoją, co jeżeliby na potym miała komu szkodzić, tedy obiecują ją na każde prawo, kiedy tego będzie potrzeba, stawić”16. Poręka gromady uwolniła więc dziewczynę od tortur, a prawdopodobnie i od śmierci.
Zgodnie z powszechnie praktykowaną w tamtych czasach zasadą, wykonanie wyroku odbywało się publicznie. Stanowiło to prawdziwe widowisko dla całej okolicy. Zbierały się niekiedy tysiące widzów, by obejrzeć egzekucję. Z satysfakcją patrzono na ukaranie wspólniczek szatana.

Rzadko natomiast spotykamy w źródłach wiadomości o samosądach nad domniemanymi czarownicami. Ale miały one miejsce, choć samosądy uważane były za bezprawie. Prawdopodobnie jednak nikt nie pociągał do odpowiedzialności uczestników samosądów, którzy topili, zabijali kijami lub nawet palili na stosie kobiety uważane powszechnie za wspólniczki szatana.

Ostatni wielki proces czarownic w dawnej Rzeczypospolitej odbył się w 1775 r. we wsi Doruchów, w ziemi wieluńskiej. Ukarano wtedy śmiercią 14 domniemanych wspólniczek szatana. Rozprawa odbyła się przed sądem miejskim z Grabowa, małego miasteczka ziemi wieluńskiej, leżącego na zachód od Prosny. Już wcześniej w wielu krajach Europy Środkowej władze państwowe zakazały procesów o czary. W Polsce sferom oświeconym udało się w 1776 r. przeprowadzić na sejmie uchwałę, która zabroniła sądom rozpatrywać sprawy o czary i zakazała stosowania tortur. Można to uważać za wielkie osiągnięcie w dziejach naszego sądownictwa. Wprawdzie Polska należała do krajów gdzie stosunkowo najdłużej utrzymywały się procesy czarownic, ale ustawa znosząca tortury wyprzedziła szereg krajów zachodnioeuropejskich, które znacznie później zrezygnowały z tego rodzaju metod śledczych. Po roku 1776 nie można było w Polsce karać na drodze sądowej domniemanych wspólniczek szatana, tych tzw. przez lud „ciot”. Wiemy jednak, że po cichu przeprowadzano różnego rodzaju samosądy, które często kończyły się śmiercią osób posądzonych o czary. Po drugim rozbiorze urzędnicy pruscy znaleźli w pobliżu pewnego miasteczka ślady po stosie, a od jednego z mieszkańców dowiedzieli się, że spalono na nim dwie czarownice.

W XIX wieku, w miarę podnoszenia się poziomu kulturalnego ludności, samosądy nad czarownicami stawały się coraz rzadsze. W dalszych rozdziałach tej pracy zobaczymy jednak, że relikty ponurych zabobonów przetrwały jeszcze do naszych czasów.

Artykuł Pożegnanie z diabłem i czarownicą. Kolejna pozycja na temat słowiańskich podań i wierzeń autora książki „W kręgu upiorów i wilkołaków” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pozegnanie-z-diablem-i-czarownica-kolejna-pozycja-na-temat-slowianskich-podan-i-wierzen-autora-ksiazki-w-kregu-upiorow-i-wilkolakow/feed/ 1
„Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/ https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/#respond Tue, 12 Mar 2019 06:51:42 +0000 https://niezlomni.com/?p=50727

Żywe Grobowce po raz pierwszy ukazały się nakładem wydawnictwa „Rój” w 1934 roku i są kontynuacją Życiorysu własnego przestępcy – wspomnień Żyda i złodzieja występującego pod pseudonimem Urke Nachalnik. 

W pierwszej części – Życiorysu własnego przestępcy wspomniany złodziej i recydywista opisał swoje dzieciństwo, młodość oraz przedstawił wszystko to, co go sprowadziło na złą drogę. Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, zanim przybrał złodziejski pseudonim, sporą część swojego życia spędził w paserskich melinach albo w więzieniach. Życiorys własny przestępcy napisał w jednym z nich, w którym odsiadywał wyrok 8 lat za napad. Część druga powstała już na wolności. W Żywych grobowcach Nachalnik wraca do momentu, gdy siedzi w łomżyńskim „Czerwoniaku”, a Polska odzyskuje niepodległość. Tę doniosłą chwilę tak wspominał:
Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się na poły głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”.
Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.
Z nastaniem niepodległości w łomżyńskim więzieniu zmienił się język klawiszy, zelżał więzienny dryl i poprawiło się jedzenie. Początkowo polska administracja czyniła wszystkim więźniom nadzieję na szybkie zwolnienie. Jednak tak się nie stało. Amnestia objęła zwłaszcza więźniów politycznych i przestępców z drobnymi wyrokami. Dla zawodowych kryminalistów takich jak Nachalnik, Rzeczpospolita nie miała taryfy ulgowej i w końcu musieli się oni pogodzić z tym, że pierwsze lata wolnej Polski spędzą za kratami. Prawdę mówiąc, taki obrót sprawy Nachalnikowi wyszedł tylko na dobre. W więzieniu mógł nauczyć się pisać i czytać po polsku, co miało kluczowy wpływ na jego późniejsze losy. Ta zdolność odkryła przed nim całe piękno literatury, a w przyszłości przyczyniła się do zmiany sposobu zarabiania na życie. Nachalnik tak polubił książki, że był gotów dla ich zdobycia złamać więzienny regulamin i trafić do karceru.
Jedynem mojem zajęciem w błogosławionym Mokotowie przez długie dni samotności w celi było czytanie książek, których dawano na tydzień dwie na celę. Wychodząc na spacer, starałem się zamienić przeczytane książki ze starszym więźniem z innej celi. Za to „przestępstwo według regulaminu groził mi karcer. Byłem łakomy wiedzy i dlatego kara nie odstraszała mnie, toteż wciąż na lewo brałem nowe książki.
Urke Nachalnik czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Jak sam przyznał, najbardziej lubił tych autorów, którzy znali życie.
Pamiętam, z jakim to zachwytem czytałem książkę Londona: Martin Eden. Byłem zachwycony. Do dziś pamiętam cały utwór, tak mi się podobał.
Nachalnik, jak wielu przed nim, przygodę z pisarstwem zaczął od wierszy, które początkowo wydrapywał na ścianach celi, jak to było w zwyczaju. Kiedy został przeniesiony do więzienia mokotowskiego, jego poezję zaczęto drukować w gazetce „Głos Więźnia”. W końcu zaczął pisywać opowiadania inspirowane swoim życiem, a może i kumpli spod celi. Odsiadując w rawickim więzieniu ośmioletni wyrok za napad, nawiązał kontakt z wydawnictwem „Rój”, do którego wysłał próbkę swej twórczości. Melchior Wańkowicz zauważył w nim, tak jak później w Sergiuszu Piaseckim, talent i namówił do napisania autobiografii. Życiorys własny przestępcy – pierwsza część jego wspomnień trafiła do księgarń w 1933 roku, jednak ich wydawcą nie był Wańkowicz, tylko Towarzystwo Opieki nad Więźniami „Patronat”. Stało się tak za sprawą Stanisława Kowalskiego, nauczyciela w rawickim więzieniu, który zainteresował się Nachalnikiem. Jego wspomnienia wysłał do USA słynnemu socjologowi Florianowi Znanieckiemu, który ocenił je bardzo wysoko. Przede wszystkim jako materiał obrazujący życie przestępców i ich środowisko, co mogło być wyjątkowo cennym źródłem dla psychologów, kryminologów i socjologów badających ten aspekt ludzkiego życia. Książka ta odbiła się szerokim echem, budząc wiele skrajnych emocji. Nachalnik na swój sposób stał się sławny, ale nie bogaty, na co zapewne liczył. Jednak odkąd zaczął pisać, już nigdy nie wrócił do więzienia i zamiast wytrychem, na życie zarabiał piórem. Urke nie miał farta w złodziejskim rzemiośle, bo mając 35 lat, piętnaście z nich spędził w więzieniach, zatem bilans zysków i strat był bardzo mizerny. Można odnieść wrażenie, że Nachalnik został przestępcą tylko po to, żeby później mieć o czym pisać i z czego żyć.
Jeszcze przed ukazaniem się Żywych grobowców – drugiej części wspomnień, nakładem wydawnictwa M. Fruchtman wyszedł zbiór nowel, noszący tytuł Miłość przestępcy.


Mogłoby się wydawać, że Żywe grobowce to tylko kilka kolejnych lat z życia złodzieja, ale w tym czasie, kiedy Nachalnik siedział w więzieniu, odrodziła się Rzeczpospolita i doszło do wojny z bolszewikami oraz bitwy Warszawskiej. Oba te jakże ważne wydarzenia znalazły swoje odzwierciedlenie we wspomnieniach Nachalnika. Niepodległość Polski przywitał za murami łomżyńskiego „Czerwoniaka”i panujący wówczas nastrój uwiecznił na łamach zarówno Życiorysu własnego przestępcy, jak i w Żywych grobowcach.
Natomiast wojnę z bolszewikami oglądał zza krat mokotowskiego więzienia, do którego został przeniesiony w 1919 roku. Tu opisuje bardzo ciekawy epizod. Mianowicie 16 sierpnia do mokotowskiego więzienia przywieziono kilka wagonów pieniędzy, miano je spalić w tamtejszej kotłowni, żeby nie dostały się w ruskie łapy. Kiedy ta informacja rozeszła się wśród więźniów, ci od razu zaczęli kombinować jak taką okazję wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Kilku skazanych wtajemniczyło Nachalnika w swoje plany, widząc w nim osobę niezbędną do realizacji takiego przedsięwzięcia.
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tem?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek. – Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując niemi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy; aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.


Jednak głównym tematem Żywych grobowców nie są wydarzenia historyczne, a życie codzienne i obyczaje panujące w więzieniach, które wówczas gościły w swoich murach ich autora. Urke Nachalnik, tak jak w pierwszej części wspomnień, tak i tu przedstawił mnóstwo obserwacji mających dziś walor wyjątkowego świadectwa. Ma się wrażenie, że z niemal fotograficzną dokładnością odzwierciedlił panujące tam zwyczaje, choć niektóre opisane przez niego epizody mogą wydawać się zbyt podkoloryzowane czy wręcz niewiarygodne. Ale jest to praktycznie nie do zweryfikowania.
Urke zdradza nam tajemnice świata więziennego, w którym egzystował. Opisuje zasady jego funkcjonowania, normy zachowania, przepisy, jak wyglądał dzień i noc skazanych, za co można było trafić do karceru. Kto był frajerem, a kto fetniakiem, czym się różnił doliniarz od klawisznika, kto stał na szczycie więziennej hierarchii i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.
Nachalnik bez ogródek dzieli się wszystkim tym, co działo się za więziennymi murami, począwszy od bójek, w których brał udział, a które miały pokazać, kto jest kim w szeregu, kwitnący pokątny handel ze zblatowanymi strażnikami, po pederastię, której się brzydził. Z tego też powodu sam sobie zadawał retoryczne pytanie, dlaczego władze nie sprowadzą raz w miesiącu kobiet lekkich obyczajów, by zaspokoić seksualne potrzeby więźniów?
Brak kobiet doskwierał mu bardziej niż głód, tęsknił za damskim towarzystwem.
Miły Boże, cóż to za rozkosz być najedzonym w więzieniu i marzyć słodko! W takich dobrych chwilach, których w więzieniu miałem niewiele, więzień zawsze marzy o kobietach. Kobieta wprowadza więźnia w inny świat. Ileż to razy ukradkiem, po dwie godziny i więcej, stałem przy oknie, nie bacząc na karę, która mnie czekała, by tylko ujrzeć przechodzącą za murami więzienia kobietę.
Ale w końcu i ten problem udało mu się rozwiązać na pewien czas. Pracując w więziennej piekarni, miał kontakt z więzienną kuchnią, w której pracowały skazane kobiety. Jedna z nich została jego kochanką. Miała na imię Adela i kończyła odsiadywać wyrok za współudział w morderstwie.
W sierpniu 1923 roku Urke Nachalnik opuścił mury mokotowskiego więzienia z mocnym postanowieniem poprawy. Chciał zerwać z przeszłością, a swój dotychczasowy świat pozostawić za więzienną bramą. Jednak rzeczywistość okazała się być brutalniejsza, niż mu się zdawało.
Po ukazaniu się Żywych grobowców, Nachalnik zaniechał kontynuowania swojej biografii. Możliwe, że czuł się zawiedziony niskimi nakładami, małymi pieniędzmi, i że nie odniosły takiego sukcesu, na jaki liczył, a może tak postąpił z pobudek osobistych? Dopiero rok przed wojną, w 1938 roku, nakładem N. Szapiro wydał książkę, będącą opowieścią o jego życiu: Moja droga życiowa. Od jeszewytu i więzienia do literatury.
Jedni widzieli w nim zwykłego złodzieja, drudzy ofiarę losu, a jeszcze inni literata. Urke Nachalnik, a raczej Icek Baruch Farbarowicz, był chyba wszystkim po trochu.

 

 

Fragment książki Urke Nachalnika pt. Żywe grobowce:

Przypominam też sobie, jak czytał Ogniem i mieczem i Potop. Każde jego słowo utkwiło mi po prostu w pamięci, tak mi się podobało. Kmicic i pan Wołodyjowski tak mi zaimponowali, że w dzień i w nocy o nich myślałem. Mógłbym nawet wtedy dokładnie określić ich wygląd zewnętrzny. Raz nawet Oleńka mi się przyśniła… Zagłoba zaś śnił mi się tylko wtedy, kiedy byłem głodny. Stał wówczas zawsze przede mną z wielkim salcesonem w jednej, a butelką wódki w drugiej ręce. Nieraz przez tego opoja zasnąć nie mogłem, gdyż z jego ukazaniem się głód zawsze się zwiększał.
Ach, jaki wtedy zły byłem na Zagłobę. Życzyłem mu, aby on się dostał do „Czerwoniaka”, choćby na jakieś sześć miesięcy, i popróbował, co znaczy głód. Wtedy na pewno przestałby kpić z głodnych.

Miałem też żal do autora tego dzieła: po co jeszcze tego grubasa i opoja w swoim opowiadaniu ku mojemu utrapieniu umieścił?
Prócz szkoły i bohaterów powieści, którzy zajmowali mi czas w nudnym życiu w więzieniu, miałem też pewnego przyjaciela, który także przyczyniał się nieraz w smutnych chwilach do odzyskania lepszego humoru. Owym przyjacielem był nie kto inny, tylko marna mała myszka. Wiele przyjemnych chwil spędziłem razem z nią. Kiedy drzwi celi zamykały się po podaniu mi jedzenia, zawsze razem z miską na stole zjawiała się i myszka, i skakała wokoło miski. Podsuwałem jej skwarki i najlepsze kąski mego skromnego pożywienia. Nie obawiała się mnie wcale. Tak ją wytresowałem, że wdrapywała mi się na głowę i schodziła z powrotem na stół. Dla lepszego poznania jej, pomalowałem jej ogonek na żółto. Zrobiłem to po to, by się przekonać, gdy mnie przetranslokują do innej celi, czy ona także za mną podąży.
Dłuższy czas rozmyślałem nad tym, czy nie udałoby się posługiwać myszką do jakichś poważniejszych celów? Celem moim – czytelnik na pewno się domyśla – było zawsze to samo: jakim sposobem wydostać się stąd na wolność? Nosiłem się z zamiarem, w który sam nie wierzyłem, by nauczyć myszkę wynosić grypsy do innych cel, abym mógł się porozumiewać z tymi kolegami, na których mogłem polegać. Fantazja unosiła mnie coraz dalej i nawet już myślałem, że myszka tak się udoskonali, że nawet za bramę będzie grypsy wynosiła. Budowałem zamki na lodzie. Chwytałem się jak tonący brzytwy: w nic nieznaczącej małej myszce pokładałem całą nadzieję, nadzieję odzyskania wolności. W mojej wyobraźni, gdy o tym myślałem, myszka wyrastała do rozmiarów słonia.
Nadzieja moja jednak rozprysła się jak sen po kilku nieudanych próbach w tym kierunku. Zostałem wkrótce, nie wiedząc z jakiej przyczyny, przeprowadzony do innej, gorszej celi. Rozstałem się z myszką na zawsze…

*

Nigdy ten dobry, nabożny wychowawca nie oddał żadnej przysługi więźniowi, także gdy ta przysługa według regulaminu więziennego była dozwolona, a nawet wskazana. Jednym słowem, był to typ, jakiego wymaga zaszczytna służba w więzieniu. Niejednemu więźniowi dopomógł w szybszym ukończenia kary tym, że ułatwił mu przeniesienie się na łono Abrahama. Bił więźniów nie gorzej od Rola. Różnica była tylko w tym, że Ról, prócz bykowca, nic podczas egzekucji w ręku nie trzymał, a ten jedna ręką bił bykowcem, a w drugiej ściskał modlitewnik.
Nic więc dziwnego, że gdy ten nabożny człowiek ujrzał pod swoją opieką przy pracy takich ludzi „dobrych”, jak była nasza zacna trójka, z miejsca zaopiekował się nami. Wciąż prawił nam morały.
– Synu – mówił do Staśka – trzeba pracować, by Polskę odbudować, a nie tracić czas na rozmowy.
– Panie dozorco – odrzekł Stasiek – jak Polska ma takich dobrych jak pan ludzi, to i tak się odbuduje, a nasza praca jest zbyteczna.
Dozorca sam nie zmiarkował, jak wciągnięto go do rozmowy. Muszę tu zaznaczyć, że lubił prowadzić rozmowy z więźniami, starając się w toku rozmowy prawić nam morały, które zapewne wyczytał w modlitewniku.
Widząc go w dobrym humorze, począłem żartować i zagadnąłem:
– Panie dozorco, pamiętam dobrze, jak pan za Rosji ku…y łapał po ulicach. Niech pan tak powie, co było lepiej: za Rosji ku…y łapać i pakować do labaja, czy teraz za Polski pilnować i bić złodziejów?
Dozorca widać nie spodziewał się tak urągliwego pytania, zaczerwienił się jak sztandar bolszewicki i odparł nie bez złości:
– Synu, ty nie bądź taki mądry. Teraz nie jest Rosja, kiedy złodzieje prowadzili rej w więzieniu. Ty siedź cicho, synu, a lepiej na tym wyjdziesz.
Widząc, jak moje pytanie ośmieszyło go w oczach więźniów, którzy śmiali się na głos, zaryzykowałem jeszcze:
– O, panie dozorco, gdybym to ja miał takiego dobrego ojca jak pan, nie siedziałbym teraz w więzieniu za kradzież.
– A za co byś ty siedział, synu? – zaciekawił się dozorca.
– Za ojcobójstwo, panie dozorco.
Dozorca zbladł jak płótno, jednakże nie zdążył nic odpowiedzieć, bowiem zawołano go na centralę. Rzucił tylko, odchodząc, straszne, nienawistne spojrzenie w moim kierunku, tak że w duchu zaczynałem już żałować, wiedząc, że on się na pewno na mnie zemści.
Stasiek odezwał się do mnie:
– Zobaczysz, że klawisz na tobie się odegra. Ja dobrze znam tego chama. Po co ci było z psem zaczynać? Zdaje mi się, że do pracy więcej cię już nie puści. Już on znajdzie na ciebie sołdacką pretensję, by ci czym „nagolić”.

*

Nieraz słyszałem wówczas w celi, gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, spory i rozmowy, niemal każdy twierdził to samo: „Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi”. Co innego jest ojczyzna, a co innego społeczeństwo, to że społeczeństwo napiętnowało ich jak zbrodniarzy, nie obniża wcale poziomu ich miłości do ojczyzny.
W więzieniu rozeszła się wówczas pogłoska, że jest rozkaz w kancelarii, aby wybrać z więźniów ochotników na front. Prawie wszyscy jak jeden mąż postanowili nadstawić własne piersi najeźdźcom. Pragnęli stanąć w szeregach armii choćby w najgorszym ogniu, by pokazać społeczeństwu, że nie są tak podli, za jakich ich uważają.
Żaden przestępca moim zdaniem nie ma takiego żalu do wymiaru sprawiedliwości, który pozbawia go wolności na określony przeciąg czasu, jak do społeczeństwa, które skazuje go po odbyciu kary na całe życie, nie chcąc mu dać pracy. Społeczeństwo jest gorsze, gdyż swoją srogością i nieufnością skazuje go na głodową śmierć. Tym samym społeczeństwo samo przeciw sobie wpycha mu do rąk narzędzia zbrodni i – co za tym idzie – przestępca musi powrócić, skąd przybył.

*

– Słuchaj, brachu! Wczoraj o północy przywieziono na kotłownię szesnaście wagonów pieniędzy do spalenia. Słyszysz, szesnaście wagonów forsy! Całą noc nie spałem, myśląc, jak się dostać na kotłownię i do forsy. Cały dzień myślałem nad tym i doszedłem do przekonania, że wszystko się da zrobić.
– Skąd ty wiesz o tym? – przerwałem mu. – Może to bujda. Kto będzie palił pieniądze?
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tym?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek.
Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując nimi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy, aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.
– Więc słuchaj. Za dwa, trzy dni zapewne nas zwolnią. Jutro w nocy staraj się za wszelką cenę dostać na podwórko kotłowni. Wiesz, tam gdzie sypią popiół z kotłowni. Wszystko już jest zrobione. Palacze postarają się zepsuć światło elektryczne w całym więzieniu, wtedy będziesz miał znak, że masz natychmiast tam być. Palacze są po pracy rewidowani do naga i nic ze sobą nie mogą zabrać. Ale umówiłem się z Julkiem, on jest cwany i wszystko zrobi. Pieniądze są w paczkach po tysiąc banknotów w jednej. On zrobi tak, że podczas wrzucania paczek do pieca, wrzuci kilka z nich do popielnika, po czym zabierze je razem z popiołem na taczki i wysypie to na podwórku, a ty wpadniesz z workiem, zabierzesz i zamelinujesz w piekarni. Czy twój majster jest blatny czy nie?
– To być nie może, mój majster za kawałek chleba zabija ludzi. Ja za żadne skarby nie mogę z nim nic zrobić. To się na nic nie zda.
– Głupi jesteś, spróbuj go zblatować, a zobaczysz. Gdyby on sam nie był blatny, to nie biłby tak więźniów. Sam udaje, że jest srogi i uczciwy, a kradnie, co się da. Ja się znam dobrze na tym. Wszyscy „klawisze”, którzy są źli, są największymi złodziejami. Spróbuj, a zobaczysz, że uda ci się go zblatować.

*

Na piekarni powodziło mi się nieźle. Aresztantka, o której wspomniałem i która mnie tak zainteresowała, okazała się bardzo dobrą dziewczyną. Nazywała się Adela. Siedziała w więzieniu wraz ze starszą siostrą, jeszcze w śledztwie, za udział w zabójstwie jej męża. Była ona starszą kucharką. Nic więc dziwnego, że dbała o to, abym nie był głodny. „Odpalała” mi zawsze to kawał słoniny, to mięsa i przechowywała je w pończochach przed okiem chytrej dozorczyni.
Na kuchnię wstęp miałem wzbroniony. Jednakże przy okazji – to po obiad, to po wodę gorącą do ciasta – wchodziłem tam. Później zaś, gdy pozyskałem zaufanie dozorczyni, która była czterdziestoletnią panną o wyglądzie Ksantypy, a której prawiłem komplementy, co jej bardzo pochlebiało, miałem już tam wstęp dozwolony.
Zaufanie mego dozorcy zdobyłem także. Miał on pod sobą i kuchnię, a także magazyn żywnościowy. Codziennie po obiedzie wydawał prowianty do kuchni na następny dzień. Po prowianty przychodziła dozorczyni z Adelą i dwie aresztantki. Ja zawsze pomagałem w wydawaniu prowiantów. Wraz z Adelą kradliśmy to cukier, to słoninę, wreszcie, co do ręki wpadło. Jedna z aresztantek zagadywała dozorcę, który lubił poflirtować, a my tymczasem robiliśmy swoje.
Taki stan rzeczy trwał dość długo, aż wreszcie gdy nastąpiła kontrola i okazało się, że brak do wagi pewnej ilości produktów, wstępu do magazynu stanowczo nam zabroniono.
Do pomocy wziąłem sobie więźnia, którego znałem z wolności. Miał on tylko sześć miesięcy za to, że w piekarni, w której pracował, skradł trochę mąki.
Pomocnik mój znał fach piekarski lepiej ode mnie. Wiedziałem też, że potrafi trzymać język za zębami, i dlatego wskazałem na niego, będąc pewny, że on mnie nie zdradzi.
Mimo wszystko byłem ostrożny. Nie zwierzałem mu się z moich planów ucieczki. Wszystko, co mogłem, czyniłem tak, aby on o tym nie wiedział, tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy już coś nie mogło ujść jego uwagi, wyjaśniałem mu, że robię to wszystko dla naszego wspólnego dobra.
Ja, jako majster, mogłem przychodzić z celi do piekarni, kiedy tylko chciałem. Pomocnika puszczano z celi tylko wtedy, kiedy ja kazałem go wypuścić do pracy. Urządzałem się zawsze tak, że dyżurny oddziału wypuszczał mnie czasami już o świcie i jeszcze wcześniej, motywowałem to koniecznością, twierdząc, że w przeciwnym razie kwas na chleb byłby do niczego.
O tej samej porze Adela, jako starsza kucharka, przychodziła do kuchni, by zacząć pracę około śniadania dla więźniów. Dyżurny zamykał nas i oddalał się na oddział.
Pewnego dnia stanąłem przy drzwiach, nasłuchując. Gdy przekonany już byłem, że dozorca pozamykał za sobą drzwi prowadzące do kuchni, i gdy kroki jego zupełnie ucichły, prędko wyciągnąłem z ukrycia dorobiony przeze mnie wytrych do drzwi piekarni i kuchni. Adela na to tylko czekała, gdyż działałem za jej zgodą. Z początku nie chciała się na to zgodzić, obawiając się skutków i kary. Jednakże zgodziła się. Czyż mogła ona jako młoda kobieta, i to będąc w więzieniu, oprzeć się takiej pokusie?
Zabawialiśmy się w ten sposób nie więcej jak kilka minut. Wprawdzie ciężko nam było się rozstać, cóż było jednak robić? Byliśmy więźniami, a dyżurny często do nas zaglądał.
Tego rodzaju uciechy, które w więzieniu są rzadkością lub są zupełnie niemożliwe, urządzaliśmy sobie dwa lub trzy razy tygodniowo. Nie chcąc ściągać na siebie uwagi dozorców, byłem ostrożny, bardzo ostrożny. Nieraz miałem kłopot z Adelą, gdyż nie chciała mnie puścić od siebie. Gdy tylko otwierałem drzwi kuchni, padała mi prosto w objęcia niemal nieprzytomna. Zapominała o wszystkim, nawet o tym, gdzie nasze spotkanie się odbywa. Nieraz musiałem użyć siły woli, by z jej rozkochanych ramion się wydostać.

*

Jak się później przekonałem, we wszystkich więzieniach w celach ogólnych więźniowie dzielą się na cztery kategorie. Pierwsza – to zawodowcy, tych jest znikoma ilość. Jak już poprzednio zaznaczyłem, ci prowadzą rej po więzieniach i są tu panami położenia. Kategoria druga, to tak zwane cwaniaki, fetniaki. Składają się przeważnie z alfonsów, drugorzędnych nożowców, pijaków, którzy przychodzą do więzienia tylko „sezonowo”. Najwięcej tych sezonowców spotyka się po więzieniach w wielkich miastach stołecznych. W Warszawie większa część sezonowców – to murarze, strycharze, którzy na zimę przychodzą tu na odpoczynek. Sezonowcy są awanturniczego usposobienia, co stawia ich niżej od zawodowców.
Alfonsi, drugorzędni nożowcy i tym podobna arystokracja tej branży należą do sezonowców dlatego, że latem jako tako mogą się utrzymać z marnych zarobków swych ofiar i nie potrzebują opłacać za nich komornego. Uprawiają swój zawód za Dworcem Gdańskim, pod gołym niebiem, pod mostami i w tym podobnych kryjówkach, co nie wymaga ani komornego, ani lokalowego. Zimą jest inaczej i dlatego są oni zmuszeni przychodzić do „Mokotowa”.
Taki „cwaniak” nigdy nie przynosi większego wyroku niż sześć miesięcy, popełniają takie tylko wykroczenia, za które kara, nawet gdy nie jest po raz pierwszy, nie przekracza tego terminu.
Kategorię trzecią stanowią bandyci, którzy mają wyroki od ośmiu lat do bezterminowego, dożywotniego więzienia. Złodzieje pogardzają nimi, gdyż robią przeważnie na mokro. Prawdziwy złodziej czuje wstręt do mokrej roboty. Rozumuje on w ten sposób: jeśli ukradnę „po cichu”, nie wyrządzam tym swoim ofiarom śmiertelnej krzywdy. Mogą się oni na nowo dorobić, i nawet po raz drugi mogę do nich zawitać, nieraz się zdarza, że się składa wizytę po raz trzeci. Ale gdy zabiję, tamten już nigdy się nie dorobi i mogę być na tym tylko stratny.
Rozumują też i tak: po co mam chodzić na „stój” i dostawać od razu duży ochłap albo „koło” i już więcej wolności nie ujrzeć, kiedy mogę kraść i dostać kilka miesięcy, a w najgorszym wypadku parę lat, gdy wpadnę. Pozostaje jednak zawsze nadzieja, że gdy wyjdę, mogę jeszcze raz spróbować szczęścia – i mogę trafić i zabastować.
Każdy złodziej myśli zawsze, że ta robota, na którą właśnie się udaje, jest już ostatnia. Zawsze liczy na to, że trafi na większą sumę i zbastuje. Jest to marzenie każdego zawodowca: raz trafić i zostać porządnym człowiekiem. I tak długo chodzi na tą „ostatnią” robotę z myślą, że tu właśnie znajdzie ukryty skarb, aż na nowo trafia prosto do ula.
Bandyci rekrutują się, jak się przekonałem, przeważnie z chłopów ze wsi, byłych wojskowych. Zapewne skosztowali oni na wojnie światowej ludzkiej krwi, tanich zabaw z prostytutkami – i zapachniało im pijaństwo i rabunek. Toteż po zwolnieniu ich z wojska, gdy powrócili do domu na nudną wieś, praca na roli po takim wesołym, beztroskim życiu nie mogła już smakować […]
Dużo bandytów rekrutuje się też z bezrobotnych. Pracy nie ma, ukraść nie wie jak – to jest fach, który trzeba dobrze umieć. Żołądek wkłada mu do ręki broń – a w braku broni nóż, pałkę lub zwyczajny kij. Zresztą czy trzeba wielkich narzędzi do zabicia człowieka? Rezultat jest ten sam: wieczne więzienie jak w banku.
Kategoria czwarta – to ofiary losu. Przypadkowe zabójstwo, nieszczęśliwa miłość, podłość ludzka i tym podobne. Ci są w więzieniu najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych. Chodzą po celach cicho jak cienie. Rzadko kiedy z kategorii czwartej wychodzi się na wolność. Gruźlica powiększa karę, wymierzoną przez sprawiedliwość ludzką, nieporadność w więzieniu również przyczynia się do prędszej śmierci tych ofiar.
Wszystkie te kategorie, z wyjątkiem czwartej, trzymają się w więzieniu razem.

*

Na kartoflarnię pchano największych niedołęgów, a także największych cwaniaków, tak zwane „Czterdziechy”, „Ojratyrera”, „Usiasiusia”, kapusiów, półwariatów albo symulujących wariatów – wszystko pchano do mojego państewka. Miałem zadanie nie lada, by utrzymać porządek między mymi poddanymi. Jako starszy celi godziłem spory i kłótnie. Czasami też trzeba było wystąpić namacalnie i zrobić „dyplomatyczny ruch”. Dzięki temu tylko, że szanowano mnie jako dobrego urka, a ferajna, która stale była w celi, trzymała ze mną sztamę, mogłem panować nad resztą nieposłusznych w celi.
Mimo to zdarzało się, że musiałem stoczyć bitwę z kilkoma cwaniakami naraz. Muszę tu powiedzieć bez pochwały dla siebie, że zawsze z tej „dyplomatycznej” walki wychodziłem wygrany. Po każdym takim wypadku szanowano mnie jeszcze więcej. Moja siła fizyczna, która była znana w całym „Mokotowie”, musiała im zaimponować. Bywało, pobijemy się, a za chwilę, jakby nigdy nic nie zaszło, już w najlepsze rozmawiamy i dzielimy się wszystkim, jak najserdeczniejsi przyjaciele. Bójki trzeba było staczać o lada słowo, które się nie spodobało koledze po fachu. Frajer cham nigdy nie stawia oporu i zawsze jest posłuszny, choćby nie chciał. Wie, że tu złodziejowi wszystko wolno i woli przemilczeć swoją krzywdę. Skarżyć się przed władzą jest jeszcze gorzej – ogłoszą go kapusiem i w każdej celi, do której go wsadzą, jest przegrany. Za każdym świeżym więźniem, skądkolwiek by przybył – czy z innego więzienia, czy też z drugiej celi – idzie telegram co do jego osoby.

*
Po kilkuletnim pobycie w więzieniu w najłagodniejszych nawet więźniach rodzą się dzikie instynkty. Jedyne ich rozrywki – to bójki i kłótnie, które nie ustają. A wobec przymusowego życia bez kobiet krzewią się zboczenia seksualne. Tu także w sposób nieopisany kwitła pederastia. Zdarzały się pary łączące się – że się tak wyrażę – z prawdziwego wzajemnego uczucia. W większości wypadków była to prawdziwa prostytucja, ponieważ „kochanki” kupowano za tytoń, dolewki, „klamoty” lub coś w tym rodzaju,
Czy nie lepiej byłoby sprowadzić do więzienia raz na miesiąc pewną liczbę piękności lekkiego prowadzenia się, by zaspokoić panujący tu głód seksualny? […]

-Siostra żądała połowy majątku i straszyła, że jak nie dam, wyda mnie policji. Udałem, że zgadzam się na wszystko i kombinowałem teraz, jak jej się pozbyć… Ale ona widać zrozumiała, co się święci, i poleciała do żandarmerii. Aresztowali mnie, dali „koło”. Mam teraz ziemię, żonę, wszystko – zakończył, śmiejąc się idiotycznie.
Zapytałem go, czy nie żałuje tego, co uczynił, a on mi odparł:
– Zgadł pan, ja bardzo żałuję. Ale szkoduję, że i siostry nie posłałem tam, gdzie matkę.
Był to czysty typ zwyrodnialca. Zaczepiał każdego w celi, mówiąc:
– Ty, chcesz kichy odgrzać?
„Kichy odgrzać” każdy tu chciał, więc nie brakowało mu gości. Nie mogłem patrzeć na tego więźnia, na próżno mu tłumaczyłem, aby tego nie czynił – nic nie pomogło. Tłumaczył się, że przyzwyczaił się do tego i bez tego żyć już nie może.
Nie było rady. Kapować, że to robi, nie mogłem, więc dłuższy czas był w celi, aż wreszcie zachorował. Wzięto go na towarową stację i „kasztan” położył koniec jego nędznemu życiu.
Drugim, który zajmował się tym samym w celi z zamiłowania, był niejaki Steik, Niemiec. Był to piękny chłopiec o wyglądzie dwudziestoletniej dziewczyny. Miał on, jak mi opowiadał, szesnaście lat, gdy dostał się do domu poprawczego w Studzieńcu. Tam zmusili go do tego rówieśnicy. Po opuszczeniu tego domu nie mógł już żyć bez tego. Ponieważ na wolności amatorów na coś podobnego trudno znaleźć, starał się, jak sam mówił, dostać na krótko do więzienia. Omylił się jednak i zamiast spodziewanych kilku miesięcy dostał osiem lat.
Środa była dla niego najlepszym dniem. Więźniowie, którzy otrzymywali podania z wolności, dawali mu wieczorem coś zarobić. Cała kolejka była do niego. Żartowałem z niego, ale on sobie z tego nic nie robił i zgarniał do torby zarobki. Palił tytoń, którym go obdarowywano. Nieraz dostał ode mnie w szyję za swoje postępki, wiele razy musiałem jednak milczeć, gdyż największe cwaniaki byli jego gośćmi. Chcąc go się koniecznie pozbyć, postarałem się wypchnąć go na funkcję. Zabrano go na korytarzowego na drugi oddział pod numer dwudziesty czwarty. Jak się dowiedziałem, tam czynił to samo.
Po wszystkich celach ogólnych homoseksualizm panuje w sposób straszliwy. Władza więzienna jest bezsilna wobec tej zarazy. Dlatego też w niemieckich więzieniach i w wielu innych państwach więźniowie w dzień są w wielkich salach, a na noc każdy z osobna udaje się na spoczynek do pojedynczej celi.
Więzień taki, przezywany „gliną”, pogardzany jest tak samo jak kapuś. Przy stole nie wolno mu usiąść do jedzenia razem ze wszystkimi. Nie wolno też „glinie” dotknąć się czyjejś miski, chleba czy w ogóle, wszystkiego, co jest przeznaczone do jedzenia. Różnica między kapusiem a gliną jest tylko ta, że kapusiowi odbierają zdrowie, a tego nie biją. Przeważnie jednak kapuś i „gliny” mieszczą się w jednej osobie.
Bardzo ciekawa jest etyka i prawo panujące w celach więziennych między więźniami. Złodziej może być nie wiem jak głodny, ale nie wolno mu przyjąć od kapusia ani od „gliny” nic do jedzenia. Złodziej musi się podporządkować temu prawu, inaczej nie jest uważany za
„charakternego” złodzieja. Nie wolno mu też utrzymywać stosunków koleżeńskich z frajerami. Największą obelgą dla złodzieja jest, gdy mu powiedzą: glina, kapuś. Za taką obelgę rżną się nożami. Natomiast k…. twoja mać jest przyjęte i nikt nie ma prawa się obrazić. Frajer znów odwrotnie, obraża się, gdy mu mówią k…. twoja mać, a na słowa kapuś, glina – wcale nie reaguje.

Fragment książki Urke Nachalnika, Żywe grobowce, Wyd. Replika, Poznań 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Żywe grobowce są kontynuacją wspomnień autora, zapoczątkowanych w książce Życiorys własny przestępcy. Urke Nachalnik to złodziej recydywista, który dużą część swojego życia spędził w towarzystwie przestępców bądź to na wolności, bądź za kratami. Akcja książki zaczyna się w momencie, w którym siedząc w więzieniu, Nachalnik dowiaduje się, że Polska odzyskała niepodległość. Początkowo łudzi się, że wkrótce wyjdzie na wolność, ale dla takich jak on nie było wówczas taryfy ulgowej.

Główną płaszczyzną Żywych grobowców jest życie codzienne w więzieniach, w których przebywał Nachalnik. Początkowo siedział w Łomżyńskim „Czerwoniaku”, później został przeniesiony do warszawskiego więzienia na Mokotowie. Dzięki Nachalnikowi możemy poznać wiele tajemnic, które skrywają zarówno więzienne mury, jak i świat przestępczy w nich osadzony. Poznajemy więzienną hierarchię, dowiadujemy się, kto jest „frajerem”, a kto „fetniakiem”, czym się różnił „doliniarz” od „klawisznika” i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.

Po odsiedzeniu całego wyroku, w 1923 roku Nachalnik wyszedł na wolność. Miał zamiar zacząć nowe życie, jednak szara rzeczywistość, która czekała na niego poza murami więzienia, nie pozostawiła mu wiele złudzeń. Mimo szczerych chęci, aby być uczciwym człowiekiem, wciąż ciągnęło wilka do lasu.

Artykuł „Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/feed/ 0
Mocne słowa ,,klawisza” na temat przeszłości i przyszłości Stefana W. w więzieniu. ,,Miałem tego nie robić, ale nie mogę się oprzeć…” https://niezlomni.com/mocne-slowa-klawisza-na-temat-przeszlosci-i-przyszlosci-stefana-w-w-wiezieniu-mialem-tego-nie-robic-ale-nie-moge-sie-oprzec/ https://niezlomni.com/mocne-slowa-klawisza-na-temat-przeszlosci-i-przyszlosci-stefana-w-w-wiezieniu-mialem-tego-nie-robic-ale-nie-moge-sie-oprzec/#comments Tue, 15 Jan 2019 08:34:16 +0000 https://niezlomni.com/?p=50601

Na profilu „Służba Więzienna Okiem Klawisza” pojawił się wpis pracownika służby więziennej, który zabrał głos na temat Stefana W. (to on zamordował Pawła Adamowicza). Wpis, który stał się niezwykle popularny wśród internautów, rzuca światło na temat przeszłości i możliwej przyszłości mordercy.

Miałem tego nie robić, ale nie mogę się oprzeć

- zaznacza na początku i pisze o Stefanie W.:

Przykład pana "Stefana", tak PANA bo tak będziemy się do niego zwracać przez najbliższe pare lat MY funkcjonariusze SW. PAN Stefan przeleżał w pudle 5 lat, nauczyliśmy go być roszczeniowym i aroganckim i pokazaliśmy jaki jest bezkarny. Zapewniliśmy mu 5 lat jedzenia, dachu nad głową oraz opieki medycznej. "KARĘ" którą odbywał w którymś z ZK można porównać, robiłem to już niejednokrotnie, do wczasów w Ciechocinku. Kara bezwzględnego pozbawienia wolności w przypadku osób takich jak PAN Stefan często jest tylko etapem w życiu, jeśli poruszał się On wcześniej w podobnym otoczeniu to świetnie sobie tam dał radę - śmiem twierdzić że nawet mogło mu się to podobać. Mógł utrzymywać kontakt z ludźmi jego pokroju, jego upodobań, z którymi miał wspólne tematy i doskonale się rozumiał. Na przeszkodzie do bycia w pełni szczęśliwym brakowało tylko "wolności" takiej naszej codziennej. Trochę poćwiczył trochę przyćpał ogólnie 5 lat j*bło. W głowie ciągle siedział mu żal za to że siedzi, że ktoś go wsypał czy przybił mu więcej niż sam sobie wyliczył analizując i planując te napady (wg mnie kara zbyt niska, ale to nie klawisz decyduje tylko sędzia). Po tym co od**bał również śmiem twierdzić że w pudle były z nim problemy - może nawet zaatakował jakiegoś funkcjonariusza podczas odsiadki ( ale to tylko przypuszczenia ) ponieważ czuł cały czas że wg niego został niesprawiedliwie osądzony

- opisuje i przechodzi do momentu, kiedy późniejszy morderca opuścił więzienie:

Wyskoczył na wolność dostał z funduszu postpenitencjarnego nowe ciuchy, może parę złotych na bilet - a może nawet miał zapełnioną całą żelazną. Wyszedł zobaczył że 5 lat to w h*j czasu ciężko mu się teraz odnaleźć (skok technologii, zmiany w przepisach, zmiany w całym życiu) w pudle nikt mu nie powiedział że będzie MUSIAŁ coś zrobić, bo przez 5 lat jedyne, co musiał, to rano i wieczorem przy apelu stać w zielonym ubraniu i podkreślam NIC WIĘCEJ. Zderzył się z rzeczywistością nie potrafił w niej odnaleźć i postanowił wymierzyć karę za swój nieudany start. Pewnie pisał o jakieś wokandy, przerwy w karze na wszystko była blacha bo nie dał się "zresocjalizować", wyszedł, jedyne, co nauczyło go więzienie to, że musi być stanowczy i brutalny (słownie lub fizycznie), by coś uzyskać. W tym pustym dzbanie skleił wszystko w całość, a efekt widać było wczoraj od godziny 20:00 na każdym kanale informacyjnym.

Pracownik Służby Więziennej kończy takim oto wnioskiem:

Na początku napisałem, że nie będe nikogo obwiniał, tutaj obwiniłem PANA Stefana. Ale to tylko moje subiektywne zdanie. Pan Stefan wjedzie na puche z fejmem doj**anym na maxa - w oczach innych złodziei będzie już kimś.. Stefan przeleży kolejne parę lat za pieniądze moje, twoje, a także Pana Adamowicza. Wyjdzie...

Artykuł Mocne słowa ,,klawisza” na temat przeszłości i przyszłości Stefana W. w więzieniu. ,,Miałem tego nie robić, ale nie mogę się oprzeć…” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/mocne-slowa-klawisza-na-temat-przeszlosci-i-przyszlosci-stefana-w-w-wiezieniu-mialem-tego-nie-robic-ale-nie-moge-sie-oprzec/feed/ 4
„Na widok lufy rewolweru potracili mowę”. Żydowscy gangsterzy w II Rzeczypospolitej https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/ https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/#respond Wed, 21 Nov 2018 14:42:02 +0000 https://niezlomni.com/?p=50398

Nareszcie dowiedziałem się, co było przyczyną tego zdenerwowania. Otóż ojciec stał pod groźbą bankructwa – brat jego, związany z ojcem finansowymi sprawami, zrujnował się doszczętnie w interesach i uciekł do Ameryki. W następstwie kilka piekarń ogłosiło także bankructwo, każda narażała ojca na kilka tysięcy rubli - pisze Urke Nachalnik w książce "Życiorys własny przestępcy".

Epilogiem tego było wystawienie na licytację parowej cegielni stryja, z lasem i zabudowaniami. Po spieniężeniu tego wszystkiego brakowało jeszcze 15 tysięcy rubli, by pokryć długi stryja. Ojciec zaczął więc układy z wierzycielami, które odbywały się u nas w domu, a podczas których nie obeszło się bez awantur.

Widząc to, wierzyciele ojca pośpieszyli także po swoje długi. Pamiętam jak dziś ten przykry dzień. Było to w sobotę wieczorem. Wierzyciele zgłosili się naraz po swe należności. We wszystkich pokojach pełno było ludzi. Powierzyli oni w swoim czasie ojcu swe zaoszczędzone pieniądze na procent, uchodził on bowiem za majętnego człowieka. Teraz zaś, gdy usłyszeli o bankructwach, nie orientując się w sytuacji i nie pytając, czy i ojciec należy do grona upadłych firm, przyszli i krzyczeli, by im natychmiast zwrócił krwawo zapracowane pieniądze.

Ojcu nie dawali dojść do słowa i kto wie, jak by to się skończyło, gdyby w porę nie przybył ksiądz proboszcz Ch., staruszek szanowany w całym miasteczku nawet przez Żydów, jego uwadze nie uszło żadne poważniejsze zdarzenie w okolicy.

Po zauważeniu go wszyscy ucichli i skierowali swe oczy w stronę przybyłego. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – powitał ich staruszek. Na te słowa obecni, nie wyłączając i Żydów, porwali czapki z głów. Po serdecznym przywitaniu się ze zgromadzonymi ksiądz porozumiał się z ojcem. Potem zwrócił się do obecnych i przemówił:

– Panowie, opamiętajcie się! Strach przed stratą waszych pieniędzy opętał was do tego stopnia, że sami nie wiecie, co robicie. Pan F…cz w zupełności jest w stanie pokryć wszystkie swoje zobowiązania każdej chwili. Możecie więc iść w spokoju do domu, a w poniedziałek o godzinie szóstej wieczór każdy, o ile chce wycofać swe pieniądze, niech przyniesie weksle czy kwity, a otrzyma należność z procentami.
Spojrzeli po sobie pytająco z pewnym niedowierzaniem, wątpiąc, czy nie będzie już za późno. Myśleli, że jak stryj zrobił plajtę, to i ojca może spotkać to samo. Spostrzegłszy wahanie, ksiądz proboszcz jeszcze raz zapewnił ich, że każdy otrzyma swą należność i że on za to bierze na siebie odpowiedzialność. To ich ostatecznie upewniło. Jeden za drugim zaczęli opuszczać mieszkanie. Po tym zajściu w rezultacie zostało kilka połamanych krzeseł.

W poniedziałek o umówionej godzinie ojciec zaczął wypłacać wszelkie należności swym wierzycielom. Każdy otrzymał swoje co do grosza. Większa część prosiła ojca, aby z powrotem wziął pieniądze na procent, lecz ojciec stanowczo odmawiał.
Wspominając dość często przykrą sytuację ojca z owej soboty, zadawałem sobie pytanie, czy ten szanowny staruszek, który wybawił ojca z opresji i zażegnał większą awanturę, także nie posiadał duszy, jak to rebe określił. Mocno zwątpiłem w prawdomówność rebego.

*
„Na początku maja 1918 roku we trzech wyjechaliśmy do miasteczka S. na Litwie. Tam dopiero mieliśmy się dowiedzieć, gdzie i co ma być celem naszej wyprawy. Wspólnik mój, „Szofer”, został tam nagle zawezwany przez znanego mu i zaufanego pasera, aby natychmiast przyjechał z dwoma odpowiednimi wspólnikami, ponieważ „jest dobry interes”, który nie cierpi zwłoki.
Właśnie w tym celu pięknego dnia majowego stanęliśmy przed paserem, który nas przyjął z radością.

Muszę tu określić oryginalną postać pasera. Był to człowiek taki, że gdybym nie wiedział, co on za jeden, nigdy nie uwierzyłbym, że należy do naszej branży. Mógł mieć lat około pięćdziesięciu, średniego wzrostu i tuszy, o zdrowym wyglądzie, z czarnymi przenikliwymi oczyma, długą czarną brodą i tegoż koloru długimi pejsami. Każdy, na pierwszy rzut oka z jego całej powierzchowności, wziąłby go przynajmniej za podrabina.

Mówił cicho i z powagą. Nad każdym słowem się zastanawiał, zanim je wyrzekł, głaskał przy tym pieszczotliwie swoją imponującą brodę. Trudnił się lichwą, a kupował tylko, jak sam mówił, od „pewnych ludzi”, i to papiery wartościowe, walutę i „szmuk”. „Szofera” znał jeszcze z czasów lepszych, i jak mówił, tylko jemu ufa, i że my dwaj nie jesteśmy godni znać jego.

Mieszkał bardzo przyzwoicie. Był wdowcem. Dom prowadziła starsza córka, lat dwadzieścia pięć, o której mówiono, że przy potrzebie i dla oszczędności zastępuje mu także i żonę. Widocznie też z tego powodu, pomimo że była niebrzydka i niebiedna, nie wydawał jej za mąż.
Miał jeszcze dwie córki, z których średnia nie była tu obecna, a najmłodsza miała lat siedemnaście i była najładniejsza. Przynajmniej ja tak twierdzę. O niej muszę dużo opisać ze względu na ważną rolę, jaką odegrała w moim życiu, ale o tym później opowiem.

*
Po chwili kobieta wstała i słyszałem, jak otwierała kasę i coś tam robiła. Mężczyzna również po chwili nachylił się razem z nią nad łóżkiem i coś tam w kasie przekładali, słyszałem, jak ją zamknęła, mówiąc do męża:
– Masz klucz.
On zaś powiedział:
– Włóż go pod poduszkę.
Więc klucz jest pod poduszką, myślałem, dobrze idzie. Mężczyzna pierwszy począł się teraz rozbierać, wlazł do łóżka, pod którym leżałem, prosząc, aby i ona się rozbierała.
– Zaraz, zaraz – odparła kobieta, śmiejąc się – nie gorączkuj się tak, mój kochany, ty jeszcze zdążysz swoje zrobić – i zaczęła się powoli rozbierać. Gdy już stanęła w bieliźnie, mężczyzna pociągnął ją do swego łóżka. Roześmiała się i ułożyła do tego samego łóżka. Musiała być odpowiedniej tuszy, gdyż materace wyginały się pod ciężarem i oparły się niemal na moich plecach. Ładny interes, pomyślałem, uduszą mnie.
Zaczęły się jak zwykle w tych chwilach między młodym małżeństwem najprzód pocałunki i zapewnienia miłości, a potem głośne sapania…
Materace raz podnosiły się, to znów opierały się o moje plecy. Pot kroplisty oblewał mnie całego, myślałem, jak tak dalej pójdzie, to nie wytrzymam. Znalazłem się tu bardzo śmiesznie. Domyśliłem się, że to może potrwać dość długo, w czym się też nie myliłem. Sapanie stało się coraz głośniejsze i zawziętsze. Pocałunki odbijały się po pokoju jeden za drugim. Zmysły zaczęły u mnie działać, jak jeszcze nigdy. Musiałem skupić całą swoją siłę woli, by nie popełnić tu głupstwa…
Nagle kobieta zawołała namiętnie urwanym głosem:
– Tie-tie-tie-fer…
Mąż zaś odparł, dysząc ciężko:
– Gut, gut…
Na te słowa zaledwie nie wybuchnąłem śmiechem. Jednakże wstrzymałem się, było mi duszno aż do mdłości, w tej chwili wyrzekłbym się zarobku, aby tylko ktoś mnie wybawił z tej sytuacji.
Zabawa trwałaby, kto wie jak długo, gdyby nie mąż, który zaklinał się, że już na dziś dalej nie może…
„Druga Frania”, pomyślałem.
Miałem straszną ochotę zobaczyć tę kobietę, czy ona jest ładna. Wtem kobieta wyskoczyła z łóżka i z nocnej szafy wyciągnęła miednicę z wodą. Zmiarkowałem, co tu się teraz stanie, i zamknąłem oczy, bałem się, że nie wytrzymam. Słyszę plusk wody i otworzyłem jednak oczy. Mogłem teraz oglądać całe jej kobiece wdzięki i widzieć to, czego może mąż nie widział. Uczuć, których wtedy doznałem, i dzikiej żądzy, która mnie ogarnęła, nigdy nie zapomnę. Byłem, że tak się wyrażę, na ten widok bliski obłędu.
Kobieta mogła mieć z górą lat dwadzieścia trzy, rosła w biodrach i piękna, w całym tego słowa znaczeniu. Dłuższy czas po tym pamiętnym dla mnie obrazie z owej nocy stała mi przed oczyma i spędzała sen z powiek.
Po tym, co się stało, myślałem, że teraz na pewno już koniec zabawy, że ona ułoży się do swego łóżka na spoczynek, ale pomyliłem się. Wlazła z powrotem do łóżka męża i zaczęły się różne wynurzenia. Trwało to dość długo, a jak mi się wydawało, wieki całe.
Zegar wybił dwunastą. Myślałem, kto wie, kiedy zasną. Cieszyło mnie tylko to, że o ile zasną, to będą na pewno spać po takich zawziętych atakach jak zabici. Po dłuższej chwili rozmowa zaczęła się urywać. Mąż odpowiadał jej sennym głosem, prosząc ją, aby nareszcie dała mu spokój i że chce spać, potem nastąpiły dwa głośne pocałunki i cisza…
Było już w sam czas, bo czułem, że dłużej tam nie wytrzymam w żaden sposób. Jednakże musiałem jeszcze leżeć pod łóżkiem dość długo, zanim usłyszałem głośne oddechy, a potem chrapanie śpiących. Byłem teraz pewny, że po takiej fizycznej pracy, której byłem świadkiem, tak prędko nie przebudzą się.
Ostrożnie i cichutko wylazłem spod łóżka, z wysiłkiem prostując członki i ocierając pot z czoła, pozwoliłem sobie na głośniejsze oddychanie. Spojrzałem na śpiącą parę. Żona, leżąc przy brzegu łóżka, miała zarzuconą prawą rękę na szyi męża. Pierwszą moją czynnością było odsunąć ze środka rygiel i potem kluczem otworzyć drzwi wychodzące do ogrodu, te same, przez które tu wszedłem.

Drzwi skrzypnęły tak silnie, że obawiałem się, iż się przebudzą. Wspólnicy, jak dwa cienie, cichutko wsunęli się do pokoju i zaraz za nimi drzwi przymknąłem. Pokazałem palcem na miejsce kasetki. „Szofer” machnął głową na znak, że rozumie, iż myślę, że w bardzo złym miejscu jest ona umieszczona i trudno będzie do niej dostąpić. Na domiar złego leżeli oboje w łóżku od ściany. Gdyby nie to, można by było łóżko odsunąć nieznacznie od ściany, ale z nimi trudno to będzie zrobić. Nachylać się nad nimi jest bardzo ryzykowne, mogą się przebudzić. Staliśmy tak chwilę bezradni, patrząc jeden na drugiego. „Szofer” cicho szepnął do ucha Antkowi, aby poszedł do drugiego pokoju trzymać straż nad służącą, która może się obudzić, co też wykonał. Ja zaś próbowałem klucze wydostać spod poduszki, jednak daremnie, nie mogłem na nie trafić. Najpierw odsunęliśmy łóżko próżne, a następnie próbowaliśmy całym wysiłkiem od strony nóg i tamto łóżko odsunąć. Po wielkich wysiłkach odsunęliśmy je ostrożnie, aby ich nie obudzić. Udało się.
„Szofer” stanął teraz nad nimi z rewolwerem w ręku, a ja, mając już dostęp do ściany, podniosłem dywan zakrywający kasetkę i przystąpiłem do roboty. Pracowałem cicho i sprawnie, tylko palce nerwowo mi drgały. Robota szła bardzo opornie. „Rak” był źle hartowany, a kasetka z twardej i grubej stali, tak że bór ślizgał się, zanim zaczął borować.
„Szofer”, widząc, że się denerwuję, podał mi rewolwer i sam wziął się do pracy. Z początku szło mu lepiej niż mnie. Tu muszę zaznaczyć, że był on z zawodu wykwalifikowanym ślusarzem-mechanikiem, mimo to po chwili tak samo spocił się, a „raki” nie chciały brać. Znów zluzowałem go, będąc silniejszy niż on, chciałem się dołożyć więcej siłą, ale on szarpnął mnie ze ramię, gdyż robiłem dużo hałasu.
Borowałem dziurę jedną przy drugiej, tak aby „rak” mógł prędzej brać. Zegar wskazywał już po wpół do drugiej, tu źle idzie, lada chwila „dolatorzy”1 mogą się przebudzić. Będąc coraz bardziej zdenerwowany, robiłem więcej hałasu przy pracy. Upłynęło już pięćdziesiąt minut, jak pracowaliśmy, a oni spali, zacząłem już nabierać otuchy, że robota się uda. Jeszcze jedna strona pozostała do rozprucia, a dostanę się do środka. Wtem bór mi się nagle poślizgnął i korba upadła z hałasem na podłogę, odbijając się o krawędź łóżka tak silnie, że oboje jednocześnie przebudzili się i wydali okrzyk:
– Oj!…
Na widok rewolweru dalszy okrzyk zamarł im na ustach.
Zły i doprowadzony do ostateczności tym, co się stało, zawołałem groźnie:
– Proszę dać klucz od kasy!
Nie odpowiedzieli.
Powtórzyłem; i teraz nie otrzymałem odpowiedzi. Szarpnąłem go wówczas za ramię, zdawało się, że odzyskał przytomność umysłu. Na widok lufy rewolweru potracili oboje mowę, a może myśleli, że śnią.
– Nie mam klucza przy sobie – odparł.
Kobieta patrzyła na mnie ze strachem w oczach, a zarazem jakby mnie błagała o coś. Bez słowa podniosłem poduszkę i złapałem za klucze. Kobieta na widok kluczy w mojej ręce wydała straszny okrzyk i dostała spazmów, czy też je udawała. Z pokoju, gdzie Antek stał nad służącą, dolatywały również do nas wołania o pomoc:
– Gwałt! Gwałt! Bandyci!
Mąż, widząc nasze wahanie, począł na całe gardło tak samo wzywać o pomoc. Wszystko tu było stracone, nie było czasu do namysłu, pociągnąłem „Szofera” za sobą, który, jak zauważyłem, miał chęć używać broni, i rzuciłem się do ucieczki.
Koniec końcem ledwie z życiem stamtąd uszliśmy, dążąc ku naszemu pojazdowi.
Furman spał smacznie na wozie, widać marzył o łupie, co miał nadejść, obudziliśmy go i ruszyliśmy stąd jak najprędzej. Furman domyślił się, że źle i że nic się nie udało. Wspólnicy robili mi po drodze wyrzuty, że przeze mnie robota się nie udała i że trzeba było nie uciekać, a walić w łeb. Próbowałem tłumaczyć, że ta robota i tak by się nie udała i że ja, leżąc tam kilka godzin pod łóżkiem, więcej ryzykowałem niż oni. Opowiadałem im też o całym zajściu, którego byłem świadkiem. To ich trochę rozweseliło, ale nie na długo. Dla nich nie było to nic nowego. Niemal każdemu złodziejowi, który chodzi na „ślam”,2 zdarza się widzieć podobne sceny, i to często.
Tak w smutnym nastroju wróciliśmy do pasera. Stary, słysząc o naszym niepowodzeniu i że do tego ja się przyczyniłem, skakał ze złości, pluł, zesmarkał się i groził, że nam tego nigdy nie przebaczy.

*

Wyobrażam go sobie tak, jakby „Wampir z Düsseldorfu” był jego synem, albo jakby on sam nim był. Wyglądał na lat czterdzieści, słusznego wzrostu, brunet, wąsy nosił po angielsku. Chodził z fajką w ustach, sztywny, jakby kij połknął, a twarz jego zdawała się zawsze wyrażać zdziwienie. Mówił chrapliwym głosem.
Bił strasznie i torturował więźniów za byle jakie przewinienie. Z jakąś sadystyczną rozkoszą upajał się jękami katowanych. Podczas egzekucji mierzył w najboleśniejsze miejsce. Oczy jego iskrzyły się wtedy jakimś osobliwym, nie dającym się określić blaskiem. Szatański uśmiech wykrzywiał wtedy jego zwierzęce usta. Brak mi słów, by tego potwora w ludzkim ciele określić. Wystarczy, jeżeli powiem, że ten niemiecki nasz wychowawca podczas egzekucji był raczej podobny do średniowiecznego kata niż do człowieka dwudziestego wieku, i do tego urodzonego „w kulturalnym Vaterlandzie”.
Nie! Tu zupełnie nie przesadzam w określeniu go. Do dziś dnia, na samo wspomnienie, co więźniowie od niego wycierpieli, dreszcze mnie przechodzą po całym ciele. Nieraz bił mnie do utraty przytomności, do dziś dnia noszę na sobie ślady jego katowskiej dłoni, mam bębenek w lewym uchu pęknięty.
Jestem tego zdania, że więzień, który przesiedział rok podczas okupacji w więzieniu, piekła się już nie zlęknie. Ról tu był naprawdę samowładnym panem życia i śmierci, był też i naczelnik, ale nikt z więźniów go nie widział nigdy, nawet kary dyscyplinarne przysyłano więźniowi zaocznie, nie pytając go ani słowa.
O ile czasami więzień próbował hardo się postawić, czując się skrzywdzonym, natychmiast zlatywała się ich cała gromada, a wtedy był bity i kopany do utraty przytomności, o czym na własnej skórze się przekonałem. A jeżeli więzień umarł po takiej kaźni, pewno pisali w raporcie, że powiesił się, co się często tu zdarzało. Nie było nawet tygodnia, by się ktoś się powiesił. Nikt się już nigdy o tym nie dowiedział, w jaki sposób niektórzy umierali. Grube mury „Czerwonaka” i lochy podziemne potrafiły wchłonąć w siebie tę tajemnicę śmierci, nie dzieląc się tym z nikim. Straszne, włosy mi teraz dęba stają na głowie, gdy to piszę. Moje oczy patrzyły i na tę bezradną mękę.
Ról, przychodząc na służbę rano, przynosił pęk witek moczonych w wodzie, a do wieczora miał wszystkie potrzaskane. Gdy bił, starał się bić po twarzy, jęki katowanych i wołanie „o Jezus” było słychać niemal co chwilę z innych cel. Przed Rólem drżeli niemal dozorcy, Polacy, których było tam już kilku. Ci ostatni starali się ulżyć więźniom, w czym tylko mogli.
Muszę tu także wspomnieć ze wstydem, że było tam dwóch podłych dozorców Żydów, a nawet po nazwisku muszę tu tych nazwać: Lipszyc i Lustig. Ten ostatni to był istny typ „Judasza”, miał służbę tylko po nocach, od apelu wieczornego do rana. Więźniowie zadowoleni, że Róla nie ma, wieczorem często ryzykowali oknem wyglądać. A Lustig po cichutku podchodził do judasza i zapisywał numer celi. Przez tego gada i ja kilku obiadów nie dostałem i kilka razy siedziałem w karcu po siedem dni.
Co prawda wolałem być w karcu niż w celi, tam przynajmniej dostawałem czterysta gramów chleba i wody.
Trzeba było się kłaść spać o godzinie czwartej po obiedzie, musieliśmy leżeć do dziewiątej rano, siedemnaście godzin, i to o głodzie w zimnej celi, co za męki przechodziłem, a gdy więzień próbował wstać, to Lustig go zaraz sobie zanotował, a kara była już pewna.
Rano dawano nam ćwierć litra kawy, a na obiad litr śmierdzącej kapusty, o godzinie czwartej kartoflanka, albo raczej woda od kartofli, i siedemdziesiąt pięć gramów chleba, na raz ugryźć. Wystarczy, gdy powiem, że do oddziału, gdzie siedziało sto osób, garbaty więzień nosił chleb dla wszystkich w małej skrzynce, na sznurku przez ramię przewieszonej. Jak cień garbus ten przesuwał się od lufcika do lufcika we drzwiach, gdzie chleb kładł bez słowa. Przy kolacji zaraz musiał więzień wypić zupę i wyłożyć łyżkę i ubranie, łyżkę, którą teraz już każdy miał.

*
„Czerwoniak” – pod tą skromną nazwą rozumie się wielkie więzienie w Łomży. Z czasów rosyjskich było ono znane jako straszne w swej grozie. Z głębi Rosji przysyłano tu za karę katorżników za bunty. Niejeden człowiek, który miał zaszczyt go poznać, czuje dreszcze przerażenia na sam dźwięk słyszany o nim. „Czerwoniak” został wykończony lat kilka przed wybuchem wojny światowej. Zbudowany jest na wzór cel pojedynczych więzień niemieckich. Stoi on w formie rosyjskiej litery T, co zapewne miało znaczyć „Turma”.
Zrewidowano mnie i załatwiono formalności, o których już nie warto tu wspominać, gdyż z pewnością we wszystkich więzieniach chyba całego świata odbywa się rytuał przyjęcia w tej samej formie. Naruszają wtedy całą familię, która często nic nie jest winna, że w ich rodzie znalazł się przestępca, a jednak musi bezwiednie figurować po archiwach i księgach więziennych.
Zaprowadzono mnie na skrzydło pojedynek, po lewej ręce, jak się wychodzi z kancelarii. Jest tam sześćdziesiąt pojedynczych cel, gdzie za czasów rosyjskich siedziały wyłącznie kobiety. Teraz siedzieli tam mężczyźni, pojedynczo i po dwóch w jednej celi. Główne dwa skrzydła cel pojedynczych i cel ogólnych stały podówczas puste, przeprowadzano tam bowiem remont, gdyż z powodu wojny wszystkie urządzenia cel były zdemolowane. Więźniów wszystkich było wtedy około stu kilkunastu, wliczając więźniów siedzących w dwóch ogólnych celach, w pobliżu tychże pojedynek, gdzie za czasów rosyjskich tak samo siedziały kobiety. Mnie osadzono na trzecim piętrze, samego, w celi pod numerem 245.
W celi nic nie było oprócz łóżka, stołka i podartego siennika. Sama cela była podobna do znanych mi już pojedynczych cel. Zimniej tu było niż na dworze. Centralne ogrzewanie nie funkcjonowało zupełnie i nigdy tu nie palono. Grube mury i asfaltowa podłoga wiały chłodem przejmującym do kości. Teraz nie rozpaczałem już jak dawniej, gdy mnie tylko przymknięto do celi. Za dużo już piekła przeszedłem, bym się miał teraz na widok tej celi przelęknąć. Uznawałem zasadę: „Jakoś to będzie”.
Za jakieś pół godziny po moim przybyciu rozdawano obiad. Przez otwór w drzwiach podawano mi w zardzewiałej bańce litrowej od konserw jakąś wstrętną zupę. Zapach, który bił od tej zardzewiałej bańki, wystarczył, aby być już najedzonym. Łyżek do jedzenia zupełnie tu nie używano, pomimo głodu nie mogłem tego przełknąć. Była to suszona kapusta i jeszcze jakieś korzenie, których rozpoznać nie potrafiłem.
Żołnierze na warcie zmieniali się co dwie godziny, na każdym oddziale stał Niemiec z karabinem, a gdy więzień ciągnął klapę, puszczał go raz na dwie godziny na swoją naturalną potrzebę, ponieważ w celi naczynia do tegoż użytku wcale nie było. Nikt tu nie dbał o porządek. Więźniowie byli w rękach wojskowych. Sierżant niemiecki był tu jako komendant. Do pomocy zaś oprócz warty, która zmieniała się co czternaście dni, miał trzech żołnierzy. Niemiec, na wpół ślepy, trzymał dozór nad więźniami, którzy podawali nam raz na dwa dni szczotki, by wymiatać celę. Drugi był naszym karmicielem, miał kuchnię i prowiant pod swoim dozorem. Trzeci zaś, ogromnego wzrostu Niemiec, był pomocnikiem sierżanta, a chodził stale, jak i komendant, z bykowcem w ręku.
Muszę tu koniecznie scharakteryzować osobę komendanta. Nazy-
wał się Szram. Mógł mieć około czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, nosił „szpicbródkę”, a wąs miał na wzór swojego monarchy. Suchy na twarzy, a oczy świeciły mu się jak u kota syberyjskiego. Podkradał się tak cichutko pod cele i podglądał przez judasza, po czym tak sprawnie otwierał drzwi, że więzień stojący na stole i wyglądający oknem nic nie słyszał i prawie nigdy nie zdążył zeskoczyć w porę, zanim ten stanął w celi.
Za rozmowę i wyglądanie oknem nigdy nie darował. Bykowiec, który trzymał stale w ręce, nigdy nie próżnował. Przez więźniów był przezywany „Zdrajcą”.
Skarżyć się tu nie było do kogo. Od pierwszej chwili, gdy Niemcy weszli do Łomży, był on tu panem życia i śmierci. Niejeden z więźniów zmarł z jego ręki. Dopiero gdy ja tu przybyłem, chodziły już pogłoski, że więzienie mają objąć władze cywilne, co też się wkrótce sprawdziło.
Jeżeli człowiek na wolności utracił zbyt wiele, pozostaje mu zawsze jeszcze jakakolwiek nadzieja i ma rozwiązane ręce do działania. Ale gdy człowiek utraci wolność, popada wtedy w stan odrętwienia, pozostając nieczuły dla otoczenia… Tak samo ja, po paru dniach pobytu tamże, stałem się nieczuły na własny ból. Dość byłem przybity własnym smutkiem, by myśleć o innych. Jednakże były chwile, że uszy sobie zatykałem, by nie słyszeć jęków katowanych. Dosyć nas tu bił głód. Otrzymywaliśmy dwieście gramów chleba dziennie, litr zupy i dwa razy dziennie po pół litra kawy.
Spaceru żadnego nie było. Raz jeden tylko pamiętam, „Zdrajca” kazał wszystkich wypuścić niespodzianie na „Freistunde”. Ustawił nas po czterech w rząd, następnie oprowadził dwa razy wokoło więziennego podwórza. Koniec zaś tego spaceru był straszny, może z kilkunastu więźniów „Zdrajca” razem ze swoim pomocnikiem zbili do utraty przytomności za to, że przemówili ze sobą.

Był to pierwszy i ostatni spacer za rządów „Zdrajcy” i prokuratora Lichnera. Obaj dobrali się. Tylko ten ostatni miał tę dobrą stronę, że o ile więzień miał ładną siostrę, żonę lub kochankę, wyrabiali u niego wszystko, nawet i wolność.
Tak przesiedziałem przeszło dwa tygodnie. Całymi godzinami stałem przy oknie, nie bacząc na to, że „Zdrajca” może mnie nakryć.
Żadna siła i kara nie jest zdolna powstrzymać więźnia, by nie wyjrzał oknem choćby ukradkiem. Najwięksi tchórze z więźniów to czynią, tym bardziej, gdy nie mają innego zajęcia.
Z okna mojej celi co prawda nic nie mogłem zobaczyć, gdyż wychodziło na dziedziniec więzienia, pola tylko widziałem z daleka. Jednakże nieraz całymi godzinami stałem i patrzyłem w jeden punkt. To na wodo-kaczkę stojącą na podwórku więziennym naprzeciw mojego okna, to obserwowałem jakiegoś przechodzącego chłopa, to znów kobietę, tak długo, aż zniknęła mi zupełnie z oczu. Często też z zimna biegałem po celi jak potępieniec, z jednego rogu do drugiego.

Jako pociechę w tym smutnym życiu miałem to, że żywiłem nadzieję, iż mnie zwolnią. Byłem tego nawet pewny, zadowolony też byłem, że ubrany jeszcze jestem we własne ubranie. Zawsze mniej odczuwałem zimna niż w więziennym. Każdy tu siedział we własnym ubraniu. Ten, co bielizny nie otrzymywał z domu, to chodził w jednej bieliźnie całe miesiące. Byli tacy, co jeszcze po roku chodzili w tej samej bieliźnie. Nawet wszy pogardzały tymi strzępami, a przenosiły się do świeżych gości. Z tego też powodu, pomimo że byłem zaciętym przeciwnikiem jakiej bądź wojny, to jednak tu musiałem rozpocząć wojnę z pchłami i pluskwami. W dzień ścigałem je zawzięcie, mordując bez litości, a za to one odwzajemniały się, szturmując mnie w nocy i nie dając mi spokoju.
Takie oto życie pędziłem w tym więzieniu od pierwszego dnia. Ale zdaje mi się, że uprzedzam tu wypadki, więc teraz przystąpię do opowiadania kolejności wypadków.
Punktualnie za tydzień zawezwano mnie ponownie do miasta na śledztwo. Prowadził mnie do komendantury żołnierz, po czym oficer delikatnie, aż za delikatnie wybadał mnie. Śledztwo trwało z godzinę,
po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Po upływie trzech dni znów zawezwano mnie, tym razem objaśniono, że ma się odbyć rozprawa przed sądem. Włosy zjeżyły mi się na głowie na samo słowo „sąd”, a tu sąd wojenny. Myślałem, kto wie, czy mi nie dadzą kary śmierci, a może oni wiedzą jeszcze więcej o mnie, niż mi się to wydaje. Smutne domysły mnie gnębiły. A nawet gdy mi dadzą wyrok, co wtedy? W takich warunkach jest niemożliwe siedzieć ani roku. Tu myśl przelotna zabłysła: „Spróbujesz, a może stąd ci się uda zwiać, w gorszych opałach byłeś, a wydostałeś się”. Jednak myśl inna: „Raz ci się tylko udało, a więcej ci się to nie uda. Pamiętasz, jak przysięgałeś w karcu w ostatnią chwilę, że gdy się stąd wydostaniesz, to staniesz się uczciwym człowiekiem? A coś zrobił? Znów nabroiłeś. Nie, teraz nic nie pomoże, musisz teraz tu zgnić”. Zgnębiony takimi mniej więcej myślami, stanąłem przed sądem.
W skład sądu wchodziło kilku oficerów i jeszcze jakiś wojskowy. Czytano mi może jakieś pół godziny akt oskarżenia, z tego wszystkiego odróżniłem tylko słowo „Diebstahl”3 i znów „Diebstahl”. Więcej z tego ani słowa nie zrozumiałem. Potem pytano mnie, czy przyznaję się. Odpowiedziałem, że nic o niczym nie wiem. Znów tam coś pisano. Panowie sędziowie podszeptywali sobie coś na ucho, po czym odczytano wyrok: – „Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl”4, po czym odprowadzono mnie z powrotem do więzienia.
Byłem tak przygnębiony i przybity tym wyrokiem, że nie byłem nawet zdolny do myślenia. W drodze z sali sądu aż do zamknięcia mnie w celi znajdowałem się w stanie nieprzytomnym. Sam nie pamiętam, kiedy mnie z sądu wyprowadzono, kiedy szedłem ulicami z powrotem do więzienia, dopiero w celi oprzytomniałem. Potarłem sobie ręką czoło, jakbym chciał sobie coś przypomnieć. Tu dopiero sobie zdałem sprawę, co się ze mną stało.
Z rozpaczy począłem głową tłuc o mur. Nie mogłem się pogodzić z myślami, że zamiast spodziewanej wolności dostałem aż dwa lata, i to będąc zupełnie niewinny. Przysięgam, że nie byłem winny. Dziś już wszystko jedno, bo to już dawno minęło. Jednakże te dwa lata otrzymałem dlatego, że potrzebna była ofiara, by zaspokoić kogoś. No i ja nią byłem.
Przyznaję się też i do tego, że chcąc policzyć przestępstwa, które popełniłem bezkarnie, należałby mi się o wiele większy wymiar kary. Jednak w tym, za co mnie skazali, nie byłem winny.
Pierwszą noc po wyroku ani na sekundę oka nie zmrużyłem, strachem objęty nie mogłem zasnąć. Ciężkie myśli jak stosy kamienne przygniatały mi głowę i spędzały sen z powiek. Wsłuchiwałem się tylko w miarowe kroki straży z okutymi butami. Każde uderzenie butem o bruk odbijało się o mój mózg, jakby mi po głowie deptał. O, jak straszne są bezsenne noce w więzieniu, sto razy straszniejsze niż w trumnie. Jedna taka noc wystarczy, by człowieka zrobić anormalnym na całe życie. Wiele takich nocy bezsennych przepędziłem, doprowadzały one mnie niemal do wariactwa. Zresztą po co się skarżyć, sam uznaję przysłowie:
„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”.
Upłynęło znów dni kilka, zupełnie oswoiłem się z dwoma latami. Myśląc, że mam dwa lata tylko, a nie dziesięć lat, jak już było poprzednio, zacząłem godzić się z losem. W takich chwilach ciężkich zawsze potrafiłem opanowywać wolę i patrzyłem na życie ze strony filozoficznej. Chcąc zapanować nad smutną rzeczywistością, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Przypomniałem sobie aforyzm Konfucjusza: „Ściśnij serce i trwaj”. A ja wtedy sobie mówiłem: „Ściśnij żołądek i trwaj”. Zdaje mi się doprawdy, że żołądek ścisnąć jest jeszcze trudniej niż serce.
Do diabła! Znów filozofuję! Jak mi jest ciężko od tego się odzwyczaić! Ale proszę cię, Czytelniku, przebacz mi, to nie ja temu winien. Każdy, kto przesiedział długie lata w pojedynczych celach, jak nie zidiocieje zupełnie, to staje się wtedy filozofem bez żadnych tam dyplomów.
Zacząłem sobie regulować życie w ten sposób: dwieście gramów chleba otrzymanego rano chowałem na wieczór, gdyż głód spać nie pozwalał. Wypiłem tylko kawę. Do obiadu prowadziłem wojnę z pluskwami, po obiedzie było już pochmurno w celi, więc do wieczora spędzałem czas na wałęsaniu się po celi i wyglądaniu przez okno. Książek tu nie dawano żadnych, żeby sobie nie uprzyjemniać czasu.

Urke Nachalnik, ŻYCIORYS WŁASNY PRZESTĘPCY, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ.

Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nie był przykładnym obywatelem. Jego sumienie obciążało wiele przestępstw, włamania, kradzieże, krwawe porachunki, napady, prucie sejfów. To wszystko zaprowadziło go na w sumie 15 lat do kryminału. Podczas ostatniego pobytu za kratami rawickiego więzienia napisał pamiętnik o swym burzliwym życiu, który zatytułował „Życiorys własny przestępcy”. Książka jest nie tyle świadectwem jego występków, co całego procesu demoralizacji, który doprowadził go na złą drogę.

Czytając ją, należy zwrócić uwagę również na to, że wspomnienia Nachalnika nie są zwykłą autobiografią osoby żyjącej z kodeksem karnym na bakier. To także odzwierciedlenie obyczajów panujących w ówczesnym świecie przestępczym. Całość tła, na którym autor naszkicował swój życiorys, uzupełniają podrzędne spelunki, złodziejskie meliny i domy publiczne. To właśnie w nich Nachalnik lubił miło spędzać czas, grając w karty i uczestnicząc w alkoholowych orgiach, w towarzystwie upadłych dziewcząt. Zresztą kobiety w jego życiu odgrywały wyjątkową rolę i często poruszał ich temat, przez co niektórzy krytycy uznawali jego wspomnienia wręcz za literaturę pornograficzną.

„Życiorys własny przestępcy” został po raz pierwszy wydany w styczniu 1933 roku. Urke Nachalnik miał wtedy 35 lat, z czego 15 spędził za kratami, a to akurat nie było dla złodzieja powodem do dumy. Zamieniając wytrych na pióro, Nachalnik dokonał najlepszego możliwego wyboru. Odkąd zaczął pisać, nigdy więcej nie wrócił do więzienia, a to świadczy tylko o tym, że był lepszym literatem niż złodziejem.

Artykuł „Na widok lufy rewolweru potracili mowę”. Żydowscy gangsterzy w II Rzeczypospolitej pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/na-widok-lufy-rewolweru-potracili-mowe-zydowscy-gangsterzy-w-ii-rzeczypospolitej/feed/ 0