Małgorzata Klunder – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Małgorzata Klunder – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Dokąd nas zaprowadzisz. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej, pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. [WIDEO] https://niezlomni.com/dokad-nas-zaprowadzisz-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-wideo/ https://niezlomni.com/dokad-nas-zaprowadzisz-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-wideo/#respond Sun, 09 Aug 2020 07:45:20 +0000 https://niezlomni.com/?p=51103

Janek pozostaje Jankiem praktycznie już tylko dla rodziny, a przeistoczyć się musi w proboszcza Jana z całym rozlicznym bagażem obowiązków i trosk. Jedną z takich chodzących trosk jest wikary Stanisław.


Równolegle poznajemy bliżej babcię Janka, panią Alicję Kotoń, z którą wnuk pokłócił się dramatycznie w poprzednim tomie. Teraz czytelnik ma okazję się przekonać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, a babcia – czy nawet dwie babcie, bo w tle pojawia się też babcia Stacha – też może mieć swoje troski i utrapienia oraz borykać się z własnymi słabościami.

Na szczęście Pan Bóg ma pod ręką znakomite narzędzie, którym dla zgody rodzinnej może się posłużyć: wnuczkę Wisię, która swoją energią, pogodą ducha i niezłomnym optymizmem doprowadza w końcu do pojednania babci i wnuka.

Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara – jeszcze coś znaczą.

Małgorzata Klunder, Dokąd nas zaprowadzisz. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej Część 5, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

 

 

Fragment

Rozdział I
Druga zmiana

– Stachu, zakładaj, proszę, koloratkę, kiedy wychodzisz poza plebanię – powiedział proboszcz spokojnie.
Spokojnie, ale z takim specjalnym naciskiem, że księdzu Deskurowi nawet na myśl nie przyszło dyskutować, chociaż do tej pory księżowski rynsztunek przywdziewał tylko w kościele, do mszy. No, ewentualnie w konfesjonale. Na polu, jak mówią w Krakowie, zwykł był łazić po cywilnemu, przeważnie w dżinsach i kraciastej, flanelowej koszuli. Tak się czuł najlepiej, a uważał, że na wszystko jest właściwy czas – na sutannę i ornat też.

Z leciutkim uśmiechem otaksował postać swojego nowego zwierzchnika: garnitur skromny, ale elegancki, szyty chyba na miarę – nie bardzo się na tym znał, ale tak mu się wydawało, bo ciuch leżał na szefie jak ulał. O ubraniach na miarę czytał dotąd tylko w angielskich kryminałach (bo „Vivy” albo „Faktu” nie czytał z całą pewnością); sam zaopatrywał się w pierwszym lepszym sklepie, jaki był pod ręką, a sutannę wprawdzie zamówił na swój rozmiar, ale nie u krawca, tylko przez internet, i to wyłącznie dlatego, że najmniejsza z rozdzielnika była na metr siedemdziesiąt. Czyli, innymi słowy, wlokłaby się za nim jak tren.

Pogrzebał w komodzie, wydobył koszulę ze stójką i wsunął w nią listek. Zerknął, czy szefa to satysfakcjonuje, bo ten nosił świątek piątek koloratkę rzymską, czyli księżowską obrożę dookoła całej szyi. Chyba tak, bo nic już więcej nie mówił. Stanisław księdza Jana odrobinę się bał, chociaż tamten był tylko pięć lat od niego starszy – może niecałe sześć, bo szef zdążył już mu opowiedzieć o swojej zaplanowanej pomaturalnej obsuwie – i od razu spontanicznie zaczęli sobie mówić na ty; inaczej zresztą to byłoby po prostu śmieszne. Tak, Jan to równy gość, ale wzbudzał w nim szacunek od samego początku. Mimo że jak cała reszta świata wziął go za nastolatka i potem swobodnie przeprosił – a może właśnie dlatego.


A następnego dnia, kiedy zaczęli uzgadniać harmonogram służbowy,  jego nowy proboszcz zaproponował:
– To co, weźmiesz msze po księdzu Tadeuszu, angielską o jedenastej i polską o wpół do drugiej, dobrze? – Nawet nie pytał o znajomość języka, bo sprawa była jasna: skoro wykopali go na misje do Wielkiej Brytanii, to musiał być przynajmniej na poziomie nazywanym eufemistycznie komunikatywnym.
Naprawdę to u Kołłątaja w Jordanowie dostał taki wycisk, i to nie tylko z angielskiego, ale z niemieckiego też, że potem w seminarium mógł leżeć brzuchem do góry, i tak był najlepszy.
Z czego skwapliwie korzystał, utrwalając swój mit zdolnego lesera.
– No problem – zgodził się z marszu. – Tylko słuchaj, Jan, czy to dobrze, żebyś ty w ogóle nie odprawiał po polsku? Zapomnisz, jak to się robi!
Może lepiej podzielmy się łacińską w tym drugim kościele? Ja już trochę umiem – powiedział z dumą, bo co fakt, to fakt, umiał: ich liturgista był magikiem, który potrafił bez żadnego
wysiłku tak pognać chłopaków do formy nadzwyczajnej, że żaden nie mruknął, a jeszcze się napraszali. – Jakby co, to mnie douczysz. Byłbyś moim manduktorem.

– Okej, masz rację – przyznał Jan. – I dziękuję.
– Znowu punkt dla niego: nie trzyma się jak baran swojej koncepcji, można mu co nieco wyperswadować. – To teraz słuchaj, czy nie masz nic przeciwko takiemu podziałowi obowiązków
domowych: ja gotuję i zmywam, ty sprzątasz i pierzesz?
Mógł sprzątać, czemu nie, zawsze w domu sprzątał, ale jak tak dobrze poszło za pierwszym razem, to kto wie, czy i tu nie dałoby się czegoś urwać.
– Jasna sprawa, może być, ale… Nie możemy jadać w pubie? I co, nie mieliście zmywarki? To może kupimy raz dwa? A do sprzątania też by się ktoś dorywczo znalazł…
Jan westchnął.
– Widzisz, Stachu… Odpadły pensje szkolne, szkoły polskie płacą symbolicznie, to bardziej czyn społeczny… A rada parafialna przeznaczyła dla nas po sto pięćdziesiąt funtów tygodniowo.
– Tak naprawdę dla proboszcza miało być sto siedemdziesiąt, a dla młodego wikarego sto trzydzieści, ale włodarz parafii postanowił załatwić to krakowskim nomen omen targiem. – Na czysto, oczywiście, wszystkie historyjki związane z opłatami za plebanię lecą osobno, ale mimo to… Sam policz… No i chciałbym coś jeszcze odłożyć na lato, na wyprawę…
Cóż, tego wikary nie przewidział.


– A biskup nic nie odpala? – zadał niezwykle niedyskretne pytanie.
Proboszcz westchnął po raz drugi i zaczął oglądać żyrandol.
– Aha, już wiem – ucieszył się Stach jak głupi, chociaż niby nie było z czego. Ale ucieszył się autentycznie; jedyne, czego w podróży bał się naprawdę, to tego, że trafi pod skrzydła nudnego safanduły, ulubieńca biskupa. Jan od pierwszego rzutu oka, kiedy tylko stanął w drzwiach, wydał mu się porządnym gościem, a teraz po raz kolejny jego przeczucie się potwierdzało. – Dyscyplinowanie wyrywnych, tak? Żeby im się nie chciało za dużo? A co z tą twoją fuchą w seminarium?
– Stary, jakie seminarium? – westchnął Jan po raz trzeci. – Tu nie będzie żadnego seminarium przez najbliższe pięć lat, optymistycznie licząc.
– Więcej wiary. – Wyszczerzył do szefa zęby, a ten odwzajemnił uśmiech.
Tak, Jan to fajny gość. Dobra, może chodzić w koloratce, jak mu na tym zależy. W sumie nawet chyba ma rację. Co nie znaczy, że nie można by spróbować małego numeru. Zupełnie maleńkiego, ot tyle, żeby się odrobinę posiłować.
I zobaczymy, co zwierzchność na to. Tylko potrzebna mu będzie niewielka pomoc krawieckiej siły fachowej…
To wesele miało być wydarzeniem w Kirkcaldy: na ślub dwojga polskich emigrantów zjechało pół Żywca.
Dobre trzy godziny przed uroczystością ksiądz Jan z lekkim zdziwieniem zarejestrował osobliwe zachowanie swojego wikarego. Ten mianowicie najpierw pieczołowicie rewaloryzował jakieś ludowe ciuchy, by wreszcie stanąć przed nim w pełnym stroju górali żywieckich i zapytać:
– No i jak? Mogę tak iść?
Trzeba przyznać, że Stach, choć wzrostu mizernego, swoim widokiem zbijał z nóg: od kierpców i kopytek począwszy, poprzez pas i czarno- -czerwony bruclik, czyli kamizelkę, na kłobuku (dla ceprów: kapeluszu) skończywszy. Ale najlepszy był akcent służbowy: zamiast kokardy pod szyją – koloratka zainstalowana w przerobionym kołnierzyku koszuli.
– Cool! – zawyrokował z podziwem Jan.
Wikary odetchnął z ulgą, bo bał się jednak trochę reakcji władzy.
– A Bystra to już nie Beskid Śląski? – zapytała inkryminowana władza z ciekawością. – Strój żywiecki ci przysługuje
Ksiądz Deskur popatrzył na cepra z pobłażliwą wyrozumiałością. Przynajmniej w tej chwili jego było na wierzchu.
– Jan, ale to nie ta Bystra. Ty masz na myśli Bystrą pod Bielskiem, która po połowie jest Śląska, a po połowie Krakowska, czyli żywiecka. A ja jestem z tej, skąd pochodził ksiądz Pyrtek. Ona się teraz nazywa Podhalańska. Spod Jordanowa. No wiesz, za Babią Górą.
Po takim tłumaczeniu ksiądz, jak by nie było Niziołek, zgłupiał jeszcze bardziej. Do tej pory wydawało mu się, że zna wszystkie miejscowości od Ustronia do Ustrzyk Górnych. I że Jordanów to jeszcze Beskid, a nie Podhale. A tym bardziej Babia Góra.
Stach, widząc konsternację szefa, pospieszył z tłumaczeniami.
– Powiedzmy, że Bystra jest taka w pół drogi, i ja sam też. Moja babcia była z Milówki, to już ci mówiłem, a dziadek z Czarnego Dunajca

Artykuł Dokąd nas zaprowadzisz. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej, pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/dokad-nas-zaprowadzisz-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-wideo/feed/ 0
Ciepła i pełna humoru historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę własnej przeszłości. „Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej”. [WIDEO] https://niezlomni.com/ciepla-i-pelna-humoru-historia-rodziny-w-ktorej-kazdy-moze-odnalezc-czastke-wlasnej-przeszlosci-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-wideo/ https://niezlomni.com/ciepla-i-pelna-humoru-historia-rodziny-w-ktorej-kazdy-moze-odnalezc-czastke-wlasnej-przeszlosci-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-wideo/#respond Fri, 24 Apr 2020 09:10:25 +0000 https://niezlomni.com/?p=51030

Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara – jeszcze coś znaczą.

Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci – Gosia, Jan oraz Elka, to główni bohaterowie pierwszego tomu opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.
Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

FRAGMENT książki Małgorzaty Klunder zatytułowanej "Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej. Robert i Róża. Część 1", Wyd. Replika, Poznań 2020. Sagę o przygodach rodziny Niziołków można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Rozdział I Tata

To nieprawda, że róża pod innym imieniem także by pachniała. W przypadku taty wszystko zaczęło się od nazwiska.

Tata nazywa się Niziołek, Robert Niziołek. Imię jak imię, niezłe, ale nazwisko przesądziło o jego całym życiu.

Tak się bowiem złożyło, że kiedy mały Robuś miał ze trzy latka, babci Niziołkowej wpadło w ręce świeżutkie tłumaczenie Władcy Pierścieni. Siedziała sobie zatem w cieple domowych pieleszy, jak porządnemu Niziołkowi wypadało, i czytała ze smakiem bodajże Powrót króla – tego już ani babcia, ani tym bardziej tata nie pamiętają.
– Co robisz? – zainteresował się Robuś, porzucając budowę wieży z klocków.
– Czytam książkę – krótko i zwięźle powiedziała babcia, będąc w tym momencie duchem na Gorgoroth, a nie na Poznańskiej 38.
– A o czym ta książka? – uparcie dopytywał się potomek.
– O dwóch dzielnych hobbitach – odpowiedziała niezbyt ściśle babcia, mając wielką ochotę spławić Robusia, ale nie pozwoliło jej na to nieczyste sumienie, że ona tu sobie, prawda, czyta jakieś bzdury, zamiast opiekować się dzieckiem i pilnować, żeby klocków do buzi nie wpychało, szczególnie tych, które uprzednio wylizał pies Bari. Nie przewidziała, biedaczka, co zaraz nastąpi.
– A co to jest hobbitach? – skrupulatnie powtórzył Robuś.
Nauczycielskie nawyki nie pozwoliły babci tak tego zostawić.
– Kim są hobbici – poprawiła mechanicznie, nie odrywając oczu od kartki.
– A kim są hobbici? – grzecznie powtórzył mały tata.
Chyba już wiecie, do czego nieuchronnie zmierzał ten dialog.
– Hobbici to tacy mali ludzie. Niziołki – odpowiedziała babcia i w tym momencie zorientowała się, że otworzyła puszkę Pandory.

– Czytasz o nas?! – zachłysnął się Robuś. – Opowiedz!
No i babcia musiała zacząć opowiadać. Opowieści rozłożyły się na wiele, wiele wieczorów, a mały tata po raz dziesiąty i dwudziesty potrafił zamawiać sobie:
– A opowiedz o tym, jak Samwise Mężny walczył z wielkim pająkiem! – Po czym z kwikiem zakrywał się z głową pierzynką. Albo:
– A opowiedz jak Frodo czołgał się pod górę i nie mieli co pić, i nie mieli co jeść, i byli strasznie zmęczeni!
Babcia opowiadała. Chyba trochę cenzurowała, a trochę konfabulowała, bo tata wspominał, że kiedy wreszcie po raz pierwszy samodzielnie brnął przez Wyprawę, bo tak zatytułowana była w tamtych czasach Drużyna Pierścienia, prawdziwym szokiem było dla niego, że Boromir jest taki zły.

Do legend rodzinnych przeszło, że Robercik umiał czytać, mając zaledwie sześć lat. W tak młodym wieku mimo wszystko nie był to Władca, dziadkowie zapewne podsuwali mu coś z repertuaru Poczytaj mi mamo. Cha, cha, poczytaj mi mamo! Babcia była doskonałym, doświadczonym pedagogiem: tak zmanipulowała Robusia, że ten uznał samodzielne czytanie za dumę, honor i oznakę dorosłości. A babcia mogła spokojnie oddawać się własnej namiętności, jaką były krwiste kryminały z jamnikiem i kluczykiem.
Tata, indagowany przez nas o swoje najwcześniejsze lektury, odpowiadał na odczepnego, że nie pamięta. No pewnie, że nie pamięta. Władca rzucił mu się na mózg tak skutecznie, że na zawsze ukształtował jego prywatną gradację
literatury: najpierw Tolkien, potem długo, długo nic, potem Sienkiewicz, a potem cała reszta. I tak zresztą Robert czytał na okrągło co się dało, a robił to całym ciałem, całą duszą i całym sercem. W odróżnieniu od taty babcia pamiętała doskonale, jak znalazła skulonego w szafie potomka, który trzymając w trzęsącej się ręce latarkę, czytał potworny kryminał Śmierć i Kowalski. Sama po latach wyciągnęłam to babci z półki i byłam tą staroświecką ramotą wstrząśnięta – jacyś zboczeńcy zwabiali swoje ofiary do garażu, truli, a ciała betonowali w kanale. Makabra. Do szafy też nieraz właziłam – cudownej, wspaniałej, wielkiej brązowej szafy z rzeźbionymi listkami na drzwiach – tylko że ja czytałam w niej, co nietrudno zgadnąć, Opowieści z Narnii.
W każdym razie babcia musiała zrewidować swoje poglądy, które dałoby się streścić w ten sposób, że kiedy dziecko fizycznie potrafi coś przeczytać, to i duchowo sprosta tej lekturze. W przypadku piekielnego Robusia recepta taka zawiodła. Kryminały wycofano do tylnego rzędu, a tacie podsunięto Hobbita, właśnie kupionego w antykwariacie na Starym Rynku. Tata rzucił się na niego niezwykle łapczywie, przeleciał przez pierwsze kilkanaście stron, zwolnił, po czym powiedział z zażenowaniem:
– Mamusiu, ale to jest dla dzieci, o krasnoludkach!

Rozdział II Mama

Happy end poprzedniego rozdziału okazał się szczęśliwym początkiem całej naszej rodziny i w przeciwieństwie do powieści Małgorzaty Musierowicz nie został odwołany. Pani Musierowicz jest moją ukochaną autorką, ale tego jednego, a mianowicie odwoływania happy endów, nigdy nie mogłam jej darować. Ileż razy ona to zrobiła! Przy Gabrysi dwa razy. Przy Idzie też dwa. Przy Natalii… raz, dwa… w zasadzie trzy razy, a jeszcze w Kalamburce do ostatniej chwili trzymała czytelnika w napięciu co do tożsamości pana młodego. Przy Patrycji się zmęczyła, ale tu z kolei czytelnik zrobił się czujny i podejrzliwy i nie umiał się już cieszyć szczęściem inkryminowanej pary, wietrząc jakiś postęp. Ale rekordem absolutnym było zrobienie kompletnych głupków z Laury i Wolfiego. Czy ktoś z was potrafiłby uwierzyć, że osobnicy dziewiętnastoletni mogą być tak debilni, że chcieliby brać ślub kościelny z marszu, z ulicy, jak w starym westernie, bez nauk, zapowiedzi i tych wszystkich ceregieli? Tata i mama w każdym razie są jawnym tego zaprzeczeniem.
Ale skoro już przy Musierowicz jesteśmy, nie mogę nie opowiedzieć kapitalnego rodzinnego pre-plagiatu – „pre” dlatego, że miał miejsce w roku 1959, a plagiatu, bo dotyczył był ślubnego obuwia dokładnie jak w przypadku Idy.
Było to tak. Babcia in spe Kotoniowa jechała wczesnym styczniowym rankiem w swoje dwudzieste trzecie urodziny z Obornik do Poznania na własny ślub. Cywilny tylko, co prawda, kościelny miał się odbyć miesiąc później, a ten cywilny był potrzebny wcześniej po to, żeby dziadkowie mogli się zameldować razem w wynajętym pokoju. Babcia wiozła ze sobą ślubną kreację – zieloną sukienkę i odpowiednio dobrane kolorystycznie buciki, jak mi to opowiadano potem nie raz z detalami, tak zwane kaczuszki. Rozumiem, że chodziło o obcas i fason. Buciki jechały z honorami w kartonie, w osobnej siatce.
Babcia dotarła do domu dziadka Kotonia, została przyjęta serdecznie przez swoją przyszłą teściową, po czym prababcia Kotoń zainteresowała się ślubną wyprawą synowej i zadała to niesłychanie drażliwe pytanie:
– Córeńko, a gdzie ty masz buty?
Butów nie było. Pojechały dalej pociągiem do Wrocławia albo do Katowic, pięknie zapakowane w kartonik i pieczołowicie umieszczone na półce…

Tu zaczął się problem à la Ida Borejko, tyle że Ida miała numer buta czterdzieści jeden, a babcia przeciwnie, trzydzieści cztery. Straszne, nieprawdaż? Wielkość stopy odziedziczyłam po niej i doskonale wiem, ile wysiłku trzeba włożyć w zdobycie damskiego obuwia na obcasie w takim rozmiarze. W każdym razie buty prababci Kotoń były na pannę młodą o jakieś trzy numery za duże. Wyobraźcie sobie: poranek, ślub o godzinie ósmej czterdzieści, sklepy otwierają, rzecz jasna, o dziesiątej. W perspektywie ślub w śniegowcach. Wtedy prababcia nie po raz pierwszy i nie ostatni objawiła swoje talenty – rodzina miała okazję obserwować je potem wielokrotnie, choćby za stanu wojennego, kiedy owa dzielna niewiasta robiła coś z niczego. Tym razem złapała sylwestrowe sandałki synowej, które szczęśliwie u nich zostały, oskrobała z nich lux torpedą srebrny brokat i wysmarowała czarną pastą, bo na farbowanie nie było już ani czasu, ani środków. No i ślub się odbył, w zielonej sukience i czarnych sandałkach, a po powrocie czekał na babcię tort z dwudziestoma trzema świeczkami. Dlatego zawsze, żeby nie wypominać jej wieku, mama składała rodzicom życzenia z okazji tego pamiętnego kontraktu.
Dla babci Kotoń, tak jak i babci Niziołkowej, książki były immanentną częścią rzeczywistości. Siłą rzeczy mama wchłonęła taką postawę życiową z mlekiem matki, w jak najbardziej dosłowny sposób. Otóż babcia Kotoń wspominała, że na porodówce czytała Złego Tyrmanda, a wszystkie położne krzyczały:
– Kochana, co pani robi? Mleko się pani zwarzy i dziecko będzie miało kolkę!
Nawiasem mówiąc, położne te były niezłymi erudytkami, skoro wiedziały, czego się można spodziewać po Złym. No, chyba że wystarczył im tytuł albo babcia odsłoniła kulisy intrygi.
Poza tym babcia czytała też najróżniejsze książki, wywożąc Różyczkę i kolejne Kotoniątka na spacer. Raz, przy lekturze Wszyscy jesteśmy podejrzani Chmielewskiej tak ryczała ze śmiechu, że mało co nie wywróciła wózka wraz z zawartością.
Mama zatem miała po kim odziedziczyć swoje szaleństwa, przy czym mając znacznie lepszą pamięć od taty, doskonale potrafiła odtworzyć swoje pierwsze lektury. Tą najpierwszą, wyłowioną z mroków wspomnień kilkulatka, była, o dziwo, Królewna Wanda Makuszyńskiego. Dlaczego akurat Wanda, a nie Koziołek-Matołek albo Małpka Fiki-Miki? I dlaczego w ogóle dziadkowie czytali małemu dziecku bajkę, która się źle kończyła?
– Pewnie dlatego ją tak dobrze pamiętam – kwitowała moje dywagacje mama. – To tak jak z miejscami. Dziecko nie pamięta własnego mieszkania, ale dwulatek może przechować wspomnienia znad morza albo, co nie daj Boże, ze szpitala.

I żeby się ze mną podroczyć, dodawała:
– Wanda to tylko początek hardkorowej literatury. Potem był jeszcze Dzielny ołowiany żołnierzyk, Dziewczynka z zapałkami i makabreski braci Grimm…
Rozdział III Tata i mama
Zanim jednak rodzice stanęli na ślubnym kobiercu, ba, zanim jeszcze dali sobie słowo, przed mamą stanęło niezwykle zasadnicze zadanie.
Musiała bowiem przeczytać Władcę Pierścieni.
Tak, tak, nie przejęzyczyłam się. Róża Kotoń, ukochana pewnego Niziołka, nie czytała dotąd Władcy Pierścieni. Kiedyś tam próbowała czytać Hobbita, nie podobało jej się zupełnie jak Mrs Bach, bo jak to ujmowała:
– Ciągle tam szli i szli, a potem coś się im przytrafiało, a potem znowu szli i szli…
Jak widać, entuzjastką powieści drogi mama nie była. Trzeba przy tym wziąć pod uwagę, że Drużyna Pierścienia też w dużej mierze jest powieścią drogi. Nie ma więc co się dziwić, że Różyczkę odrzuciło. Chociaż teoretycznie, jako osóbka literacko wyedukowana, wiedziała, kto zacz Tolkien i o co w tym wszystkim chodzi.
I co z tego, zapytacie? Kiedy Jackson kompletował swoją Drużynę Pierścienia, jeden chyba tylko Dominic Monaghan był zaznajomiony z tematem. Pan Mortensen nawet nie zamierzał ukrywać, że powieść czytał jego syn, ale nie on; podobnie reszta, z Frodem i Gandalfem na czele.
No tak, ale oni nie wchodzili do rodziny Niziołków.
Poznawszy swojego jednego jedynego Roberta, mama dała dowód miłości w ten sposób, że błyskawicznie rzuciła się na Władcę, żeby nadrobić skandaliczne zaległości. Zrobiła to w sposób autorski, wielokrotnie wykorzystywany przedtem w liceum. Mianowicie najpierw przerzuciła całość z dwudziestoprocentowym zrozumieniem, notując jednocześnie wszystkie imiona i nazwy i zakładając paseczkami papieru newralgiczne wydarzenia.
Osobiście mogę potwierdzić, że w wydaniu mamy była to metoda doskonała, perfekcyjnie tuszująca wszelką ignorancję. Kiedy oblewałyśmy moją maturę, rozpamiętując jednocześnie szkolne przygody moje i Gośki, rozochocona mama oświadczyła:
– A ja się wam do czegoś przyznam, ale pozmywacie!
– Dobra! – zgodziłyśmy się ochoczo, ciekawe, do czegóż to mama chce się przyznać.
– Nie przeczytałam nigdy w całości Zbrodni i kary…
Osłupiałyśmy.
– Cooo? Nigdy?!
– Nigdy. Nudne takie to było…

O Jezu…

A tak skrupulatnie dyrygowała mną, kiedy pisałam wypracowanie o Raskolnikowie!
Skoro tak, to dla mamy zaznajomienie się z fabułą Władcy do następnej randki było pestką. Potem już tylko zgłębiała temat, a że pchała ją miłość, dużo czasu nie potrzebowała, żeby stać się ekspertem.

Swoją drogą, ciekawe, czy te ich randki wyglądały tak:
– Różyczko, a kto twoim zdaniem był starszy, Gandalf czy Tom Bombadil?

– Och, Tom Bombadil, oczywiście, nie ma o czym dyskutować!
– Tak myślisz… – Tata musiał patrzeć na mamę z niezgłębionym uznaniem. – No tak, masz rację, bo przecież… – Tu następował wykład, a mamie pozostawało inteligentnie przytakiwać. Po czym to ona inicjowała, z właściwą sobie logiką i precyzją:
– A nie uważasz, że Gandalf za łatwo wpadł w pułapkę Sarumana? – I da capo al fine.
W razie czego, gdyby tata zadał pytanie zbyt jednak specjalistyczne, na przykład:
– Jak sądzisz, czy Variagowie z Khandu to odpowiednik Waregów? – zawsze mogła posunąć się do działań kierujących jego uwagę w zupełnie inną stronę…
Wróćmy jednak do tematu tak pasjonującego, jakim był ślub.
Czy pamiętacie z Autobiografii Joanny Chmielewskiej, jaką taktykę zastosowała osiemnastoletnia Joanna, a właściwie Irenka, będąc już wtedy w ciąży, aby zawiadomić rodzinę o ślubie? Najpierw przedstawiła narzeczonego i zapowiedziała plany matrymonialne na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Przeczekawszy kilka tygodni (dłużej nie można było ze względów oczywistych), młodzi ogłosili, że ślub odbędzie się na Boże Narodzenie, czyli za kilka miesięcy. Następnie skrócili termin do miesiąca. A do wnuka w drodze przyznali się, kiedy klamka zapadła.
Tata z mamą, w owym czasie dwudziestoletni studenci po pierwszym roku, zrobili dokładnie na odwyrtkę. Najpierw pozwolili przez tydzień-dwa pospekulować rodzinie do woli, że Różyczka jest w ciąży. Kiedy w takim kontekście oznajmili, że biorą ślub we wrześniu, nikt nawet słowa nie pisnął. Potem wedle poznańskiego porzundku przystąpili do załatwiania tych wszystkich formalności, których z właściwą sobie dezynwolturą zaniedbali Laura z Wolfim. Wśród nich była karkołomna zaiste biurokracja kościelna, polegająca na tym, że jeżeli ktoś miał fanaberię, jak tata z mamą, wziąć ślub u dominikanów, pierwsze kroki musiał skierować do parafii panny młodej – w tym przypadku do kościoła na Rynku Wildeckim. Stąd dostawało się ni mniej, ni więcej, tylko delegację (ale fajne nazwy!) do kościoła przy Fredry, czyli do parafii, w ramach której funkcjonowali dominikanie. Dopiero ksiądz z Fredry przekierowywał do dominikanów. Dokładnie to samo winni byli uczynić Laura i Wolfi, skoro chcieli pobrać się w kaplicy na Wiktorówkach, należącej do parafii w Małem Cichem! Nawiasem mówiąc, à propos zawiłości administracyjnych: niech mi odpowie jakiś inny wielbiciel twórczości pani Musierowicz, jak Róży Pyziak udało się przez miesiąc nie zarejestrować dziecka w USC? Bo przecież tak być musiało, skoro nie było problemu z przemianowaniem Melanii na Milenę! Pytam nie bez kozery, gdyż procedura rejestracji dzieci była w naszej rodzinie niezwykle ciekawa, o czym – powtarzam się – również w swoim czasie.
Wracając do mamy i taty, dopiero kiedy wszystkie papiery i terminy były zaklepane, przyznali się, że oni bynajmniej nie muszą się żenić, tylko chcą. Zmaltretowana rodzina, szukająca już w mieszkaniu miejsca na łóżeczko, poczuła taką ulgę, że ani jej było myśleć o proteście.
Nie zapominajmy przy tym o jeszcze jednym delikatnym problemie, który wypłynął pod koniec poprzedniego rozdziału, a mianowicie należało najpierw Różyczkę (Kotoń rzecz jasna) przywrócić na łono Kościoła. Robert okazał się młodzieńcem o niezwykłych talentach dyplomatycznych, bo tak jak nie dementował supozycji o błogosławionym stanie wybranki, tak o jej odszczepieństwie ani pisnął, na zasadzie „po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Doskonale wiedział, że Róży niewiele brakuje i wystarczy ją cierpliwie zapraszać na randkę do Jana Góry na mszę młodzieżową o siedemnastej (sic!), by delikwentka skruszała w atmosferze pieśni z Taizé i Nigdy z królami nie będziem w aliansach. Co nieuchronnie się stało, amen.
A nie był to jeszcze koniec przedślubnych komplikacji, bo tata zaparł się, że jego świadkiem ma być Brendan. Wiązało to się oczywiście z gimnastyką paszportowo-wizową, żeby wszystko zgrać w czasie. Kolejny problem wyszedł w Urzędzie Stanu Cywilnego, kiedy pani urzędniczka poprosiła o personalia świadków. Usłyszawszy „Brendan Bach, Cardiff”, zapytała surowo:
– Czy ten pan mówi po polsku?
– Nie – odpowiedział tata zgodnie z prawdą, bo Brendan umiał powiedzieć tylko „dziedobry”, „dziekuje” i „kurrrwa”. To pierwsze jak nie przymierzając szpak z Kasi i krokodyla, to ostatnie zaś jak papuga z Młodego warszawiaka zapisków z urodzin. Bardzo mu się podobało to nasze warczące rrr.
– To nie może być świadkiem – ucięła pani.
– Najmocniej przepraszam – powiedział tata niezwykle uprzejmym tonem – ale wydaje mi się, że przepisy przewidują w takich sytuacjach asystę tłumacza. Może będzie pani tak łaskawa sprawdzić.
Tata wyniósł z domu nieskazitelne maniery, które nie raz i nie dwa torowały mu skutecznie drogę w rozlicznych instytucjach. Teraz też pani pokonana jego urokiem osobistym poszła do kierownika działu i wróciła z akceptacją.
Skoro urzędniczy Lewiatan został pokonany, to już doprawdy pestką pozostawał fakt, że Brendan był anglikaninem, bowiem dominikanie okazali się ekumeniczni na wskroś i w ogóle się tym nie przejęli.
Dzień ślubu się zbliżał, a przed mamą stanęło kolejne wyzwanie, aby tym razem sprostać konwersacji z najlepszym przyjacielem swojego przyszłego męża. W liceum uczyła się niemieckiego, a z angielskim miała jedynie króciutki flirt w podstawówce, bo po kilku miesiącach nauczycielka zachorowała i kurs został przerwany. Kiedy poznała tatę i wyszły na jaw jego nieprzeciętne umiejętności językowe, jednym ze sposobów wyrażenia miłości Różyczki do najdroższego Roberta, następnym w kolejce po czytaniu Władcy, była nauka angielskiego. Po niespełna roku czuła się na siłach poprowadzić konwersację o rodzinie i zainteresowaniach przy zachowaniu podstawowych reguł gramatycznych.
Jakoż Brendan przyjechał, został jej przedstawiony, a mama swobodnie powiedziała:
– Hi, Brendan. I have heard a lot about you. I’m afraid I have met you at last. 3
Zdanie było całkowicie poprawne gramatycznie: słyszała o Brendanie do tej pory dużo, ale przecież jeszcze żyje, więc może usłyszeć więcej, zatem trzeba zastosować Present Perfect, a trzecią formę czasownika odszukała błyskawicznie w zakamarkach pamięci. I biedaczka dobrą chwilę nie mogła zrozumieć, dlaczego panowie padli sobie w ramiona, rycząc radośnie i poklepując się po plecach z wielkiego ukontentowania. Kiedy dotarło do niej, co właściwie powiedziała, najpierw spłonęła żywym ogniem, a potem uczyniła rzecz jedynie słuszną – razem z chłopakami zaśmiewała się tak, że aż jej łzy ciekły po twarzy.
Ślub cywilny z tłumaczem poszedł jak po maśle, ale potem, kiedy klęczeli przed ołtarzem, na przemian jedno i drugie dostawało głupawicy, gdy tylko w polu widzenia pojawiał się asystujący z namaszczeniem Brendan. Spuszczali więc głowy, ocierali oczy, byle tylko nie doszło do permanentnej kompromitacji, a wszystkie babcie, prababcie, ciotki i kuzynki szeptały:
– Patrzcie, jacy oni słodcy, jacy wzruszeni!

Artykuł Ciepła i pełna humoru historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę własnej przeszłości. „Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/ciepla-i-pelna-humoru-historia-rodziny-w-ktorej-kazdy-moze-odnalezc-czastke-wlasnej-przeszlosci-niziolkowie-z-ulicy-pamiatkowej-wideo/feed/ 0
Pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. Niezwykła historia na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów. [WIDEO] https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/ https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/#respond Thu, 19 Mar 2020 07:57:36 +0000 https://niezlomni.com/?p=50939

Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci − Gosia (Perełka), Jan Peregryn oraz Elanora Pulcheria, dla swoich po prostu Elka, to główni bohaterowie opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.

Wszyscy czytają książki, a numerem jeden jest zdecydowanie Władca Pierścieni. Na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów, Niziołkowie oddychają atmosferą książek, żyją życiem bohaterów, toczą boje w ich imieniu, sami tworząc niezwykłą historię zwykłej, wielopokoleniowej rodziny. Powtarzając za Autorką, śmiemy marzyć, że Niziołkowie podarują Wam odrobinę uśmiechu i wzruszeń, jednocześnie wnosząc do Waszych domów ciepło i ponadczasowe, niezmienne wartości.

Fragment książki Małgorzaty Klunder, Tadeusz od spraw zwykłych, Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej Część 4. Książki można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Prolog

Była sobota, dziewiąty lipca dwa tysiące szesnastego roku. Ksiądz Jan, pełniący do czasu nowej nominacji obowiązki proboszcza parafii St Marie’s przy Reminder Street, jak zawsze w sobotnie popołudnie ukląkł obok krzesła w dużym pokoju.

 

– Odbija ci, Janeczku? – zapytał dobrotliwie ksiądz Tadeusz.

 

– Robię tylko rachunek sumienia! – pośpiesznie odpowiedział Janek. – Może być ksiądz spokojny, do spowiedzi pójdę normalnie do Świętego Niniana albo gdzieś…

 

– A, jak tylko rachunek sumienia, to jazda – zachęcił go były proboszcz.

 

Pani Smith tak mnie wkurzyła na pogrzebie księdza, że… – zawahał się odrobinę penitent, to jest bzdury gada narrator, robiący rachunek sumienia, oczywiście.

 

– Tak?… – z naciskiem dopytywał się ksiądz Tadeusz.

 

– Podpuściłem Ethana i Adama, żeby… – Oj, nabroił ten były wikary i ciężko mu teraz szło!

 

– Żeby?… – popędził go ksiądz Tadeusz.

 

– Wysmarowali jej samochód… – Jasiek nabrał oddechu – …nieczystościami – dokończył elegancko.

 

– Znaczy, gównem? – sprecyzował szef. Może już nie proboszcz, ale szefem pozostanie na wieki wieków.

 

– Tak – potwierdził ze skruchą Janek. Księżowska rutyna tak w nim siedziała, że ani mu w głowie nie postało tłumaczyć swoje postępowanie okolicznościami obiektywnymi. A okoliczności były doprawdy obiektywne: pani Smith najpierw nad grobem zalewała się łzami, przeszkadzając spazmowaniem w obrządku, by potem, nim jeszcze ostatnia garść ziemi spadła na trumnę, zacząć obgadywać proboszcza i rozpuszczać niewiarygodne plotki, że ponoć zostawił po sobie dwustuakrową posiadłość koło Aviemore i ciekawe, komu ją zapisał. Czy aby nie wikaremu i dlaczego właśnie jemu?

– A wiesz, że to podpada pod gorszenie maluczkich? – zapytał surowo ksiądz Tadeusz.

 

– Wiem – szepnął Janek i pochylił nisko głowę.

 

– Coś jeszcze? – zapytał szef.

 

– To, co zawsze. – Janeczek się ożywił. – Opowiadałem na stypie kawał o grabarzu, którego chciał przestraszyć pewien pijak…

 

– To nie jest nieprzyzwoite – zadecydował ksiądz Tadeusz.

 

– I o pijaku, do którego przyszła maleńka śmierć… – kontynuował Jasiek.

 

– Tego nie znam! – wciągnął się były proboszcz.

 

– Pijak padł na kolana i dalej błagać: „Nie zabieraj mnie jeszcze! Poprawię się! Przestanę pić!”.

 

– I co dalej? – spytał ochoczo ksiądz Tadeusz.

 

– A śmierć na to: „Zamknij się, ja nie po ciebie, ja po chomika!”.

 

– Jeżeli w miejsce „zamknij się” nie powiedziałeś „spierdalaj”, to również nie jest grzech – uznał ksiądz Tadeusz, a Janeczek tylko się spłonił. – Wieczorek przy tym był?

 

– Specjalnie się przecież do niego dosiadłem – potwierdził Jasiek.

 

– Pił na stypie? – chciał wiedzieć szef.

 

– Tak ksiądz pyta, jakby nie wiedział najlepiej! – żachnął się p.o. proboszcza, bo może i był łobuzem, co na stypie po proboszczu pikantne kawały opowiadał, ale wiary nikt mu odmówić nie mógł. – Nie pije od marca i na stypie też wytrzymał!

 

– W takim razie to dobry uczynek, a nie grzech – zawyrokował ksiądz Tadeusz. – Jeszcze coś? A jak tam biskup?

 

– Na razie w porządku, niech się ksiądz nie boi, w tej materii poza grzeszenie myślą się nie posunę! – obiecał natychmiast były wikary.

 

– No dobrze – powiedział z namysłem ksiądz Tadeusz. – To zrobimy tak: za pokutę pójdziesz do spowiedzi do Piotrowinów w Glenrothes…

 

– Za jaką pokutę?! – oburzył się momentalnie Janek. – Przecież to tylko rachunek sumienia!

 

– Nie chrzań, synu – usłyszał w odpowiedzi. – Nie musisz latać do nich co tydzień, raz na miesiąc wystarczy. Co tydzień zrób sobie tylko rachunek sumienia. I możesz chodzić raz do jednego, raz do drugiego, na zmianę. Im to też dobrze zrobi – powiedział szef z satysfakcją – bo chociaż raz posłuchają sobie ciekawej spowiedzi, a nie takich pobożnych blubrów 1. Poza tym będą ci się musieli zrewanżować, a to też im się przyda. Spowiednikiem jesteś, synu, doskonałym, wiem coś o tym…

 

– Okej, proszę księdza – uśmiechnął się Jasiek. Po czym wstał, ruszył do jeepa i pojechał prosto do Glenrothes, żeby mu się po drodze nie odechciało.

 

– Chciałem prosić o spowiedź – powiedział w drzwiach do Piotrowina od Smartfonu.

 

******************************************************************************

 

Ksiądz Tadeusz nie żyje i wydawałoby się, że historia jest definitywnie skończona. Ale nagle zaczyna się coś dziać, po cichutku, dyskretnie, zwyczajnie. Ojciec Ryan, jeden z Piotrowinów, czyli adwersarzy naszych bohaterów, postanawia najlepiej jak potrafi kontynuować działo księdza Tadeusza. Biskup, który przeprowadził całą intrygę, odczuwa wyrzuty sumienia i chce naprawić to, co jeszcze naprawie podlega. Alexander, zamożny właściciel ziemski, wspiera swoim majątkiem i własną pracą działania Ryana. David i Ela żyją w pewności, że ksiądz Tadeusz otacza ich opieką z nieba. To samo powiedziałby o sobie, gdyby mówić potrafił, kot Ginger, trzy dni wędrujący w poszukiwaniu swojego ulubionego Człowieka w Białej Obroży. Księdza Jędrzeja, objazdowego duszpasterza z Highlandu, wyprowadził z mgły jak mleko jakiś nieznany kierowca. Leo, teść Rafała Anioła, nie waha się ani chwili, komu przedstawić problemy swojej wnuczki Michasi. Dziwne, choć zwykłe przypadki, mają miejsce także na polskiej ziemi, na Lednicy, w parafii na Ratajach, gdzie dożywa swoich dni niegdysiejszy proboszcz Tadka, ksiądz Wincenty, a także u wuja Anioła w Gołuchowie, który ni stąd ni zowąd dowiaduje się, że jego drugi syn Gabriel wziął po kryjomu ślub. Co oczywiste, w najbliższy, najbardziej namacalny sposób kontakt z księdzem utrzymuje Janek, który cały czas w swoim sercu, głowie i duszy prowadzi z nim rozmowy. Ale podobnego fenomenu, choć na bardzo skromną, niziołkowo zwyczajna miarę, doznają jego rodzice. Nawet Rasta, stary harleyowiec, jeszcze jeden polski emigrant, dokonuje pewnych wyborów życiowych pod wpływem wspomnień – ale czy tylko wspomnień? – o dawnym proboszczu. Jednak największy cud, uratowanie w wypadku samochodowym syna pani Marioli ze sklepu z garniturami, widoczny jest jedynie dla oczu czytelnika, bo tak jak wszystkie inne pozostaje cicho, wręcz pokornie w ukryciu.

 

Chciałoby się powiedzieć, że tych najzwyklejszych przypadków, choć każdy z osobna można po ziemsku zwyczajnie wyjaśnić, robi się stanowczo za dużo. A do drzwi plebanii puka już kolejny przypadek w osobie niezwykle barwnego księdza Stanisława Deskura z Bystrej Podhalańskiej, który będzie pełnił posługę wikarego. W tym samym czasie odbywa się chrzest drugiego synka Bachów, Tadka, co do losów którego dziadek Robert dostał wyraźne wskazówki. Zatem gdzieś tam hen w Szkocji pojawia się druga i trzecia zmiana jednocześnie.

 

Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

 

Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara – jeszcze coś znaczą.

 

Artykuł Pełna ciepła i optymizmu saga rodzinna. Niezwykła historia na przekór nadmiernej konsumpcji i wyścigowi szczurów. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pelna-ciepla-i-optymizmu-saga-rodzinna-na-przekor-nadmiernej-konsumpcji-i-wyscigowi-szczurow-niziolkowie-tworza-niezwykla-historie-wielopokoleniowej-rodzin-wideo/feed/ 0