Shirley Jackson – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Shirley Jackson – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Nie można na dłuższą metę normalnie funkcjonować w warunkach absolutnego realizmu. Słynna, wielokrotnie ekranizowana powieść. [WIDEO] https://niezlomni.com/nie-mozna-na-dluzsza-mete-normalnie-funkcjonowac-w-warunkach-absolutnego-realizmu-slynna-wielokrotnie-ekranizowana-powiesc-wideo/ https://niezlomni.com/nie-mozna-na-dluzsza-mete-normalnie-funkcjonowac-w-warunkach-absolutnego-realizmu-slynna-wielokrotnie-ekranizowana-powiesc-wideo/#respond Fri, 13 Aug 2021 03:04:19 +0000 https://niezlomni.com/?p=51336

Do starego, mrocznego i owianego złą sławą domu na wzgórzu przybywają cztery osoby.

Doktor Montague – znawca okultyzmu, szukający żelaznych dowodów na istnienie zjawisk paranormalnych, jego śliczna asystentka, Eleanor – młoda kobieta posiadająca sporą wiedzę na temat duchów, a także Luke – przyszły spadkobierca rezydencji. Z początku wydaje się, że będą mieć do czynienia jedynie z niewytłumaczalnymi odgłosami i zamykającymi się samoistnie drzwiami. Jednak tak naprawdę mroczny i tajemniczy dom cały czas gromadzi siły, by wybrać spośród śmiałków swoją ofiarę.

Shirley Jackson, Nawiedzony dom na Wzgórzu, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Rozdział 1

Żaden żywy organizm nie może na dłuższą metę normalnie funkcjonować w warunkach absolutnego realizmu. Niektórzy utrzymują, że nawet skowronki i koniki polne miewają sny. Dom na Wzgórzu, choć nienormalny, opierał się samotnie o swoje pagórki i tulił ciemność w swym wnętrzu.

Stał tak już osiemdziesiąt lat i zapewne stać tak będzie przez następne osiem dziesięcioleci. W środku ściany wznosiły się pionowo do góry, cegły przylegały równo jedna do drugiej, podłogi były w całkiem niezłym stanie, a drzwi – dobrze zamknięte.

Pomiędzy drewnem a kamieniami Domu na Wzgórzu zalegała głucha cisza, a to, co po nim chodziło, chodziło samotnie. Doktor John Montague był doktorem filozofii. Stopień naukowy uzyskał w dziedzinie antropologii, czując niejasno, że pomoże mu to zbliżyć się do właściwego powołania, którym miała być analiza zjawisk nadprzyrodzonych.

Bardzo skrupulatnie posługiwał się swoim tytułem, ponieważ badania, które prowadził, były tak całkowicie nienaukowe.

Miał nadzieję, że ów tytuł naukowy doda im powagi i powszechnego szacunku, a nawet pewnego naukowego autorytetu. Wiele kosztowało go wynajęcie na trzy miesiące Domu na Wzgórzu, zarówno biorąc pod uwagę finanse, jak i ze względu na dumę własną, jako że nie należał do osób lubiących żebrać.

Liczył jednak na to, że wszystkie jego cierpienia zostaną całkowicie zrekompensowane przez satysfakcję, jaką przyniesie mu publikacja jego ostatecznej pracy dotyczącej przyczyn i skutków metapsychicznych zakłóceń w domu, który powszechnie znany był z tego, że w nim straszyło.

Całe życie szukał domu, w którym naprawdę straszyło. Początkowo, kiedy usłyszał o istnieniu Domu na Wzgórzu, miał pewne wątpliwości, potem przerodziły się one w nieśmiałą nadzieję, a wreszcie zaczął niezmordowanie dążyć do jego wynajęcia, gdyż nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnowali z takiej szansy.

Zamiary doktora Montague względem Domu na Wzgórzu bezpośrednio były związane z metodami nieustraszonych dziewiętnastowiecznych łowców duchów, postanowił on bowiem zamieszkać w Domu na Wzgórzu i przekonać się na własnej skórze, co się tam działo. Z początku myślał, żeby naśladować pewną anonimową damę, która zamieszkała w posiadłości Ballechin i urządzała tam latem zabawy dla wierzących i sceptyków, włącznie z krokietem i obserwacją duchów jako czołową atrakcją sezonu. Jednakże dzisiaj zarówno wierzący, jak i sceptycy, a także zwolennicy gry w krokieta, należą już do rzadkości. Doktor Montague był zatem zmuszony zatrudnić asystentów. Być może powolny tryb życia w epoce wiktoriańskiej bardziej sprzyjał metodom stosowanym podówczas do badań nad zjawiskami metapsychicznymi albo też drobiazgowa dokumentacja tych zjawisk przestała być głównym dowodem stosowanym do orzekania autentyczności tychże zjawisk, w każdym razie doktor Montague nie tylko został zmuszony do zatrudnienia pomocników, ale na dodatek musiał ich najpierw znaleźć.

W związku z tym, że uważał się za człowieka wyjątkowo skrupulatnego, poszukiwanie asystentów zajęło mu sporo czasu. Starannie przeczesał rejestry towarzystw metapsychicznych, ostatnie szpalty wszystkich sensacyjnych czasopism oraz sprawozdania parapsychologów i zebrał pokaźną listę ludzi, którzy w taki czy inny sposób – nieważne kiedy, jak długo czy nawet jak podejrzanie – związani byli z jakimiś anormalnymi wydarzeniami. Z listy tej wyeliminował najpierw nazwiska osób zmarłych. Kiedy poskreślał również nazwiska tych, którzy wydawali mu się żądni rozgłosu, cofnięci w rozwoju umysłowym czy też niepożądani z powodu wyraźnej tendencji do zajmowania centralnej pozycji na scenie, pozostało mu około tuzina kandydatów. Każda z tych osób dostała od doktora Montague list z zaproszeniem do spędzenia całego lub też części lata w wygodnej wiejskiej rezydencji, nieco starej, lecz doskonale wyposażonej w kanalizację, elektryczność i centralne ogrzewanie oraz czyste materace.

W liście wyraźnie określony był cel pobytu – obserwacja i sprawdzanie prawdziwości różnych nieprzyjemnych opowieści, jakie krążyły na temat tego domu przez większą część jego osiemdziesięcioletniej egzystencji. Doktor Montague nie stwierdzał otwarcie, że w Domu na Wzgórzu straszyło, gdyż będąc człowiekiem nauki, nie chciał za bardzo zawierzać swemu szczęściu, dopóki sam na własnej skórze nie doświadczy w nim jakichś metapsychicznych manifestacji. W związku z tym jego listy cechowało pewne dwuznaczne dostojeństwo obliczone na rozbudzenie wyobraźni specjalnego rodzaju czytelnika. Na tuzin wysłanych listów doktor Montague uzyskał jedynie cztery odpowiedzi. Pozostałych ośmiu kandydatów przypuszczalnie wyprowadziło się, nie pozostawiając nowego adresu, albo też utraciło wszelkie zainteresowanie paranormalną rzeczywistością, a może po prostu nigdy nie istniało. Do owej czwórki, która mu odpisała, doktor Montague napisał ponownie, wyznaczając dzień, w którym dom będzie oficjalnie gotowy do zamieszkania, i załączając dokładne wskazówki dotyczące dotarcia do niego, gdyż – jak był zmuszony wyjaśnić – trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat położenia domu, zwłaszcza od otaczającej go wiejskiej ludności. W dniu wyjazdu do Domu na Wzgórzu doktor Montague dał się przekonać, aby włączyć do grona swego wysoce wyselekcjonowanego towarzystwa przedstawiciela rodziny, która była właścicielem domu. Otrzymał również telegram od jednego z kandydatów, który nagle się wycofał pod najwyraźniej wymyślonym naprędce pretekstem. Inny znów ani nie przyjechał, ani nie napisał – być może z jakichś ważnych osobistych powodów. Pozostałych dwóch stawiło się.


Eleanor Vance miała trzydzieści dwa lata, kiedy przyjechała do Domu na Wzgórzu. Po śmierci matki jedyną osobą, której rzeczywiście nienawidziła, była jej własna siostra. Nie lubiła też ani swego szwagra, ani pięcioletniej siostrzenicy, i w ogóle nie miała żadnych przyjaciół. W dużej mierze winne temu było jedenaście lat, które spędziła, opiekując się niedołężną matką. Pozostały jej po tym pewne pielęgniarskie umiejętności oraz niezdolność do przebywania w ostrym słońcu bez konieczności mrużenia oczu. Nie pamiętała, aby w swym dorosłym życiu była kiedykolwiek naprawdę szczęśliwa. Lata spędzone przy matce składały się z drobnych przewinień i wyrzutów, wiecznego zmęczenia i niekończącej się rozpaczy. Choć nigdy nie zamierzała być wstydliwa ani powściągliwa, to przeżyła tyle lat w samotności, nie mając nikogo, kogo mogłaby kochać, że trudno było jej rozmawiać z drugą osobą, nawet na zupełnie banalne tematy, bez niezręcznego zażenowania i nieudolnego poszukiwania odpowiednich słów. Jej nazwisko pojawiło się na liście doktora Montague, ponieważ pewnego dnia, zaledwie miesiąc po śmierci jej ojca, na ich dom – bez żadnego uprzedzenia, powodu czy celu – posypał się deszcz kamieni. Eleanor liczyła sobie wówczas zaledwie dwanaście lat, a siostra miała wtedy lat osiemnaście. Kamienie z szaleńczym łoskotem sypały się z sufitu i staczały z hukiem po ścianach, wybijając w oknach szyby. Trwało to około trzech dni. W tym czasie Eleanor i jej siostra bardziej niż kamieniami przerażone były reakcją sąsiadów i gapiów, zbierających się codziennie pod drzwiami ich domu, oraz ślepym, histerycznym upieraniem się matki, twierdzącej, iż wszystko to było winą złośliwych i oszczerczych sąsiadów, którzy od samego początku mieli coś przeciwko niej. Po trzech dniach Eleanor i jej siostra zostały przeniesione do domu przyjaciół, a kamienie przestały się sypać i zjawisko nigdy więcej się nie powtórzyło, mimo że Eleanor wraz z siostrą i matką wróciły do domu, a spór z sąsiadami nigdy właściwie nie został zakończony. Wszyscy zapomnieli o tej historii, z wyjątkiem ludzi, z którymi skontaktował się doktor Montague. Z całą pewnością zapomniały o niej Eleanor i jej siostra, które w owym czasie obwiniały się nawzajem o spowodowanie tego zdarzenia. W czasie całego swego życia, jak tylko sięgała pamięcią, Eleanor miała wrażenie, iż czekała na coś w rodzaju Domu na Wzgórzu. Opiekując się matką, przenosząc wiecznie niezadowoloną starszą panią z krzesła na łóżko, przygotowując jej niezliczone tace z zupą i owsianką czy też wymykając się po cichu do brudnej pralni, Eleanor kurczowo trzymała się przekonania, że kiedyś coś się stanie. Przyjęła zaproszenie do Domu na Wzgórzu pocztą zwrotną, mimo że szwagier upierał się, aby zadzwonić najpierw do paru osób i upewnić się, czy ten doktor Montague nie zamierzał przypadkiem użyć Eleanor do jakichś dzikich rytuałów związanych ze sprawami, o których – zdaniem siostry Eleanor – młoda, niezamężna kobieta wiedzieć nie powinna.

– Być może – szeptała siostra Eleanor w zaciszu małżeńskiej sypialni – ten doktor Montague, jeśli to rzeczywiście jego prawdziwe nazwisko, być może ten doktor używa tych kobiet do jakichś… jak by to powiedzieć?… eksperymentów. No wiesz, jakie to eksperymenty oni robią. Siostra Eleanor rozwodziła się szeroko na temat eksperymentów tychże doktorów. Eleanor nic takiego nie przyszło do głowy, a gdyby nawet, to wcale się tego nie obawiała. Krótko mówiąc, była gotowa wyjechać za wszelką cenę. Używała tylko imienia Theodora. Jej rysunki podpisane były krótko „Theo”, a na drzwiach mieszkania i witryny sklepu, a także w spisie telefonów, w nagłówku jasnego papieru listowego oraz na dole jej ślicznej fotografii stojącej na kominku, słowem, wszędzie – widniał jedynie podpis: Theodora. Theodora w ogóle w niczym nie przypominała Eleanor. Zdaniem Theodory obowiązki i sumienie należały wyłącznie do atrybutów harcerek. Świat Theodory składał się z samych przyjemności i ciepłych kolorów. Dostała się na listę doktora Montague, ponieważ wchodząc do laboratorium i wnosząc tam ze sobą powiew kwiatowych perfum, była w stanie – rozbawiona i podniecona tą swoją niewiarygodną umiejętnością – zidentyfikować poprawnie osiemnaście na dwadzieścia, piętnaście na dwadzieścia i dziewiętnaście na dwadzieścia kart trzymanych przez asystenta pozostającego poza zasięgiem głosu lub wzroku. Imię Theodory jaśniało w zapisach laboratoryjnych i wobec tego nieuchronnie zwróciło uwagę doktora Montague. Pierwszy list doktora Montague rozbawił Theodorę i odpowiedziała nań z czystej ciekawości. (Być może rozbudziło się w niej to samo przeczucie, które dyktowało jej symbole kart trzymanych poza zasięgiem jej wzroku i teraz popychało ją w stronę Domu na Wzgórzu, mimo że z całą pewnością nie zamierzała korzystać z zaproszenia). A jednak, być może znowu z powodu owego ponaglającego ją instynktu, kiedy otrzymała kolejny list od doktora Montague, Theodora dała się sprowokować i ślepo, bez opamiętania, rzuciła się w wir gwałtownej kłótni z przyjacielem, z którym wynajmowała mieszkanie. Po obu stronach padły słowa, które tylko czas mógł wymazać. Theodora celowo i z wyrachowanym okrucieństwem roztrzaskała śliczną małą figurkę przedstawiającą ją samą, którą wyrzeźbił dla niej jej przyjaciel, a on z kolei podarł na drobne kawałki tom poezji Alfreda de Musseta, który otrzymał od Theodory w prezencie urodzinowym, ze szczególną pasją koncentrując się na pierwszej stronie z żartobliwą, lecz czułą dedykacją Theodory.

Oba te czyny były naturalnie niewybaczalne i musiało upłynąć trochę czasu, aby mogli się z tego razem pośmiać. Theodora odpisała jednak tej samej nocy, przyjmując zaproszenie doktora Montague, i następnego dnia w lodowatej ciszy wyjechała. Luke Sanderson był kłamcą. A także złodziejem. Jego ciotka, która była zarazem właścicielką Domu na Wzgórzu, lubiła zaznaczać, że jej bratanek posiadał najlepsze wykształcenie, najlepsze ubranie i najlepszy smak oraz najgorszych przyjaciół spośród wszystkich znanych jej osób. Nigdy nie traciła żadnej okazji, aby się go bezpiecznie na kilka tygodni pozbyć. Adwokat rodziny został zmuszony do przekonania doktora Montague, że wynajęcie domu do wspomnianych przez niego celów absolutnie nie wchodziło w rachubę bez zapewnienia obecności członka rodziny w czasie jego tam pobytu. Być może podczas ich pierwszego spotkania doktor Montague wyczuł pewien rodzaj siły, czy też swojego rodzaju koci instynkt samozachowawczy, co sprawiło, że zależało mu na obecności Luke’a w domu podobnie jak pani Sanderson. W każdym razie Luke był zadowolony, ciotka była wdzięczna, a doktora Montague ten obrót spraw bardzo usatysfakcjonował. Pani Sanderson poinformowała adwokata rodziny, że w zasadzie w domu nie było niczego takiego, co Luke mógłby ukraść. Wprawdzie stare srebro przedstawiało pewną wartość, jak tłumaczyła adwokatowi, ale jego kradzież stanowiłaby nieprzezwyciężoną wręcz trudność dla Luke’a, wymagałaby bowiem zainwestowania pewnego wysiłku oraz nie lada zachodu przy spieniężeniu go. Ocena pani Sanderson była jednak dla bratanka krzywdząca.

Było mało prawdopodobne, aby Luke pokusił się o rodzinne srebro albo zegarek doktora Montague czy nawet bransoletkę Theodory. Jego nieuczciwość sprowadzała się głównie do wyciągania drobnych z portfela ciotki i oszukiwania w grze w karty. Miał również skłonność do spieniężania zegarków i papierośnic, podarowanych mu przez czułe i rumieniące się przy tym ślicznie przyjaciółki ciotki. Pewnego dnia Luke miał odziedziczyć Dom na Wzgórzu, nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że kiedyś w nim zamieszka.

Artykuł Nie można na dłuższą metę normalnie funkcjonować w warunkach absolutnego realizmu. Słynna, wielokrotnie ekranizowana powieść. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/nie-mozna-na-dluzsza-mete-normalnie-funkcjonowac-w-warunkach-absolutnego-realizmu-slynna-wielokrotnie-ekranizowana-powiesc-wideo/feed/ 0
Niesamowita gotycka opowieść! Klasyka w najlepszym wydaniu [WIDEO] https://niezlomni.com/niesamowita-gotycka-opowiesc-klasyka-literacka-w-najlepszym-wydaniu-wideo/ https://niezlomni.com/niesamowita-gotycka-opowiesc-klasyka-literacka-w-najlepszym-wydaniu-wideo/#respond Thu, 12 Aug 2021 03:40:46 +0000 https://niezlomni.com/?p=51338

Merricat Blackwood wraz z siostrą Constance i wujem Julianem zamieszkują rodzinną posiadłość. Nie tak dawno temu rodzina liczyła siedmiu członków – do czasu, kiedy pewnej nocy do cukiernicy trafiła śmiertelna dawka arszeniku.

Uwolniona od zarzutu morderstwa Constance wróciła do domu, gdzie Merricat robi wszystko, by uchronić ją przed natarczywością i wrogością miejscowej społeczności. Dni upływają w dosyć szczęśliwym odosobnieniu, aż pewnego dnia do posiadłości przybywa kuzyn Charles…

Shirley Jackson, Zawsze mieszkałyśmy w zamku, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można zamówić na stronie Wydawnictwa Replika.

Nazywam się Mary Katherine Blackwood. Mam osiemnaście lat i mieszkam z siostrą Constance. Często myślę, że przy odrobinie szczęścia mogłam urodzić się wilkołakiem, bo dwa środkowe palce obu moich rąk są tej samej długości, ale muszę zadowolić się tym, czym obdarzyła mnie natura. Nie lubię mycia, psów i hałasu. Lubię moją siostrę Constance, Ryszarda Plantageneta i Amanita phalloides, muchomora sromotnikowego. Reszta mojej rodziny nie żyje.

Ostatnio, kiedy przeglądałam książki z biblioteki stojące na kuchennej półce, okazało się, że termin ich zwrotu upłynął prawie pół roku temu, i zastanowiłam się, czy wybrałabym inne, gdybym wiedziała, że to będą ostatnie książki i że już na zawsze zostaną na naszej półce. Rzadko przenosiliśmy rzeczy; rodzina Blackwoodów nigdy nie zdradzała skłonności do wędrówek i przeprowadzek.

Stykaliśmy się wprawdzie z drobnymi, nietrwałymi przedmiotami: książkami, kwiatami, łyżkami, ale głębiej tkwiło w nas przywiązanie do trwałych dóbr. Zawsze odkładaliśmy rzeczy na miejsce.

Wymiataliśmy kurz spod stołów i krzeseł, łóżek, obrazów, dywanów i lamp, lecz one same zostawały tam, gdzie były; nigdy nie przesunęłyśmy nawet o cal szylkretowego kompletu przyborów na toaletce matki. Blackwoodowie mieszkali w tym domu od zawsze i utrzymywali w nim porządek; kiedy wprowadzała się tu kolejna pani Blackwood, znajdowano miejsce na jej rzeczy – i tak w naszym domu gromadziły się warstwy dobytku Blackwoodów, balast i mur obronny przed światem.

Książki z biblioteki przyniosłam do domu w piątek, pod koniec kwietnia. Piątki i wtorki były dla mnie straszne, bo musiałam chodzić do miasteczka. Ktoś musiał iść do biblioteki i do sklepu; Constance nigdy nie ruszała się poza ogród, a stryj Julian nie mógł. A zatem to nie duma ani upór wypędzały mnie dwa razy w tygodniu do miasteczka, lecz po prostu potrzebowaliśmy książek i jedzenia. Być może duma sprawiała, że przed powrotem do domu zachodziłam do Stelli na filiżankę kawy; powiedziałam sobie, że to z dumy, i nie ominęłabym Stelli, choćbym nie wiem jak pragnęła znaleźć się w domu, ale wiedziałam również, że Stella zauważyłaby mnie, gdybym przeszła obok, nie wchodząc, i mogłaby pomyśleć, że się boję, a tego już bym nie zniosła.


– Dzień dobry, Mary Katherine – mawiała zawsze Stella, przecierając ladę wilgotną ściereczką – jak się dzisiaj miewasz?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A Constance Blackwood dobrze się czuje?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A on?
– Zupełnie nieźle. Poproszę czarną kawę.
Jeśli ktoś wchodził i siadał przy ladzie, zostawiałam kawę i bez pośpiechu wychodziłam, skinąwszy Stelli głową na pożegnanie.
– Bądź zdrowa – rzucała machinalnie.
W bibliotece starannie wybierałam książki. Mieliśmy, oczywiście, książki w domu, zapełniały dwie ściany gabinetu ojca, ale ja lubiłam baśnie i powieści historyczne, a Constance te o jedzeniu. Stryj Julian nigdy nie wziął książki do ręki, ale lubił patrzeć na Constance czytającą wieczorami, kiedy pracował nad swoimi notatkami, i od czasu do czasu spoglądał na nią, kiwając głową.
– Co czytasz, moja droga? Uroczy widok, dama z książką.
– Czytam coś, co nazywa się Sztuka gotowania, stryjku.
– Zachwycające.


Oczywiście nigdy nie milczałyśmy zbyt długo w obecności stryja Juliana, lecz nie przypominam sobie, aby któraś z nas kiedykolwiek otworzyła choć jedną z pożyczonych książek stojących teraz na kuchennej półce. Wyszłam z biblioteki pewnego pięknego kwietniowego ranka; świeciło słońce i wszędzie wokół spod warstwy brudu dziwacznie przebijały fałszywe obietnice wiosennego przepychu. Pamiętam, że stałam na schodach biblioteki, trzymając książki i wpatrując się przez chwilę w delikatną zieleń gałęzi na tle nieba, i jak zawsze żałowałam, że nie mogę wrócić do domu, krocząc po niebie, a nie przez miasteczko. Mogłam od razu przejść na drugą stronę ulicy i iść dalej aż do sklepu kolonialnego, ale to by oznaczało, że muszę minąć dom towarowy i siedzących przed nim mężczyzn. W tym miasteczku mężczyźni pozostawali młodzi, kobiety zaś starzały się pod wpływem szarego, niedobrego znużenia i czekały milczące, aż mężczyźni wstaną i wrócą do domów. Mogłam iść tą stroną ulicy i przeciąć ją dopiero na wysokości sklepu; wolałam to, choć musiałam przechodzić obok poczty i domu Rochesterów ze stertami przerdzewiałej blachy na podwórzu, popsutymi samochodami, pustymi kanistrami po benzynie, starymi materacami, armaturami i baliami, które rodzina Harlerów przywiozła z sobą i które – w co święcie wierzę – kochała. Dom Rochesterów był najładniejszym domem w miasteczku i dawniej posiadał bibliotekę z orzechową boazerią, salę balową na piętrze oraz mnóstwo róż wokół werandy. Urodziła się w nim nasza matka i zgodnie z prawem powinien należeć do Constance.

Postanowiłam, jak zawsze, że bezpieczniej będzie przejść obok poczty i domu Rochesterów, choć nie lubiłam patrzeć na budynek, w którym urodziła się matka. Rano po tej stronie ulicy było przeważnie pusto, ponieważ padał na nią cień, ja zaś i tak musiałam minąć dom towarowy po wyjściu ze sklepu, a mijanie go w obydwie strony przekraczało moje siły.Za miasteczkiem, przy Hill Road, River Road i Old Mountain, ludzie tacy jak Clarke’owie i Carringtonowie pobudowali nowe, piękne domy. Musieli przejeżdżać przez miasteczko, aby dostać się do Hill Road i River Road, ponieważ główna ulica była zarazem stanową autostradą, ale dzieci Clarke’ów i Carringtonów chodziły do prywatnych szkół, a jedzenie dostarczano do kuchni przy Hill Road z większych miast. Samochód dowoził pocztę z miasteczka przez River Road aż do Old Mountain, ale mieszkańcy Mountain wysyłali listy z innych miejscowości, a mieszkańcy River Road jeździli do wielkomiejskich fryzjerów.Dziwiło mnie zawsze to, że ludzie z miasteczka, mieszkający w brudnych domkach przy głównej drodze albo przy Creek Road, z uśmiechem kiwali głowami i machali do przejeżdżających Clarke’ów czy Carringtonów.

Kiedy Helen Clarke wchodziła do sklepu Elberta, żeby kupić puszkę przecieru pomidorowego lub funt kawy, o których zapomniała kucharka, wszyscy mówili jej „dzień dobry” i stwierdzali, że pogoda się poprawia. Dom Clarke’ów jest nowszy niż dom Blackwoodów, lecz wcale nie jest ładniejszy. Nasz ojciec sprowadził pierwszy fortepian, jaki widziano w miasteczku. Carringtonowie są właścicielami papierni, ale do Blackwoodów należy cała ziemia między autostradą a rzeką. Shepherdowie z Old Mountain dali miasteczku ratusz – biały, o spadzistym dachu, okolony zielonym trawnikiem, z armatą stojącą od frontu. Była kiedyś mowa o wprowadzeniu podziału na strefy, wyburzeniu chałup przy Creek Road i rozbudowie miasteczka, tak aby pasowało do ratusza, ale nikt nawet palcem nie kiwnął; może myśleli, że Blackwoodowie zaczną wówczas uczęszczać na zebrania rady miejskiej. Mieszkańcy miasteczka załatwiają w ratuszu karty wędkarskie i łowieckie, a raz w roku przyjeżdżają na zebranie Clarke’owie, Carringtonowie i Shepherdowie, którzy uroczyście głosują za usunięciem śmietniska Harlerów z Main Street oraz ławek sprzed domu towarowego i co roku zostają dziarsko przegłosowani przez pozostałych. Za ratuszem odchodzi w lewo Blackwood Road, która prowadzi do domu. Blackwood Road otacza wielkim kołem posiadłość Blackwoodów, a wzdłuż całej drogi ciągnie się ogrodzenie z drutu, postawione przez naszego ojca. Niedaleko za ratuszem stoi duży czarny głaz oznaczający początek ścieżki przeciętej bramą, którą otwieram i zamykam za sobą, a później przechodzę przez lasek i jestem w domu. Ludzie z miasteczka zawsze nas nienawidzili.

Artykuł Niesamowita gotycka opowieść! Klasyka w najlepszym wydaniu [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niesamowita-gotycka-opowiesc-klasyka-literacka-w-najlepszym-wydaniu-wideo/feed/ 0
Jeden z najbardziej znaczących zbiorów opowiadań w historii literatury XX wieku. Krótkie i pozornie proste. Niekiedy zabawne, innym razem przerażające. [WIDEO] https://niezlomni.com/jeden-z-najbardziej-znaczacych-zbiorow-opowiadan-w-historii-literatury-xx-wieku-krotkie-i-pozornie-proste-niekiedy-zabawne-innym-razem-przerazajace-wideo/ https://niezlomni.com/jeden-z-najbardziej-znaczacych-zbiorow-opowiadan-w-historii-literatury-xx-wieku-krotkie-i-pozornie-proste-niekiedy-zabawne-innym-razem-przerazajace-wideo/#respond Sun, 08 Aug 2021 07:27:01 +0000 https://niezlomni.com/?p=51327

„Jackson udało się dokonać czegoś, o czym marzy każdy pisarz – napisane przez nią słowa w jakiś niewyjaśniony sposób stawały się czymś więcej niż tylko zbiorem liter”. Stephen King


Krótkie i pozornie proste. Niekiedy zabawne, innym razem przerażające. Przede wszystkim jednak prowokujące do zadumy nad życiem i skłaniające do refleksji. Oto dwadzieścia pięć opowiadań autorki, która prawdziwą sławę zyskała między innymi dzięki tytułowej Loterii, historii rozpoczynającej się jak wiejska sielanka, która finalnie okazuje się przerażającym horrorem i dziś uważana jest za jedno z najsłynniejszych opowiadań literatury amerykańskiej.

Shirley Jackson, Loteria, Wyd. Replika, Poznań 2021. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

POD MAŁYM GAZEM

Był akurat dość wstawiony na to i dostatecznie zaprzyjaźniony z gospodarzami, żeby pójść do ich kuchni pod pozorem przyniesienia lodu, ale w rzeczywistości po to, żeby odrobinę otrzeźwieć; miał ochotę się położyć i przespać chwilę na kanapce w salonie, ale nie był tak bliskim przyjacielem domu, żeby sobie móc na to pozwolić. Oderwał się od grupy rozbawionych gości bez większego żalu. Kilka osób otaczało fortepian, śpiewając Gwiezdny pył, a gospodyni rozmawiała poważnie z młodym człowiekiem o opryskliwym wyrazie twarzy i cienkich, czystych okularach na nosie. Przemierzył jadalnię, gdzie kilku gości siedząc sztywno w niewygodnych krzesłach – czterech czy pięciu – prowadziło spokojną dyskusję. Wahadłowe drzwi kuchenne ustąpiły lekko pod naciskiem jego ręki i zamknęły się za nim bezszelestnie. Usiadł przy białym, emaliowanym stole o zimnej, gładkiej powierzchni i postawił swoją szklankę na starannie wybrane miejsce w skomplikowanym wzorze. Poczuł instynktownie, że ktoś przygląda mu się z uwagą. Podniósł więc wzrok i zobaczył, że naprzeciwko niego siedzi młoda dziewczyna.
– Halo. – Uśmiechnął się. – Córka domu?
– Nazywam się Eileen – odparła. – Zgadł pan.
Wydała mu się niekształtna i krępa. One się teraz tak ubierają, pomyślał poprzez opary whisky. Ciemne włosy miała zaplecione w dwa warkocze: była młodziutka, rumiana i widać niezainteresowana modą. Miała na sobie jasnofioletowy sweterek.
– Robisz wrażenie miłego i nawet całkiem trzeźwego dziecka – odezwał się i od razu zdał sobie sprawę, że tak nie mówi się do młodych dziewcząt.
– Właśnie piję kawę. – Uśmiechnęła się. – A pan by się nie napił?
Zachciało mu się śmiać. Pewnie wyobraża sobie, że jest szalenie kompetentna i potrafi sobie świetnie radzić z niezbyt grzecznymi pijakami.
– Owszem, chętnie – powiedział i z wysiłkiem skoncentrował wzrok na jej twarzy. Kiedy postawiła przed nim kubek pełen gorącej kawy, nachylił się nad nim w nadziei, że para rozgrzeje mu twarz i że przejaśni mu się od tego w głowie.
– Pan pije czarną? – zapytała dziewczyna. – Wygląda na to – dodała po chwili bez entuzjazmu – że przyjęcie jest udane.
– Bardzo udane – potwierdził i wziął łyk gorącej kawy. Parzył się, ale chciał jej naocznie okazać swoją wdzięczność. Poczuł się trochę pewniej i uśmiechnął się do niej.
– Już mi lepiej – stwierdził. – Dzięki tobie.
– Tam musi być bardzo gorąco – skomentowała, jak gdyby chciała go pocieszyć.
Roześmiał się na cały głos, a ona zmarszczyła brwi i dodała szybko, zapewne żeby mu pokazać, że wybacza mu jego postępowanie:
– W moim pokoju na górze też jest okropny upał. Dlatego zeszłam do kuchni.
– Pewnie spałaś. Zbudziliśmy cię.
– Nie, skąd. Odrabiałam lekcje.


Spojrzał na nią uważnie i zaraz wyobraził ją sobie nachyloną nad zeszytem, obłożoną książkami, przeciskającą się ze śmiechem pomiędzy szkolnymi ławkami.
– W której jesteś klasie?
– W przedostatniej licealnej. Straciłam rok, bo miałam zapalenie płuc.
Nic więcej nie chciało mu wpaść do głowy. Nie wiedział, o czym można by z nią pomówić (o chłopcach, o koszykówce?), więc udawał, że nasłuchuje głosów dochodzących z głębi domu.
– Naprawdę bardzo udane przyjęcie – rzekł wreszcie.
– Pan pewnie lubi przyjęcia?
Zaskoczony pytaniem wpatrywał się tępo w pustą
filiżankę. Bo ja wiem, może i lubię, pomyślał. Stwierdziła to tonem lekko zaskoczonym, jakby się spodziewała, że w gruncie rzeczy woli walki gladiatorów z dzikimi bestiami albo podglądanie szaleńców tańczących solo walca w ogrodach zakładów dla obłąkanych. Jestem zapewne dwa razy starszy od ciebie, moja mała, pomyślał, ale jeszcze bardzo niedawno też odrabiałem lekcje.
– Grasz w koszykówkę? – zapytał.
– Nie.


Ogarnęła go nagła irytacja. Pomyślał, że ponieważ znalazła się w kuchni przed nim i że to jej dom, trzeba prowadzić z nią towarzyską rozmowę.
– Co masz zadane? – zapytał.
– Muszę napisać wypracowanie o przyszłości świata. – Uśmiechnęła się. – To brzmi idiotycznie, no nie? Moim zdaniem to bardzo głupi temat.
– Wasi goście właśnie go omawiają. Dlatego, między innymi, uciekłem do kuchni. – Wiedział dobrze, że dziewczyna orientuje się, że przyszedł tu z zupełnie innych powodów, więc dodał szybko: – No ale powiedz, co myślisz o przyszłości świata?
– Wydaje mi się, że świat w ogóle nie ma przyszłości. Chyba że się coś radykalnie zmieni.
– Żyjemy w ciekawych czasach – rzekł zdawkowo, jak gdyby ta rozmowa toczyła się tam, w salonie.
– Trudno – stwierdziła. – Ostatecznie wszystko było jasno przepowiedziane.
Spojrzał na nią z zainteresowaniem, ale ona wpatrywała się w czubek swojego półbucika. Przesuwała rytmicznie nogę i wiodła za nią wzrokiem.
– Co to za czasy, jeżeli szesnastoletnie panienki mają takie czarne myśli – odezwał się i chciał dodać: „Za moich młodych lat dziewczyny myślały wyłącznie o koktajlach i randkach”, ale się powstrzymał.
– Skończyłam siedemnaście lat. – Uśmiechnęła się. –
To kolosalna różnica.
– Za moich młodych lat – powiedział z naciskiem – dziewczyny myślały wyłącznie o randkach i koktajlach.
– To też jest jedna z przyczyn – odparła z powagą. – Gdybyście się bali, kiedy byliście młodzi, uczciwie bali, to nie znajdowalibyście się dzisiaj w takiej sytuacji.
– Zdawało nam się, że się dostatecznie boimy. – W głosie jego było więcej irytacji, niż zamierzał jej okazać („Kiedy byliście młodzi!”). Odwrócił się bokiem, jak gdyby chciał jej dać do zrozumienia, że owszem, wdał się z nią w rozmowę, choć jest dużo starszy, ale nie przykłada większej wagi do jej poglądów. – Myślę, że jak się ma szesnaście, siedemnaście lat, to się człowiek boi wszystkiego, a szczególnie przyszłości. Normalna sprawa. Jak oglądanie się za chłopcami.
– Nie przestaję o tym myśleć – mówiła teraz cicho, ale bardzo wyraźnie, nie do niego, ale do określonego punktu na przeciwległej ścianie. – Wyobrażam sobie, że zacznie się od kościołów. Najpierw pójdą kościoły, nawet chyba przed Empire State Building. A potem wielkie kamienice czynszowe. Te na skarpie. Będą się powoli, ale nieuchronnie zsuwały do rzeki. Ze wszystkimi mieszkańcami. Potem szkoły. Może w czasie lekcji łaciny, podczas rozbioru tekstów Cezara. – Spojrzała mu prosto w twarz. W oczach jej malowało się podniecenie.
– Ilekroć rozpoczynamy nowy rozdział z Cezara, zastanawiam się, czy go skończymy. Może się okaże, że jesteśmy ostatnimi uczniami na ziemi, którzy czytali Cezara.
– To by nawet było nieźle. – Roześmiał się. – Zawsze nienawidziłem Cezara.
– Jak pan był młody, to nienawidziło się Cezara – odparła chłodno.


Odczekał dobrą chwilę, a potem powiedział:
– Nabijasz sobie niepotrzebnie głowę tymi ponurymi myślami. Kupiłabyś sobie jakiś tygodnik filmowy i poczytała sobie o gwiazdach.
– Będę mogła przebierać w magazynach filmowych, ile mi się tylko będzie podobało – powiedziała z naciskiem. – Bo widzi pan, kolejka podziemna przebije się z tunelu na ulicę i kioski gazetowe zostaną zmiażdżone. Będzie można wziąć, co się będzie chciało. Pisma, batoniki czekoladowe, pomadki do ust. Sztuczne kwiaty i suknie będą się poniewierały po bruku, bo wielkie magazyny też się rozlecą. Nawet futra będą do wzięcia.
– Mam nadzieję, że sklepy monopolowe też się rozpadną – zażartował. Zaczynała mu działać na nerwy. – Wezmę sobie skrzynkę koniaku i będę miał spokój do końca życia.
– Biurowce zamienią się w kupę gruzów. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Pewnie chciałby pan znać dokładnie co do minuty czas, w którym to się zacznie.
– Zrozumiałem – parsknął. – Zginę tak samo jak wszyscy. Zrozumiałem.
– A potem wszystko zupełnie się zmieni. To, co teraz rządzi światem, zginie. Będziemy mieli nowe porządki, zupełnie nowy styl życia. Nawet nie wykluczam, że nie wolno będzie ludziom mieszkać w domach, żeby jedni nie mogli mieć tajemnic przed drugimi. Rozumie pan?
– I może wszystkim siedemnastoletnim dziewczynkom każą siedzieć w szkole i nauczą ich rozumu – dodał wstając.
– Szkół nie będzie. Żadnej nauki. Na wszelki wypadek. Żeby znowu nie powstał taki sam świat jak nasz.
– To szalenie ciekawe perspektywy. Bardzo żałuję, że tego nie zobaczę. – Zamilkł, oparłszy się ramieniem o drzwi prowadzące do jadalni. Ogromnie chciał powiedzieć coś bardzo dorosłego i bardzo ciętego, ale tak, żeby jej nie pokazać, że słuchał jej uważnie i że kiedy był w jej wieku, młodzież nie mówiła i myślała w ten sposób. – Gdybyś miała trudności z łaciną – odezwał się wreszcie – chętnie służę ci pomocą.
Zachichotała. Wzdrygnął się.
– Niech się pan nie martwi. Ja mimo wszystko co wieczór bardzo porządnie odrabiam lekcje.
Wrócił do salonu. Tu panował dobry nastrój, przy fortepianie śpiewano teraz Dom na ranczo, a gospodyni prowadziła poważną rozmowę z wysokim, eleganckim mężczyzną w granatowym garniturze. Odszukał ojca dziewczyny i zagaił:
– Przed chwilą przeprowadziłem szalenie interesującą rozmowę z waszą córką.
Oczy gospodarza szybko zlustrowały salon.
– Z Eileen? A gdzie ona jest?
– W kuchni. Odrabia tam łacinę.
– Gallia est omnis divisa in partes tres – zadeklamował gospodarz. – Znam to.
– Bardzo niezwykła dziewczyna.
Jej ojciec zasmucił się i potrząsnął głową.
– Dzisiejsza młodzież – rzekł i westchnął.

Artykuł Jeden z najbardziej znaczących zbiorów opowiadań w historii literatury XX wieku. Krótkie i pozornie proste. Niekiedy zabawne, innym razem przerażające. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jeden-z-najbardziej-znaczacych-zbiorow-opowiadan-w-historii-literatury-xx-wieku-krotkie-i-pozornie-proste-niekiedy-zabawne-innym-razem-przerazajace-wideo/feed/ 0