kryminał – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png kryminał – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Wiedzieli, że tylko od nich zależy, którą wersję zdarzeń wybiorą. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/ https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/#respond Thu, 12 Nov 2020 11:40:17 +0000 https://niezlomni.com/?p=51185

Po ostatnich tragicznych wydarzeniach Gerard jest przekonany, że bezpowrotnie utracił to, co było dla niego najważniejsze. Po Kornelii pozostał mu jedynie maleńki kot, którego kobieta zostawiła pod jego opieką przed ich ostatnim rozstaniem.

Okazuje się jednak, że ciało znalezione w domu Pliszki po pożarze należy do kogoś innego. Gdzie zatem podziała się Kornelia i dlaczego nie daje znaku życia? Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy komisarz dowiaduje się, że jego koledzy stawiają Kornelii absurdalne – jego zdaniem – zarzuty. Mężczyzna rzuca na szalę całą swoją zawodową przyszłość, żeby udowodnić, że podejrzewana przez policję kobieta jest niewinna. Jednak żeby to zrobić, trzeba ją najpierw odnaleźć. Rozpoczyna się polowanie na Pliszkę.

Fragment książki Hanny Greń pt. Światełko w tunelu. Polowanie na Pliszkę, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Podczas jazdy do pracy zastanawiał się, dlaczego nikt dotąd go nie poinformował, kiedy otrzyma zgodę na pochowanie Kornelii. Był jedynym, który mógł to uczynić. Gdy po pożarze policjanci próbowali skontaktować się z ojcem Kornelii, okazało się, że mężczyzna leży w szpitalu. Doznał tak ciężkiego udaru, że lekarze nie mieli złudzeń – jeśli nawet zdołają go uratować, to żyć będzie wyłącznie jego pozbawione świadomości ciało.

Po kilku dniach Mieczysław Pliszka zmarł, a Gerard zajął się jego pogrzebem. Przynajmniej tyle był w stanie uczynić dla Kornelii. Jej nie mógł jeszcze pożegnać, najpierw bowiem musiała się odbyć ciągle odwlekana sekcja. Koledzy obiecali, że dadzą mu znać niezwłocznie, a jednak do tej pory tego nie zrobili, i czuł, że coś jest nie tak. Po zaparkowaniu samochodu długo zwlekał, zanim zdecydował się wysiąść, starając się jak najbardziej opóźnić chwilę wejścia do budynku komisariatu. Bał się współczujących spojrzeń, z niechęcią myślał o konieczności wysłuchania standardowych formułek kondolencji. Co mu po tych słowach? One nie zwrócą mu Kornelii. Okazało się, że nie musi niczego wysłuchiwać. Zaledwie zdołał przekroczyć próg swojego pokoju, gdy do pomieszczenia wszedł komisarz Paweł Asparowicz.

– Dobrze, że jesteś. Chodź ze mną – rzucił i zrobił zwrot, kierując się na korytarz.
– Tak bardzo się stęskniłeś? Buzi też dostanę? – spytał Gerard kpiąco i posłusznie ruszył za kolegą.
Paweł nie odpowiedział, a Skrzyński uświadomił sobie naraz, że komisarz ma dziwnie ponurą minę. Najwyraźniej coś się stało.
– Słuchaj, jest problem. – Asparowicz odezwał się dopiero po zajęciu miejsca za swoim biurkiem. Wyjął z szuflady jakiś dokument i zaczął go studiować z uwagą, zapominając przy tym o gościu. Gerard odczekał chwilę, aż w końcu nie wytrzymał:
– No?! Dowiem się dzisiaj, po co mnie tu przywlokłeś, czy muszę czekać do jutra? Powinienem się odmeldować u starego… I powiedz, czy wreszcie zrobiono tę sekcję?
– Konior wie, że tu jesteś. Pójdziesz do niego potem. Nie wiem, czy ktoś ci powiedział, że to ja prowadzę sprawę podpalenia przy Kaliskiej.
– Wiem o tym. Pytałem o sekcję – przypomniał Gerard. – Dalej czekacie?
– Nie, już była. W zeszłym tygodniu. Nie dałem ci znać, bo zaszły nowe okoliczności…
Paweł urwał i spojrzał na rozmówcę z obawą, jakby oczekiwał wybuchu histerii. Skrzyński zacisnął szczęki, powstrzymując cisnące się na usta przekleństwo. Miał już dosyć traktowania go jak delikatnej panienki.

– Nie bój się, nie zemdleję, możesz śmiało mówić. I powiedz, kiedy będę mógł ją odebrać. – Nie potrafił się zmusić, by określić Kornelię mianem „ciała”.
– Jak pewnie już wiesz, ustaliliśmy, że podpalenie było dziełem twojej żony – zaczął Paweł, lecz Gerard natych¬miast mu przerwał.
– Czy mógłbyś się powstrzymać od nazywania jej moją żoną? Przypominam, że rozwiedliśmy się jedenaście lat temu! Pytałem, kiedy będę mógł pochować Kornelię.

Asparowicz skinął głową i kontynuował, zręcznie unikając odpowiedzi na ostatnie pytanie:
– Kamila Skrzyńska kupiła sporą ilość acetonu, co z jednej strony nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, zważywszy że jest kosmetyczką. Tylko że na ogół kosmetyczki nie używają tej substancji w takim stężeniu i w takich ilościach. I tu znowu bardzo pomocny był jej pamiętnik. Twoja… – Komisarz urwał i znów się poprawił. – Podejrzana dość dużo miejsca poświęciła opisowi planowanej akcji. Stąd wiemy, że w internecie wyczytała, że aceton jest doskonałym przyspieszaczem pożaru, toteż natychmiast dokonała zakupu.
– Coś poszło źle czy od początku planowała zabić Kornelię?
Głos Skrzyńskiego był spokojny, niemal obojętny, lecz kolega nie dał się nabrać. Znali się zbyt długo, by nie umiał rozpoznać furii kłębiącej się pod warstwą opanowania. Wystarczyło spojrzeć na zmrużone oczy i dłonie zaciśnięte w pięści.
– Daruj sobie ten teatr, przede mną nie musisz udawać – mruknął cicho. – Z treści pamiętnika wynika jasno, że chciała ją zabić. Ale coś rzeczywiście poszło nie tak. Zamierzała wzniecić normalny pożar, tymczasem nastąpił wybuch.
Gerard spojrzał z zaskoczeniem. To była dla niego całkiem nowa informacja. Jeszcze nie bardzo wiedział, czy ma jakiekolwiek znaczenie dla sprawy, ale dla niego miała. Wywołała zainteresowanie, pomagając pozbyć się kokonu, od dwóch tygodni spowijającego mózg. Otępienie minęło i mógł myśleć z dawną jasnością i precyzją.
– Skąd to wiesz i co to oznacza?
– Wiem od strażaków. Wiesz, że oni mają specjalistów od podpaleń. Najpierw zadzwoniłem do Łazów, do tego miejsca, gdzie jeżdżę na ryby. Tam pracuje taki gość, co się na tym zna, i ten Szymek powiedział, że jest sporo substancji wywołujących podobny efekt. A potem rozmawiałem tutaj właśnie z takim facetem od podpaleń, i on jest całkowicie tego pewien. Znaleźli dwa dziesięciolitrowe kanistry po acetonie i domyślili się przebiegu zdarzeń. Twoja… Kamila Skrzyńska kiepsko odrobiła lekcję. Z pamiętnika wiemy, że chciała to zwyczajnie podpalić zapałką, a to był błąd.
– To znaczy? Niezbyt się wyznaję na substancjach palnych. Nawet nie wiedziałem, że aceton się do nich zalicza.
Zamiast odpowiedzieć, Asparowicz wstał i włączył czajnik, co Skrzyński przyjął z zadowoleniem. Właśnie zamierzał oznajmić, że nie będzie kontynuować tej rozmowy, jeśli nie dostanie kawy.
Paweł wsypał do szklanek po dwie łyżeczki, potem wydobył z szuflady papierosy, podszedł do okna, dając znać nadkomisarzowi, żeby do niego dołączył, i wzruszył ramionami, widząc jego zaskoczenie.
– W razie czego zwalę na ciebie. Jesteś teraz gliniarzem specjalnej troski, więc na pewno ci się pyknie.
Palili szybko, żeby nie kusić losu nadmierną celebracją, a dokładnie zgaszone niedopałki starannie zawinęli w chusteczkę higieniczną, nie chcąc ich wrzucać bezpośrednio do kosza na śmieci.
– Co w końcu z tym acetonem? – spytał Gerard, gdy już wypili po pierwszym łyku. – Co Kamila spieprzyła?
– Nie doczytała, że w zamkniętym pomieszczeniu podpalenie acetonu wywołuje wybuch. I to nie lajtowy, lecz taki solidny. Ten był na tyle duży, że wywaliło szyby, a nic tak nie cieszy ognia jak dostęp powietrza.
Paweł przerwał relację i ze sztuczną obojętnością wyjrzał przez okno. Skrzyński wyczuł, że kolega nie powiedział jeszcze wszystkiego, sam natomiast miał wrażenie, że umyka mu coś mającego wielką wagę.
– Czekaj! Coś tu nie pasuje! – Znów się zamyślił. – Kamila zakrada się na posesję. Musi to robić ostrożnie. Wprawdzie teoretycznie jest jeszcze noc, ale w czerwcu wcześnie robi się jasno. Włamuje się do domu…
– Nie włamuje, tylko otwiera drzwi dorobionym kluczem – poprawił go Asparowicz. – Twoja była żona zrobiła doskonałe rozpoznanie, mało tego, udało jej się zostać klientką Kornelii.
– Co?!
Gerard aż podskoczył, przewracając przy okazji szklankę, w której na szczęście nie było już kawy i wypłynęła z niej tylko odrobina gęstej od fusów cieczy. Zaklął i sięgnął do kieszeni po chusteczkę.
– Masz. – Paweł podał mu rolkę papieru toaletowego, potem przez chwilę obserwował postęp prac porządkowych. – Znalazła dostęp przez Szymkowiaka, który zna jakąś bielską policjantkę korzystającą z usług Kornelii. Wystarczyło się na nią powołać. A gdy już Kamila dostała się do domu, po prostu odcisnęła klucze Kornelii na mydle i gotowe. Jak myślisz, ilu rzemieślników miałoby opory przed dorobieniem klucza z takiego wzoru, jeśli zaoferowałbyś im potrójną czy poczwórną zapłatę?
Nadkomisarz pokiwał głową. Nie miał złudzeń. Taka propozycja skutecznie odwodzi ludzi od przejmowania się względami etyki.
– Ona naprawdę wszystko to opisała w tym pieprzonym pamiętniku?! – Nie mógł uwierzyć w podobną lekkomyślność, lecz mina Asparowicza i krótkie skinienie głową powiedziały mu, że jego eksżona jednak była idiotką. – No dobra. Otworzyła drzwi kluczem. A co dalej? Co z alarmem?
– Na alarm nie znalazła sposobu, więc zrobiła sobie obliczenia i wyszło jej, że zdąży wywołać pożar i zniknąć, zanim dojadą ochroniarze. To wcale nie było takie głupie – zauważył Asparowicz, usłyszawszy pogardliwe prychnięcie kolegi. – Używając akceleratora, zyskiwała pewność, że ogień się rozprzestrzeni, zamiast zgasnąć, a ochroniarze przecież nie rzucają się do gaszenia, tylko dzwonią po straż pożarną. I dokładnie tak uczynili. Przyjechali, zobaczyli, że dom płonie, i wezwali straż.
– Wiesz co? Wszystko to pięknie, ładnie, ale dalej coś mi nie gra. Zgrzeszmy jeszcze raz, może jak zapalę, to mi zaskoczy.
W połowie papierosa rzeczywiście zaskoczyło. Jednak zanim Skrzyński do tego przeszedł, chciał wyjaśnić inną, niedającą mu spokoju sprawę.
– Weszła do domu i rozlała ten aceton. Gdzie strażacy umiejscowili ognisko pożaru? – spytał, znów markując obojętność.
– W przedpokoju na górze. Oblała podłogę i drzwi do sypialni. Tam było źródło ognia.
Paweł pieczołowicie zgasił niedopałek na zewnętrznym parapecie i dopiero wtedy spojrzał na kolegę. Gerard pobladł, usta zacisnął w wąską kreskę. Widać było, że zmaga się z sobą, próbując opanować emocje. W końcu przegrał tę walkę.
– Kurwa, przecież to nie jest normalne! Można kogoś nienawidzić, ale takie coś? Chcieć kogoś spalić żywcem? W łóżku, podczas snu? Nie rozumiem. Żyłem z psychopatką i nic nie zauważyłem. Co ze mnie za policjant?!
– Teraz to już przeginasz! – oburzył się Asparowicz. – Niby czemu miałbyś ją podejrzewać? Przecież nie obnosiła się ze swoimi planami, zresztą wtedy nie miała się jeszcze z czym obnosić.
– Może i racja, ale i tak mam obrzydliwe wrażenie, że to ja sprowadziłem zło na Kornelię. – Skrzyński westchnął i potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób odegnać natrętne myśli. – Powiedz mi, czy ona żyła w chwili, kiedy zaczęła się palić? Co ustalono podczas sekcji? Jaka była przyczyna zgonu? Powiedz mi prawdę! – krzyknął, widząc zmieszanie na twarzy Pawła. – Wiesz, że i tak do tego dojdę.
Komisarz zaklął cicho. Poruszenie tej kwestii było nieuniknione, zwłaszcza że w trakcie całej rozmowy zmierzał właśnie do tego punktu, a jednak teraz, gdy osiągnął cel, jakoś nie potrafił się przemóc. Niecierpliwy gest kolegi uświadomił mu, że dalsze odwlekanie nie ma sensu. To musiało zostać powiedziane.
– Przyczyna śmierci nie została określona. Patolog stwierdził poważny uraz głowy oraz rozległe oparzenia wziewne. Wszystko wskazuje na to, że siła wybuchu była tak wielka, że kobieta przeleciała nad schodami i upadła u ich podnóża. Tam znaleźli ją strażacy. Z kolei tak głębokie oparzenia wziewne świadczą o tym, że wcześniej stała tuż nad miejscem, gdzie został rozlany przyspieszacz i ten cholerny aceton wybuchł jej prosto w twarz. Mówiąc krótko, połknęła ogień zamiast powietrza. Jeżeli nie umarła od razu, to stałoby się to zaraz później, dlatego patolog nie był w stanie ustalić dokładnej przyczyny.
Odetchnął głęboko, szykując się do powiedzenia tego, co było głównym powodem całej tej rozmowy. Ciągle miał nadzieję, że nadkomisarz sam domyśli się przebiegu wypadków, że nie będzie musiał zadawać mu ciosu.
Skrzyński chwilę przetrawiał nowe informacje i nagle w jego oczach pojawił się dobrze znany Pawłowi błysk – znak, że kolega coś odkrył.
Gerard miał ochotę palnąć się w czoło, bo to, co mu nie pasowało w całej sprawie, było tak oczywiste jak klęska polskiej reprezentacji w kolejnym meczu piłki nożnej.
– To jest właśnie to, co cały czas chodziło mi po głowie! Skoro nastąpił nieprzewidziany wybuch, to ona powinna była tam zginąć! Przecież zapałką nie da się czegoś takiego podpalić z bezpiecznej odległości. – Gerard znów się zamyślił, a Asparowicz mu nie przerywał. Czekał. Zaduma nie trwała długo. – Jakieś dziwne to wszystko. Co w ogóle Kornelia robiła w przedpokoju? Pomagała Kamili rozlewać ten aceton czy jak?
– Właściwie wszystko wyglądało trochę… – zaczął Paweł, lecz Gerard przerwał mu w pół słowa.
– Czekaj, potem opowiesz! Zobaczymy, czy trafię z domysłami. Załóżmy, że się obudziła i wyszła z pokoju, zobaczyła rozlany płyn na podłodze i chciała sprawdzić, co to jest. W takim razie musiałaby zobaczyć także Kamilę i jakoś zareagować. – Skrzyński zauważył, że Asparowicz znowu otwiera usta i gestem nakazał mu milczenie. – Czekaj! Załóżmy, że właśnie w tej chwili Kamila zapala zapałkę. Następuje wybuch tak mocny, że wyrzuca Kornelię w powietrze. A Kamila co? Żaroodporna? Tak po prostu opuszcza budynek i znika? Nie kupuję tego. Tam musi być jeszcze coś.
Gerard zamilkł i wpatrzył się w kolegę. Oczekiwał jakiejś reakcji, choć sam dobrze nie wiedział jakiej. Wyjaśnienia niepojętego przebiegu zdarzeń, może tłumaczenia, dlaczego podpalaczka ciągle jeszcze nie została ujęta, a może bezradnego rozłożenia rąk. Wszystkiego, tylko nie litości.
– Myślałem, że się sam domyślisz – powiedział Paweł nieco drżącym głosem. – Wiem dobrze, że jak się wkurwisz, to jesteś nieobliczalny…
– Do ad remu proszę! – warknął Skrzyński, bezwiednie używając określenia, które nieraz wykpiwali, złośliwie przedrzeźniając zastępcę komendanta.
– Ja tylko chcę ci uświadomić, że jedynie przekazuję informację. Żebyś nie próbował się na mnie wyładować – odparł Asparowicz już trochę pewniej. To „do ad remu” odrobinę go uspokoiło.
– Powiedz to wreszcie, bo się naprawdę wkurwię. Wiecie, gdzie jest Kamila?
– Wiemy. W kostnicy.
– Słucham? – Głos Gerarda zabrzmiał podejrzanie spokojnie, jakby nadkomisarz nie oczekiwał innej odpowiedzi. – Dlaczego dotąd ani razu nie wspomniałeś, że były dwie ofiary pożaru?
– Bo nie były – odpowiedział Paweł znużonym głosem. – Była tylko jedna. Kamila Skrzyńska.

Artykuł Wiedzieli, że tylko od nich zależy, którą wersję zdarzeń wybiorą. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wiedzieli-ze-tylko-od-nich-zalezy-ktora-wersje-zdarzen-wybiora-dobry-polski-kryminal/feed/ 0
Kiedy zaczyna otrzymywać listy z pogróżkami, uważa to za głupi dowcip. Jednak sytuacja staje się coraz poważniejsza. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] https://niezlomni.com/kiedy-zaczyna-otrzymywac-listy-z-pogrozkami-uwaza-to-za-glupi-dowcip-jednak-sytuacja-staje-sie-coraz-powazniejsza-dobry-polski-kryminal/ https://niezlomni.com/kiedy-zaczyna-otrzymywac-listy-z-pogrozkami-uwaza-to-za-glupi-dowcip-jednak-sytuacja-staje-sie-coraz-powazniejsza-dobry-polski-kryminal/#respond Fri, 06 Nov 2020 20:48:30 +0000 https://niezlomni.com/?p=51181

Żyje na uboczu, nie wchodząc nikomu w drogę i nie nawiązując żadnych bliższych relacji z innymi ludźmi, kto więc mógłby życzyć jej śmierci? Jednak sytuacja staje się coraz poważniejsza, dlatego kobieta podejmuje decyzję o zgłoszeniu się na policję.


Nie jest to dla niej łatwe – jej dotychczasowe kontakty ze stróżami prawa nie należały do najprzyjemniejszych. W młodości została niesłusznie oskarżona o składanie fałszywych zeznań. Wszyscy zdawali się być wrogo nastawieni do Kornelii, ponieważ mężczyzna, którego oskarżyła wtedy o próbę gwałtu, sam był policjantem, a jego koledzy nie wierzyli, że mógł dopuścić się przestępstwa.

W wyniku zbiegu okoliczności, kobieta natrafia na posterunku na tego samego funkcjonariusza, który przed laty próbował ją zdyskredytować, aby chronić swojego przyjaciela. Mimo wrogiego nastawienia, to jednak właśnie ten mężczyzna może okazać się dla Kornelii jedyną nadzieją.

Hanna Greń, Jak kamień w wodę. Polowanie na Pliszkę, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment ROZDZIAŁU I Dom, rodzinny dom

Podobno każda pliszka swój ogonek chwali, jednak ta konkretna Pliszka nie chwaliła ani swojego ogonka, ani niczego innego. Po prostu nie miała się czym chwalić. Nie wyróżniała się wyglądem czy inteligencją, nie dostawała dużego kieszonkowego, nie miała najmodniejszych ubrań. Jedyne, czym obdarzono ją w nadmiarze, to obojętność.

Urodziła się jako spóźniony owoc związku ludzi do tego stopnia pochłoniętych pracą, że gdy podrosła, często rozważała, jak udało im się oderwać od cyferek i wykresów na tyle długo, by spłodzić potomka.
Przyszła na świat w pewien wrześniowy poranek tylko dlatego, że nie da się powstrzymać sił natury. Gdyby to było możliwe, matka z pewnością przełożyłaby poród na popołudnie, żeby nie kolidował z godzinami pracy.

Odkrywszy w ten przykry sposób, że dziecka nie można zaprogramować, rodzice podeszli do problemu racjonalnie, bez zaciemniających rozum uczuć. W wyniku domowej burzy mózgów dziewczynka najpierw całe dnie spędzała z nianią, potem jej dzień dzielił się na czas przedszkola i czas opiekunki.

Imię dostała z kalendarza, gdyż tak było najprościej. Ponieważ „Kornelia” wydawała się Pliszkom zbyt pompatyczna dla tak małej dziewczynki, wymyślili zdrobnienie Kora. Pierwsza niania także miała dziecko, dwuletnią córeczkę. Malutka nie umiała wymówić głoski „r” i dokonała natychmiastowego przemianowania niemowlęcia w Kolę. Rodzice początkowo protestowali, potem machnęli ręką; sprawa była zbyt błaha, by tracić na nią cenny czas. Tak samo jak na opiekę nad wrzeszczącym maluchem, którego jedynym zajęciem jest brudzenie pieluch i domaganie się pokarmu.

Kiedy Kola rozpoczęła naukę, zrezygnowali z usług opiekunki. Rano do szkoły zawoził ją ojciec, po lekcjach przebywała w szkolnej świetlicy, skąd odbierała ją matka. Popołudnia spędzała w samotności, najczęściej w swoim pokoju.
Jesteś już dość duża, żeby się sobą zająć – stwierdziła matka, gdy znudzona brakiem towarzystwa dziewczynka weszła do gabinetu z propozycją wspólnej zabawy. – Idź stąd, dziecko, przeszkadzasz mi.

Dziecko. Zawsze tak do niej mówili. Odejdź, dziecko. Uspokój się, dziecko. Nie hałasuj, dziecko. Na dobrą sprawę mogłaby nie mieć imienia.
Dziecko oczywiście wszelkimi siłami starało się zwrócić na siebie uwagę, lecz równie dobrze mogłoby nakłaniać słońce do zachodzenia na północy. Rodzice nie krzyczeli, nie bili, nie stosowali żadnych kar. Po prostu ignorowali.
W szkole Kornelia zawarła pierwsze przyjaźnie i odtąd spędzała popołudnia w towarzystwie trzech chłopaków. Dziewczynek nie polubiła, może dlatego, że ich nie rozumiała. Ich ulubionym zajęciem była zabawa w dom, a to było ostatnie, co mogłoby ją zainteresować. Dom kojarzył się wyłącznie z ponurą ciszą, szelestem kartek i stukotem klawiatury. Z chłopcami natomiast mogła grać w piłkę, wspinać się po drzewach czy bawić się w policjantów i złodziei.


Pliszkowie mieszkali w eleganckim domu usytuowanym na obrzeżach Katowic. Kawałek dalej zaczynał się spory zagajnik, a tuż na jego skraju stał stary budynek otoczony dużym, zdziczałym ogrodem. Odkrywszy, że posesja jest opuszczona, „banda czworga” uznała ją za swoją siedzibę. Chłopcy spędzali tam każdą wolną chwilę, Kola natomiast niemal całe popołudnia i weekendy. Gdy padał deszcz, chroniła się na werandzie, w zimie zaś w pokoju na piętrze, gdzie stało stare drewniane łóżko. Materac był w jeszcze gorszym stanie niż łóżko i pewnie dlatego nikt go nie ukradł. Dziewczynka zaanektowała legowisko, zaścieliwszy je wykradzionymi z własnego strychu starymi kołdrami.
Rodzice nie zaprzątali sobie głowy jej codziennymi powrotami po zmroku. Zadowalało ich tłumaczenie, że uczy się z przyjaciółmi. Przechodziła z klasy do klasy, czyli rzeczywiście musiała się uczyć. Oceny wprawdzie nie były zbyt świetne, ale też niczego więcej nie oczekiwali.

Gdy rozpoczęła edukację, przez jakiś czas śledzili z zainteresowaniem jej postępy w nauce, lecz wkrótce przekonali się, iż córka nie posiada absolutnie żadnych predyspozycji do bycia genialnym dzieckiem. Przyjęli to z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony byli rozczarowani, że nie odziedziczyła ich zdolności, że jest taka zwyczajna. Kola miała nigdy nie zapomnieć przypadkowo usłyszanych słów matki:
Nie tak wyobrażałam sobie to dziecko. Jest gruba, brzydka i nieciekawa. Myślałam, że przynajmniej jej intelektem będę mogła się chwalić wśród znajomych, ale widzę, że nic z tego. A taka byłam pewna, że urodzę córkę, której wszyscy będą mi zazdrościć.
Z drugiej zaś strony odczuli ulgę. Rozczarowanie nie przyćmiło oczywistej prawdy, że ponadprzeciętna inteligencja wymaga odpowiedniego jej rozwijania. Małą należałoby wówczas zapisać na jakieś dodatkowe zajęcia, przepytywać, podsuwać odpowiednią lekturę. A to wszystko pochłaniałoby cenny czas.

Przemiana w nastolatkę w zasadzie zmieniła niewiele. Tylko tyle, że dla rodziców nie była już „dzieckiem”. Teraz mówili do niej „dziewczyno”. Dziewczyno, opanuj się! Dziewczyno, co ty robisz! Dziewczyno, dziewczyno, dziewczyno…

 

Artykuł Kiedy zaczyna otrzymywać listy z pogróżkami, uważa to za głupi dowcip. Jednak sytuacja staje się coraz poważniejsza. [DOBRY, POLSKI KRYMINAŁ] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/kiedy-zaczyna-otrzymywac-listy-z-pogrozkami-uwaza-to-za-glupi-dowcip-jednak-sytuacja-staje-sie-coraz-powazniejsza-dobry-polski-kryminal/feed/ 0
Pogoń za sprawcą staje się wyprawą w głąb siebie. Czy uda się złapać zabójcę i zapobiec dalszym zbrodniom? https://niezlomni.com/pogon-za-sprawca-staje-sie-wyprawa-w-glab-siebie-czy-uda-sie-zlapac-zabojce-i-zapobiec-dalszym-zbrodniom/ https://niezlomni.com/pogon-za-sprawca-staje-sie-wyprawa-w-glab-siebie-czy-uda-sie-zlapac-zabojce-i-zapobiec-dalszym-zbrodniom/#respond Wed, 06 May 2020 09:03:28 +0000 https://niezlomni.com/?p=51053

Śledczym udziela się ponura i zwodnicza atmosfera Starego Miasta w Lublinie. Pogoń za sprawcą przez mroczne podwórka staje się dla nich wyprawą w głąb siebie. Co odkryją na dnie swojej duszy? Czy uda się złapać zabójcę i zapobiec dalszym zbrodniom?

Raz, dwa, trzy…
Już nie żyjesz…

W sercu lubelskiej starówki dwie licealistki natrafiają na fragment męskiego ciała. Tej samej nocy na pobliskim podwórku zostaje znaleziona reszta zwłok mężczyzny. Dochodzenie prowadzi prokurator Adam Szmyt, przeniesiony do Lublina ze stolicy. Pomagają mu ambitne policjantki: komisarz Aneta Brudka i psycholożka Magdalena Choroba. Zabójca pozostaje nieuchwytny, a niebawem znalezione zostaje kolejne ciało…

Śledczym udziela się ponura i zwodnicza atmosfera Starego Miasta. Pogoń za sprawcą przez mroczne podwórka staje się dla nich wyprawą w głąb siebie. Co odkryją na dnie swojej duszy? Dlaczego giną tylko mężczyźni i gdzie pojawią się brakujące fragmenty ich ciał? Wreszcie, czy uda się złapać zabójcę i zapobiec dalszym zbrodniom?

Fragment książki Andrzeja Mathiasza "Szlam", Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można kupić na stronie wydawnictwa Replika.

14. 30

Przed wejściem do prokuratury Adam Szmyt wziął głęboki wdech, wyprostował się i do twarzy przykleił nonszalancki uśmiech. Przynajmniej taką miał nadzieję, że nonszalancki, a nie kretyński, który znacznie lepiej oddawałby jego obecny nastrój. Po powrocie z Placu po Farze jedyne czego pragnął, to bezkolizyjnie dotrzeć do swojego pokoju, unikając po drodze spotkania z kimkolwiek, a zwłaszcza z szefem. Musiał ochłonąć i zebrać myśli.

Marzenia ściętej głowy! Oczywiście już w holu nadział się na Ziębińskiego. Jakby tamten tu czatował od rana, aż on będzie wracał z „miejsca zblodni”. Na domiar złego, Zięba stał z blondyną. Tak nazwał w myślach prokuratorkę, na którą już wcześniej zwrócił uwagę, choć nie wiedział nawet, jak się nazywała. Byłaby dość atrakcyjna, gdyby nie sztuczny uśmiech, z którym się nie rozstawała.
W końcu ja też się teraz szczerzę głupkowato, pomyślał. Kiedy ich mijał, zauważył kątem oka, że szef szepnął coś blondynie do ucha. Może wcale nie o mnie…
– No i jak tam, panie plokulatorze, obdukcja ciała… jamistego?
Blondyna wyszczerzyła się jeszcze bardziej.
– W trakcie – odpowiedział Ziębińskiemu. – I jeśli już, to autopsja.
Dopiero w pokoju odetchnął. Co za koszmarny dzień! Dopił resztkę wystygłej kawy, ale to mu nie poprawiło humoru. Z ciężkim sercem odpalił laptopa i wpisał w wyszukiwarkę trzy słowa: Lublin, szpital, kontakt, po czym wybrał link Szpitale i Kliniki w Lublinie. Wstępnie odrzucił kilka podpowiedzi, z Dziecięcym Szpitalem Klinicznym na czele, gdyż organ na Placu po Farze należał do dorosłego. Skreślił także Szpital Neuropsychiatryczny. Ewentualne samookaleczenie wskazywałoby na poważne odchyły, lecz w obecnym stanie ofiara potrzebowałaby raczej chirurga, a nie psychiatry. Na pierwszy ogień wziął szpital z oddziałem ratunkowym. Wystukał numer i liczył sygnały:
Jeden, dwa, trzy, cztery… Po szóstym miał odruch, by się rozłączyć, ale akurat wówczas w słuchawce odezwał się kobiecy, dość monotonny głos:
– Samodzielny Szpital Kliniczny, rejestracja, słucham?
– Dzień dobry, moje nazwisko Szmyt. Adam Szmyt, prokurator Prokuratury Rejonowej w Lublinie. Potrzebuję informacji na temat przyjętych ostatnio pacjentów na ratunkowy…
– To ja może przełączę.
Zanim zdążył zareagować, coś zapiszczało mu do ucha i gdy już myślał, że go rozłączyło i będzie musiał dzwonić jeszcze raz, w słuchawce odezwał się męski głos. Tubalne brzmienie wskazywało na postawnego, dojrzałego mężczyznę, mniej więcej w wieku Szmyta.
– Andrzej Stefaniuk, dyrektor szpitala. Czym mogę służyć?
Jeszcze raz się przedstawił i powtórzył, że potrzebuje informacji o nowo przyjętych pacjentach.
– Przykro mi, ale przez telefon…
– Chodzi mi tylko o to – przerwał mu bezceremonialnie – czy w ostatnim czasie trafił do was ktoś poważnie ranny. – Od rana miał nieustannie pod górkę i choć dopiero było po czternastej, zapasy jego cierpliwości już się wyczerpały.
– Panie prokuratorze, my tu mamy SOR. – Stefaniuk zabrzmiał sucho, z nutą wyraźnej pretensji, jak ktoś, kto czuje się dotknięty.
Pewnie to on zwykle wchodzi komuś w słowo, a nie odwrotnie.
– Dziennie trafiają tu do nas dziesiątki rannych – kontynuował dyrektor tym samym, urażonym tonem. – A wśród nich zawsze znajdzie się kilkunastu ciężko.

(...)

Szmyt zdziwił się. Nie miał pojęcia, że można zostać dyrektorem szpitala, nie będąc lekarzem. Chociaż w sumie dlaczego nie? Skoro można było zostać ministrem sprawiedliwości bez żadnej znajomości prawa.
Na obdzwonienie pozostałych szpitali stracił pół godziny. Z podobnym rezultatem. Gdy siedział bez pomysłu co dalej, przypomniały mu się słowa Mordela o kamiennych murkach na Placu po Farze. Fundamenty starego kościoła… Postanowił dowiedzieć się czegoś więcej.

Informacja w Wikipedii była bardzo zwięzła: stał tam kiedyś kościół pod wezwaniem Michała Archanioła. Po jego zburzeniu pozostały zrujnowane fundamenty, które wyeksponowano podczas remontu placu w 2002 roku. „Obecnie Plac po Farze jest miejscem koncertów oraz spotkań lublinian”.

(...)

Rozłączył się, zanim odezwała się zapowiedź poczty głosowej. To tyle w temacie dobrych przeczuć. Jemu sprawdzały się tylko te złe! Pomyślał, że spróbuje za kwadrans, lecz gdy spojrzał na godzinę, zdębiał. Było po osiemnastej i już dawno powinien zawinąć się do domu.
Jakim cudem dzień zleciał tak szybko? Pierwszy raz od kilku miesięcy czas mile go rozczarował i upłynął nie wiadomo kiedy.

Artykuł Pogoń za sprawcą staje się wyprawą w głąb siebie. Czy uda się złapać zabójcę i zapobiec dalszym zbrodniom? pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pogon-za-sprawca-staje-sie-wyprawa-w-glab-siebie-czy-uda-sie-zlapac-zabojce-i-zapobiec-dalszym-zbrodniom/feed/ 0
Jak odkryć prawdę, kiedy wszyscy kłamią? Wciągający thriller osadzony w realiach świata po katastrofie https://niezlomni.com/jak-odkryc-prawde-kiedy-wszyscy-klamia-wciagajacy-thriller-osadzony-w-realiach-swiata-po-katastrofie/ https://niezlomni.com/jak-odkryc-prawde-kiedy-wszyscy-klamia-wciagajacy-thriller-osadzony-w-realiach-swiata-po-katastrofie/#respond Fri, 20 Mar 2020 06:20:37 +0000 https://niezlomni.com/?p=50943

Nieodległa przyszłość. Świat zmaga się ze skutkami globalnego ocieplenia. Na terenie eksperymentalnego garnizonu w Fort Salem zostają znalezione zwęglone zwłoki młodej kobiety. Ofiarą jest słynna snajperka, niedawno przydzielona do Bazy Korpusu Sił Powietrznych.

Makabryczną zbrodnię próbuje rozwikłać Leah Marsh z Wojskowego Wydziału Śledczego. Jednak jej dochodzenie napotyka na zmowę milczenia, z jaką nigdy w swojej karierze nie miała do czynienia. Co okaże się silniejsze: chęć znalezienia i ukarania sprawcy czy lojalność wobec sióstr broni i obawa przed osłabieniem autorytetu armii?

Fragment książki Doriana Zawadzkiego pod tytułem "Kobieta w Masce", Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

ROZDZIAŁ 1

Rok 40 Nowej Ery (2125 według kalendarza gregoriańskiego),

4 sierpnia – sobota, Baza Lotnicza Sił Powietrznych Armii Zjednoczonych Narodów Północnego Atlantyku i Pacyfiku w Salem (Oregon, d. USA)

Godz. 05:56

Niesione wiatrem znad morza masy wilgotnego powietrza ciągnęły w głąb lądu, zatrzymując się na naturalnej zaporze Gór Kaskadowych. Promienie wschodzącego słońca wspinały się po granitowym grzbiecie aż po skuty lodem wierzchołek stratowulkanu Góry Hood. A spływające potoki szumiały w dolinie porośniętej drzewami szpilkowymi i paprociami.

Baza Lotnicza Trzeciego Żeńskiego Korpusu Sił Powietrznych leżała w samym sercu lasu, na wyrwanym naturze, spadzistym, wykarczowanym gruncie otoczonym stalową siatką znajdującą się całodobowo pod napięciem o mocy stu tysięcy woltów. Na rozstawionych co trzysta metrów wieżyczkach trzy razy na dobę zmieniały się wartowniczki. Każda z nich po upływie szesnastu godzin obejmowała kolejną zmianę na sąsiednim posterunku zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na zachód od garnizonu, w dole, migotały odległe światła miasta Salem. Czarna otchłań roztaczająca się poza jego granicami to był Pacyfik.

Droga wiodąca na tyłach budynku została wylana betonem i oznaczona żółtym pasem bezpieczeństwa w odległości dwóch metrów od ogrodzenia. Budynek koszar oznaczony numerem cztery, podobnie jak jego sześciu bliźniaczych braci, oprócz parteru posiadał piętro, na które prowadziły zewnętrzne drewniane schody. W zeszłym miesiącu pracownice administracji przeprowadziły w nich anonimową ankietę, pytając wszystkie szeregowe, podoficer i oficer: jak oceniają integrację połączoną z zachowaniem dyscypliny? Wyniki okazały się niepokojąco rozbieżne: siedemnaście procent odpowiedziało, że dobrze, pięćdziesiąt cztery procent wolało się nie wypowiadać, a trzydzieści siedem wyraziło niezadowolenie. Oznaczało to, że „fala” w garnizonie przybrała niebezpieczne rozmiary.

Porucznik Leah Marsh była kobietą średniego wzrostu, ale, idąc posuwistym krokiem z pochyloną głową, sprawiała wrażenie niskiej i zmęczonej. W styczniu skończyła czterdzieści trzy lata, z czego siedemnaście lat odsłużyła w Drugim Korpusie Piechoty Morskiej w Baltimore, a od ośmiu pracowała w Wojskowym Biurze Śledczym w Vancouver. Miała opinię utalentowanej i nieustępliwej służbistki, którą potwierdzały trzy rozwody.

Towarzysząca jej porucznik Emma Fornier pochodziła jakby z innego świata, była energiczna, o dwie dekady młodsza od Marsh, szła wyprostowana. Musiała skracać krok, żeby dostosować się do tempa śledczej.

– Kto zjawił się pierwszy na miejscu zdarzenia? – spytała Marsh.

– Sierżant Sorensen – odparła Fornier.

– Kiedy to było?

– Mniej więcej za kwadrans druga nad ranem.

– Co tu robiła?

– Wykonywała rutynowy patrol.

Marsh podniosła głowę.

– Patrol?

– Tak, pierwszy o dwudziestej trzeciej zero zero, drugi o pierwszej, a trzeci o trzeciej. Jesienią i zimą dochodzi jeszcze czwarty o piątej nad ranem. Trasa patrolu obejmuje wyłącznie koszary zdecentralizowane, w środku i na zewnątrz. Zwykle trwa to trzy kwadranse. – Fornier mówiła z mocnym francuskim akcentem, zastępując literę „r” przez „h”. Brzmiało to zabawnie albo irytująco w zależności od tego, kto słuchał.

Marsh w zamyśleniu kiwnęła głową.

– Ktoś to sprawdza?

– Nie, jest grafik. Patrole wykonują wyłącznie podoficer. Nigdy nie było powodów, aby podejrzewać, że je opuszczają albo skracają.

– Godziny tych patroli są stałe?

Fornier zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.

– Tak, pani porucznik.

Zbliżyły się do drzwi na tyłach budynku, przed którymi wartę trzymała wyprostowana jak struna szeregowa. Zimne krople zacinającego deszczu przemoczyły jej zielony mundur do suchej nitki, dalej z uporem rozbijając się o nieruchomą twarz. Marsh przypomniała sobie wizytę sprzed lat w muzeum figur woskowych madame Tussaud w Londynie, dokąd poleciała na miesiąc miodowy ze swoim pierwszym mężem – Szkotem.

– A zatem mogę założyć, że wszyscy w garnizonie znają te godziny oraz trasę patrolu i gdyby któraś z żołnierek chciała po zarządzeniu ciszy nocnej przedostać się z budynku „A” do budynku „B”, zapewne potrafiłaby wybrać odpowiedni moment, żeby nie zostać zauważona.

Fornier zwolniła szeregową, która bez chwili zwłoki odmaszerowała, znikając za rogiem budynku, i chociaż było to pytanie retoryczne, poczuła się w obowiązku odpowiedzieć:

– Myślę, że tak, pani porucznik.

Marsh zadawała kolejne pytania:

– To dlaczego nie stosuje się tutaj godzin rotacyjnych?

Fornier uniosła ramiona, jakby dopiero teraz zauważyła, że pada deszcz.

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie… ta decyzja leży w gestii administracji garnizonu.

– A kto jest szefem administracji?

– Pułkownik Quintana.

Marsh stanęła przodem do otwartych na oścież drzwi. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale nie dlatego, że pierwsze promienie wschodzącego słońca jeszcze tutaj nie dotarły. Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że wypełniający wnętrze mrok zamiast topnieć z każdą chwilą jeszcze gęstniał.

Czekała nieruchomo, nasłuchiwała. Starała się wchłonąć i zapamiętać wszystko, co czuła. Pierwsze wrażenie. Dla śledczego najważniejsze są te myśli, które pojawiły się na miejscu zdarzenia właśnie jako pierwsze. Zmysły są wciąż wyostrzone, zbierają informacje, po czym przygasają zmęczone natłokiem faktów i teorii.

Przykucnęła, zamknęła oczy. Próbowała poczuć, co to miejsce ma jej o sobie do powiedzenia: wilgoć, spalenizna, środki chemiczne, guma i nienazwany słodkawy odór unoszący się niczym niewidzialna, lepka mgła, zawsze tam, gdzie wybuchały pożary i były ofiary śmiertelne.

Fornier chrząknęła.

– Mogę coś dodać…?

– Śmiało.

– Te nocne patrole mają wyłącznie zadanie prewencyjne. Jeśli zachodzi uzasadnione podejrzenie złamania regulaminu, wtedy w pokojach dokonywane są niezapowiedziane rewizje.

– A jak często zachodzi taka potrzeba?

Młoda porucznik uniosła kącik ust.

– Po każdym święcie, kiedy szeregowe wracają z przepustek. Zawsze któraś próbuje przemycić kontrabandę.

Marsh wyprostowała się, odsunęła z twarzy gęste kasztanowe włosy. Włożyła na mokre dłonie białe lateksowe rękawiczki, foliowe ochraniacze na buty i wyciągnęła z kieszeni płaszcza latarkę taktyczną z paralizatorem.

– Proszę powiedzieć mi coś o tym pomieszczeniu.

Fornier wyjrzała śledczej przez ramię.

– Mieści się tam pralnia. W każdy piątek o siedemnastej zero zero żołnierki wystawiają na korytarz ponumerowane worki z odzieżą służbową, prześcieradłami i poszewkami na pościel. Dyżurne szeregowe zbierają wszystko do wózka i przywożą tutaj.

Snop światła padł na stos worków ułożonych na środku pomieszczenia. Marsh przesunęła nim wzdłuż stojącego pod ścianą szeregu ogromnych pralkosuszarek, a potem skierowała strumień w odległy czarny kąt.

– I urządzają wielkie pranie?

– Tak, trwa to cały weekend.

Śledcza poświeciła w górę, znalazła na suficie dwa rzędy zraszaczy oraz klosz zasłaniający żarówkę. Sięgnęła do włącznika na ścianie. Nic, wciąż ciemność. Skierowała snop światła pod nogi, weszła za próg i podniosła kłódkę. Ruchomy pałąk, który otwierał i zamykał obręcz został wyłamany.

– Ile osób przebywało na terenie garnizonu ubiegłej nocy?

– Musiałabym dokładnie sprawdzić w ewidencji… ale przypuszczam, że nie więcej niż jedna trzecia. Zazwyczaj w piątek po siedemnastej większość żołnierek jest zwalniana na przepustki. Zostają tylko te, które mają dyżur.

– Jak pani i sierżant Sorensen?

– Tak jest – czekająca w progu Fornier wzruszyła ramionami – i jeszcze jakieś siedemset innych.

Marsh przystanęła na środku pralni i obracając się, wodziła wzrokiem za snopem latarki. Nie wiedziała, czy to, czego szukała, wciąż jeszcze tu jest, ale chciała się upewnić.

– A jakie obowiązki miała pełnić porucznik Rosenheim?

– O ile się orientuję… była zawieszona.

– Mhm… dlaczego?

Oddelegowana do dyspozycji śledczej i mająca służyć wszelką pomocą porucznik Fornier zwlekała z odpowiedzią. Zastanawiała się, co mogła, a co musiała powiedzieć.

– Na polecenie jej bezpośredniej przełożonej, major Kaas… wszystko jest w aktach.

Marsh świeciła po ścianach pralni, zaglądając w otwarte gardziele perforowanych bębnów. Chciała już zrezygnować i przejść dalej, kiedy coś zauważyła. Z jednego z worków leżących u jej stóp wystawał metalowy łom. Wyciągnęła go i zważyła w dłoni. Kawał solidnego żelastwa.

– Czy to sierżant Sorensen ugasiła pożar?

– Nie, kiedy przybyła na miejsce już się nie paliło. – Podniecona Fornier wyciągnęła szyję, przestępując w progu z nogi na nogę. – Pod sufitem są zainstalowane zraszacze i wykrywacz dymu. Przepisy przeciwpożarowe.

Marsh ruszyła w głąb pralni, oddychając przez usta. Z każdym krokiem słodkawy odór stawał się coraz mocniejszy.

– Znała pani porucznik Rosenheim?

– Tylko ze słyszenia! – zawołała Fornier.

Marsh zatrzymała się, wędrując latarką od okna do czarnego kąta w pralni. Gipsowa ściana była pokryta sadzą od podłogi do sufitu, a szyba tak osmolona, że nie można było odróżnić dnia od nocy. Ogień był jak żywa istota: rodził się, oddychał i zjadał to, co mu podano. A kiedy zaspokoił pierwszy głód wspiął się na drewniany parapet, ale nie dlatego, że drewno jest łatwopalne, tylko że sam tego chciał. Chciał rosnąć, reprodukować się i polować. Szyba w oknie i woda w zraszaczach go powstrzymały.

Śledcza podeszła bliżej, z wózka na pranie zostały tylko kółka i stelaż ze stali nierdzewnej. Na podstawie leżały spalone zwłoki z groteskowo powykręcanymi kończynami, przybierając pod wpływem wysokiej temperatury pozycję embrionalną. Marsh włożyła latarkę do ust i wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza zdjęcie. Porucznik Rebeka Rosenheim miała dwadzieścia dwa lata, trójkątną twarz z wyraźnie zaznaczonym podbródkiem i kośćmi policzkowymi, duże jasne oczy i wąskie usta z wydatnym łukiem kupidyna. Zjawiskowa androgyniczna uroda zapewne sprawiała, że wszędzie, gdzie tylko się pojawiła, musiała wzbudzać zainteresowanie. Patrząc na nią, nie można było mieć do końca pewności, czy jest to piękna dziewczyna, czy może przystojny chłopak.

Marsh przeniosła wzrok z fotografii na zwęglone szczątki, jej wyobraźnia naniosła oczy z powrotem do pustych oczodołów, a ponad dwoma dziurkami pośrodku uformował się zgrabny nos. Krótsze u dołu i dłuższe na górze czarne włosy porucznik Rosenheim czesała na bok. Marsh zauważyła na okrągłej czaszce niewielką szczelinę. Postrzępiona pajęczyna pęknięć rozchodziła się na boki jak przyklejona rozgwiazda. Łom zaczął jej ciążyć w dłoni.

– Ani razu ze sobą nie rozmawiałyście?

– W Fort Salem jest nas na co dzień dwa tysiące – odparła Fornier.

– I ani jednego mężczyzny?

Marsh obróciła się, snop latarki padł na umieszczony na ścianie włącznik główny prądu – dźwignia była opuszczona – a potem na stojącą w wejściu młodą porucznik. Fornier uniosła dłoń, żeby osłonić oczy, ale nie zdążyła zgasić uśmiechu.

– Ani jednego.

**********************************************************************************

Artykuł Jak odkryć prawdę, kiedy wszyscy kłamią? Wciągający thriller osadzony w realiach świata po katastrofie pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jak-odkryc-prawde-kiedy-wszyscy-klamia-wciagajacy-thriller-osadzony-w-realiach-swiata-po-katastrofie/feed/ 0
Czy sekrety Trójkąta Beskidzkiego wreszcie wyjdą na jaw? Mroczne powieści pełne zbrodni i tajemnic. [WIDEO] https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/ https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/#respond Sat, 13 Apr 2019 06:36:38 +0000 https://niezlomni.com/?p=50752

Komisarz Benita Herrera staje przed zadaniem wytropienia seryjnego mordercy, którego ofiarami są wyłącznie kobiety. Policjantka decyduje się poprosić o pomoc przyjaciela z Wisły, Konrada Procnera. Czy wspólnymi siłami uda im się schwytać szaleńca, zanim ten zakończy swoją „świętą misję”?


Benita odkrywa, że wszystkie ofiary łączy jedna rzecz – znajomość z Aleksandrem Podżorskim, dobrze znanym w kręgach cieszyńskiej i wiślańskiej policji. Choć były przestępca natychmiast trafia na celownik pani komisarz, wszystko wskazuje na to, że nie mógł on popełnić żadnego z morderstw. A może to tylko zauroczenie zaciemnia osąd Benity?

Wartka akcja, narastające napięcie i zagadka, która nie pozwoli Wam odetchnąć aż do ostatniej strony – oto, co czeka czytelnika biorącego do ręki powieść Hanny Greń. I tym razem autorka nas nie zawiedzie. Przygotujcie się na mocne wrażenia! - Anna Klejzerowicz, pisarka

Fragment powieści Hanny Greń, Otulone ciemnością, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

ROZDZIAŁ VIII
W siedlisku zła

13 sierpnia 2014
Po kilku dniach bezowocnych prób dotarcia do kogoś, kto mógłby jej przekazać jakieś informacje na temat Borka, Benita schowała dumę do kieszeni i ponownie zadzwoniła do Konrada. Wcześniej wzdragała się przed tym, nie chcąc wyjść przed kolegą na niesamodzielną, niekreatywną policjantkę, lecz po kolejnym niepowodzeniu doszła do wniosku, że nadwyrężona duma nie jest aż tak ważna, jeśli wziąć pod uwagę inne aspekty. A do nich zaliczało się schwytanie zabójcy. Konrad w żaden sposób nie dał jej odczuć, że prośbę o pomoc uważa za dowód niekompetencji. Podziękował za życzenia z okazji ślubu i bez zbędnych pytań obiecał natychmiastową interwencję w sprawie Borka.
– Zobaczę, co da się zrobić. Znam kilku ludzi z Bielska, a oni znają innych. Miejmy nadzieję, że tych właściwych.

Pomyślała, że przecież mogła to przewidzieć. Procner nie był małostkowy. Nigdy nie cieszył się z niepowodzeń innych, przeciwnie, sam proponował pomoc, gdy widział, że któryś z kolegów ma problemy. Właściwie posiadał wszystkie te cechy, które pragnęłaby widzieć w życiowym partnerze – lojalność, uczciwość, empatię i poczucie humoru. Odpowiedzialność. Skłonność do otaczania opieką tych, na których mu zależało. Byłby dla niej idealny, tylko że nigdy, nawet przez chwilę nie zapragnęła, by połączyło ich coś więcej aniżeli praca. On też od pierwszej chwili traktował ją tylko i wyłącznie jak koleżankę. Gdy poznali się lepiej, zwykła znajomość przerodziła się w inne uczucie. Zostali przyjaciółmi, choć wcześniej głowę by sobie dała uciąć, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie istnieje, bo prędzej czy później taki związek zdryfuje w stronę romantycznych uniesień czy pożądania. Ale między nimi po prostu nie zaiskrzyło i do dziś nie wyobrażała sobie, że mogłoby być inaczej. Nie z Konradem. Oddzwonił po kilku godzinach, podając kontakt do dwóch kolegów pracujących w bielskich komisariatach.

– Obaj mieli kiedyś do czynienia z Pastorem, a Daniela spotkała wątpliwa przyjemność osobistego poznania tego twojego mięśniaka. Twierdzi, że z Borka jest kawał skurwysyna i że w trakcie przesłuchania musiał się dobrze hamować. Z kolei Roman nie poznał Borka, za to kiedyś słuchał samego szefa. Mówił mi, że odkrył wówczas coś ważnego, niestety ludzie rozpracowujący Pastora uznali to za wymysł i zlekceważyli. – Konrad urwał, potem dorzucił: – Zadzwoń do nich i powołaj się na mnie. Uprzedziłem, że to zrobisz, więc na pewno zgodzą się na rozmowę. Resztę musisz dograć sama.
– W porządku – odparła ucieszona. – To i tak więcej, niż oczekiwałam. Przez telefon, jak domniemywam, nie będą chcieli gadać?
– O tym raczej zapomnij – roześmiał się, rozbawiony jej słowami. – W ogóle przez telefon lepiej nie mów nic o powodach prośby o spotkanie. Ten Pastor i jego ekipa to ponoć jakaś śliska sprawa.


Podziękowała nadkomisarzowi za pomoc, obiecując solennie, że będąc w Wiśle, nie omieszka odwiedzić komisariatu, a wówczas pójdą na odkładaną już tyle razy kawę. Jakoś nie mogli się zgrać, zawsze, kiedy ona dysponowała wolnym czasem, Konrad miał urwanie głowy, gdy zaś on był wolny, akurat wtedy spadał na nią nawał zajęć. Teraz także przewidywała, że spotkanie nie nastąpi rychło. Każdą chwilę poświęcała na analizę zebranego materiału, a już niedługo Konrad miał wyjechać na wczasy. Można było więc brać pod uwagę najwcześniej wrzesień. Jak dobrze pójdzie, w co wątpię, pomyślała w przypływie pesymizmu. To nie pesymizm, lecz realizm, poprawiła się natychmiast.


Odgoniła defetystyczne myśli i zadzwoniła do pierwszego z mężczyzn wskazanych przez Konrada. Podkomisarz Daniel Laszczak, zwany przez kolegów Wolverine. Wspomniawszy szpony filmowego bohatera, wstrząsnęła się lekko. Czy ten gliniarz także ma podobne? Nie zdążyła głębiej zastanowić się nad absurdalnością tego przypuszczenia, w słuchawce telefonu rozległ się bowiem przyjemny męski głos. Wyglądem podkomisarz Laszczak nie przypominał ani rozjuszonego drapieżnika, ani też Logana z X-men. Benicie wydał się trochę podobny do Podżorskiego, gdyż odznaczał się zbliżonym typem męskiej urody. Czarnowłosy i czarnooki, lecz bez tych niepokojących zielonkawych iskierek, które rozbłyskiwały w tęczówkach Aleksandra, za to, podobnie jak Gojny, wyglądał, jakby życie nie zawsze było dla niego łaskawe. Typ wojownika, który nie ze wszystkich potyczek wychodzi jako zwycięzca. Nawet wzrost mieli podobny, oceniła, witając się z Laszczakiem. Sama mierzyła sto siedemdziesiąt dwa centymetry, a Daniel był od niej wyższy o mniej więcej tyle, co Aleks. Jego kolega pojawił się chwilę później. Przy powitaniu otaksował Herrerę uważnym spojrzeniem piwnych oczu. Widać, oględziny wypadły pomyślnie, bo z twarzy zniknął wyraz nieufności, a zamiast niego pojawiło się zaciekawienie. Podkomisarz Roman Then miał trochę zbyt długie włosy o odcieniu ciemnej miedzi. Nieco niższy od Laszczaka, o szczupłej, zwinnej sylwetce, emanował jakąś dziwną do sprecyzowania siłą. Benita dopiero później zdefiniowała tę moc. To była spokojna pewność siebie, taka, która powoduje, że napotykając ją, człowiek od razu czuje się bezpiecznie. Na razie jednak kobieta nie zastanawiała się nad tą akurat cechą. Dyskretnie obejrzała nowych znajomych i stwierdziła, że bielscy policjanci prezentują się nader atrakcyjnie. Nie żeby miało to dla mnie jakieś znaczenie, zauważyła, ale zawsze miło zawiesić oko na takich egzemplarzach. Po dość długim czasie panowie, zasypujący ją bezustannie gradem pytań, poczuli się wreszcie usatysfakcjonowani. Widocznie uznali, że zasługuje na zaufanie, nagle bowiem przeszli do konkretów.


– Z jakiego powodu interesujesz się Borkiem?
Daniel wbił w nią przenikliwy wzrok. Poczuła się, jakby ją przesłuchiwał i stwierdziła, że nie jest to przyjemne uczucie. Zdecydowanie wolała być stroną przesłuchującą.
Obaj z uwagą wysłuchali wyjaśnień. Gdy skończyła, zauważyła, że wymienili znaczące spojrzenia. Czekała na efekt dokonywanych w milczeniu uzgodnień, nie śmiąc ich popędzać. Wreszcie Daniel przerwał ciszę.
– Ksywa „Borek” rzeczywiście ma podwójne znaczenie. Pochodzi od wiertła, którym ten psychopata lubi się posługiwać, ale jest to także skrót od nazwiska. Twój koleś nazywa się Tadeusz Borkowski.
– Wiesz, gdzie mieszka?
– Różnie. Pomieszkuje czasem u pewnej kurewki, ostatnio jednak podobno się pożarli, wobec czego najłatwiej będzie znaleźć go w miejscu zameldowania. A nasz ponad czterdziestoletni twardziel w dalszym ciągu mieszka u mamusi – dokończył Laszczak ze złośliwym uśmiechem.
– O, dobrze wiedzieć! To cenna informacja – pochwaliła Herrera. – Takie coś może się przydać w rozmowie z panem Borkowskim. A ta mamusia - gdzie jej szukać?
- W bloku na Osiedlu Beskidzkim. Tu masz adres. – Podał jej kartkę z zapisaną nazwą ulicy, numerem domu i mieszkania. – Nie idź do niego sama – ostrzegł. – To wredny typ, przy tym prymitywny. Zero rozumu i wyobraźni. Nie daj Boże uzna, że mu zagrażasz i że najlepszym wyjściem będzie uciszenie cię na wieki.
– Nie mam zamiaru ryzykować. Teraz przyjechałam tylko na rozeznanie, dlatego jestem sama. – Benita rzuciła mu szybkie spojrzenie.
– Nie chcesz uczestniczyć w tych działaniach?


Daniel popatrzył na nią chmurnie.
– Chciałbym, nawet bardzo. Niestety nie mogę. Pastor to śmierdzące jajo, jego ludzie również. Pół roku temu próbowałem ich dorwać i dostałem takiego zjeba, że do tej pory mi się odbija.
– Podobno CBŚ coś tam z nimi robi – dorzucił Then. – Ale oceniając po wynikach, sam nie wiem, czy ich rozpracowują czy im pomagają.
Herrera niecierpliwym gestem odgoniła muchę, uparcie przysiadającą jej na ręce, i przeniosła wzrok na drugiego z bielskich policjantów.
– Mocne słowa – zauważyła. – Masz pewność czy tylko odczucia?
– Pewności nie mam – odparł wolno. – Ale dużo rzeczy mi nie pasuje. Tam coś jest mocno nie tak, szczególnie że mamy nakazane traktować Pastora, jakby nie istniał. Nie widzieć, nie słyszeć, nie mieszać się do jego spraw. Dlatego ja też z tobą nie pójdę.
– Powiemy ci wszystko, co chcesz wiedzieć, ale jakby co, to tej rozmowy nie było – dopowiedział Laszczak, sięgając po colę. Zrobił kilka łyków. – Ty nie dostałaś polecenia, żeby trzymać się od niego z daleka, więc co najwyżej zostaniesz pouczona, że masz na przyszłość się nim nie interesować. W naszym przypadku skończyłoby się to gorzej.
Benita również wzięła do ręki wysoką szklankę. Obracając ją w dłoniach, zastanawiała się nad słowami Daniela. Czy Borek mógł być sprawcą? To, czego się o nim dowiedziała, niezbyt pasowało do zabójstwa Bielawy. Jedna rana, brak innych śladów przemocy, w dodatku ten całun i świeca… Jeśli był rzeczywiście takim prymitywem, jak twierdzili policjanci, to chyba nie należało brać go pod uwagę.
Tylko że Herrera bardzo nie lubiła niewyjaśnionych wątków, a intryga z podsłuchiwaniem Podżorskiego zdecydowanie do nich należała. Postanowiła, że zaryzykuje. W razie czego może się bronić chęcią wyeliminowania jednego z podejrzanych. Nikt nie musi wiedzieć, że wykluczyła go już wcześniej.

– Konrad mówił, że ty podobno wiesz o Pastorze coś, czego nie wie nikt inny – zwróciła się do Thena. – Ponoć to ważna informacja.
– Moim zdaniem nawet bardzo ważna, tylko że nie mam żadnych dowodów na jej poparcie. – Roman na chwilę stracił trochę z pewności siebie. – To tylko takie moje odczucia. Ale jeżeli się nie mylę, można by na tym wiele ugrać.
– Odczucia także są ważne – odparła z przekonaniem. – Mało to razy od pierwszej chwili czujemy do kogoś antypatię, chociaż nie ma ku temu żadnych logicznych przesłanek? A potem się okazuje, że mieliśmy rację, bo ta osoba to kawał gnoja. Laszczak pokiwał głową na poparcie jej stwierdzenia. Oboje czekali z niecierpliwością na słowa Romana. Ten milczał jeszcze przez chwilę, jakby ważąc w myślach słowa, wreszcie się odezwał:
– Pastor to gej.
Rzuciwszy tę rewelację, wstał od stolika i poszedł ku drzwiom, po drodze dobywając z kieszeni paczkę papierosów. Benita i Daniel wymienili spojrzenia.
– Zawsze był ciulem – stwierdził krótko mężczyzna, a zanim zdążyła zapytać, czy ma na myśli przestępcę, czy może kolegę, dokończył wypowiedź: – Uwielbia podkręcać napięcie. Pewnie myśli, że teraz za nim polecimy i będziemy prosić, żeby powiedział coś więcej. A takiego! – Wykonał powszechnie znany gest. – Nie doczeka się, choćby się tam usrał.
W odpowiedzi zrobiła tylko niejasny grymas, bo właśnie miała wstać i wyjść za Thenem. Po słowach Wolverine’a, komentującego zachowanie kolegi, nie bardzo wypadało to zrobić. Pozostała więc na miejscu, popijając colę i co jakiś czas odganiając muchę, która chyba zapragnęła zawrzeć z ich trójką bliższą znajomość, gdyż czepiała się ich uporczywie. Inne stoliki omijała.
– Cholery zaraz dostanę! – warknęła kobieta, po raz kolejny zganiając owada z ręki. – Co ona taka nadaktywna?
– Musisz z nią iść do psychologa – roześmiał się Daniel. – Chyba ma ADHD.
To ją rozśmieszyło. Zaczęli snuć rozważania na temat długofalowej terapii dla nadpobudliwych owadów. Przerzucając się pomysłami, nawet nie zauważyli, kiedy wrócił Roman. Nie miał zbyt szczęśliwej miny. Przez kilka chwil siedział w milczeniu, przysłuchując się paplaninie, wreszcie nie wytrzymał.
– Jak was nie interesuje Pastor, to mogę sobie pójść!
– Ależ piękny foch! – zachwyciła się Benita. – Spójrz, Daniel. Do tej pory myślałam, że to domena kobiet.
Laszczak obrzucił kolegę kpiącym spojrzeniem.
– Faktycznie, mina bezcenna. Całkiem jak u panienki, której wymknął się bogaty klient.
– Wal się! – zaproponował zwięźle Roman. Wolverine tylko się uśmiechnął.
– Skąd wiesz, że Pastor jest gejem? – Herrera przerwała te słowne przepychanki.
– W zasadzie znikąd. – Then wzruszył ramionami. – Niby twardych dowodów brak, jednak gdy z nim rozmawiałem… Było coś takiego w jego zachowaniu. Gesty, artykulacja. Nie umiem tego określić, ale coś tam nie gra. Poza tym, gdy mówił o kobietach, zauważyłem jakąś sztuczność, tak jakby na siłę próbował grać takiego, co rżnie wszystko jak leci. Starał się być wulgarny, lecz to także nie było naturalne.
– Widziałem go kiedyś z kobietą – odezwał się Daniel w zamyśleniu. – Wysoka blondynka, bardzo ładna, o ile komuś podobają się dziewczyny bez żadnej mimiki. Żadnych emocji na twarzy, żadnej myśli w oczach. – Pomyślał chwilę i dorzucił: – On się nią przechwalał, ale nie zauważyłem, żeby łączyło ich wielkie uczucie. Kto wie? Może masz rację.
– Zaryzykuję i spróbuję zagrać tą kartą, chyba że wcześniej uda mi się wyjaśnić sprawę. Wątpię jednak, czy Borek będzie skory do współpracy. Taki twardziel z pewnością nie zechce rozmawiać z policją.
– Herrera podjęła decyzję. Niech się dzieje, co chce, a ona i tak wyjaśni sprawę podsłuchiwania.
– Przypomniało mi się coś. – Roman chwycił ją za rękę. – Na starówce jest taki lokal stylizowany na lata trzydzieste. Nazywa się „Prohibicja”. Podobno należy do Pastora i najczęściej tam można spotkać całą jego ekipę. A Pastor naprawdę nazywa się Adrian Sieradzki.
– Dzięki za info. – Benita podniosła się z krzesła. – Muszę lecieć. Gdybyście potrzebowali kiedyś pomocy, Cieszyn nie odmówi.
Zaczęli od wizyty w bloku na Osiedlu Beskidzkim. Nie zabawili tam długo. Borka nie było w domu, a jego matka niewiele im powiedziała.
– Tadzio jest w pracy – powtarzała w kółko. – Nie wiem, kiedy wróci.
Tadzio! Śmiali się z tego przez całą drogę do samochodu. Miłość matczyna doprawdy potrafi być ślepa.
Kolejnym celem był pub na starówce, lecz zanim go odwiedzili, Benita wykonała manewr maskujący.
W domu wygrzebała z dna szafy dwa chybione prezenty, otrzymane od bratowych na urodziny czy może na gwiazdkę. Nie pamiętała już, z jakiej to okazji stała się posiadaczką czarnych, błyszczących spodni ze sztucznej skóry, tak obcisłych, że po zapięciu zamka bała się głębiej odetchnąć.


Wiedziała za to doskonale, dlaczego je otrzymała. Obie bratowe nigdy nie przepuszczały okazji, by wytknąć jej trzy nadmiarowe kilogramy, usytuowane w biodrach. Kiedyś przejmowała się docinkami, prowadząc z nadwagą nieustającą i wiecznie przegrywaną walkę. Ostatnio odpuściła. Nie każda kobieta musi mieć figurę modelki. Widocznie te trzy kilogramy były jej przeznaczeniem, a z losem jeszcze nikt nie wygrał. Drugim chybionym prezentem była o ze dwa rozmiary za mała bluzka z czerwonej dzianiny, suto ozdobiona cekinami układającymi się w napis: „To jest piękne”. Fakt, że napis usytuowany był na piersiach, dodatkowo wzmacniał efekt. Kazała Formanowi zatrzymać samochód na poboczu osiedlowej drogi i szamotając się na tylnym siedzeniu, jakoś włożyła te nieszczęsne spodnie. Z bluzką poszło łatwiej, chociaż przeciągnięcie jej przez biust wymagało nie lada wysiłku. Ostatnim etapem przygotowań było swobodne rozpuszczenie włosów.
– I co wy na to? – spytała, podchodząc do mężczyzn stojących tyłem do auta. Ich osłupiałe miny wystarczyły za odpowiedź.
– Wymiatasz, Herrera! – zachwycił się Szot. – Masz rację, to naprawdę jest piękne! – Wskazał cekinowy napis na piersiach.
– Po co ta przebieranka? – Forman wprawdzie nie skomentował wyglądu koleżanki, lecz jego pełny uznania wzrok mówił więcej niż słowa. – Nie mogłaś od razu się tak ubrać?
– Miałam w tym paradować na komendzie? Poza tym nie chciałam przed matką Borka wyjść na jakiegoś kurwiszona.
– A teraz po co? – Dalej nie widział sensu w jej działaniu.
– Teraz mam zamiar spotkać się z Pastorem, a ten strój to część testu – odparła zwięźle, wsiadając do samochodu. – Ruszajmy do jaskini lwa.
„Prohibicja” z zewnątrz niczym szczególnym się nie wyróżniała. Lokal jak wiele innych – szyld nad wejściem, duże okna z reklamami na szybach i przeszklone drzwi z napisem informującym o godzinach otwarcia.
Wnętrze okazało się niezbyt ciekawe, wystrój był zbyt pretensjonalny i kiczowaty.
Benita i Michał usiedli na wysokich stołkach przy barze, Rysiek natomiast pod pretekstem konieczności odwiedzenia toalety ruszył w głąb lokalu. Po chwili dołączył do nich i począł zdawać relację z oględzin.
– Obok kibli jest wejście na zaplecze, a tam mieści się prywatna salka. Zanim mnie wyproszono, zresztą bardzo grzecznie, przyjrzałem się siedzącym tam ludziom. Rozpoznałem Borka. Prócz tego jest tam także facet pasujący do rysopisu Pastora. Towarzyszy mu kobieta. Typ zimnej blondynki.
– To oni. Idziemy – zdecydowała natychmiast.
Nie czekając na towarzyszy, zeskoczyła ze stołka i ruszyła we wskazanym przez Formana kierunku. Podążyli za nią z pewnym opóźnieniem, Benita bowiem nie pomyślała o zapłaceniu rachunku. Dogonili ją w chwili, gdy drogę zastąpiła jej zwalista postać w uniformie ochroniarza.
– Nie może pani tam wejść, to sala prywatna. Przykro mi.
– Za to ja jestem służbowo! – Błysnęła legitymacją. – Komisarz Benita Herrera do Tadeusza Borkowskiego.
– Nakaz – warknął ochroniarz. Uprzejmy ton należał już do przeszłości.
– Nie zamierzam go aresztować ani przeszukiwać. Do zwykłej rozmowy nie jest potrzebny nakaz, a ja właśnie tyle od niego chcę. Kilku chwil rozmowy, nic więcej.
– Borkowskiego nie ma. Proszę przyjść kiedy indziej. Widziała wyraźnie, że mężczyzna nie ustąpi, więc spróbowała inaczej.
– W takim razie proszę mnie zaprowadzić do Pastora, pardon, do pana Adriana Sieradzkiego.
– Pan Sieradzki nie gada z psami. Z sukami też nie! – zarechotał.Miała taką ochotę strzelić go z lewej w tę bezczelną gębę, że musiała przywołać całą siłę woli, by się opanować. Otworzyła torebkę. Odczuła satysfakcję, widząc, że cofnął się o krok, a w oczach zamigotał mu lęk.
– Spokojnie, nie ma się czego bać – rzuciła lekko. – Nie mam zamiaru chwytać za broń, chcę tylko wyjąć notes.
Forman i Szot wymienili rozbawione spojrzenia, a ochroniarz aż poczerwieniał z wściekłości. Nie zwracając już na niego uwagi, wydarła z notesu kartkę i napisała na niej kilka słów. Potem starannie złożyła ją na czworo.


– Proszę to zanieść panu Sieradzkiemu. Poczekamy przy barze.
Wcisnęła kartkę w dłoń mężczyzny, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem.
Nie zdążyli nawet wygodnie usiąść, gdy podbiegł do nich zdyszany ochroniarz.
– Pan Sieradzki zaprasza – wysapał.
– I to ma być żołnierz? – mruknął z pogardą Forman, na tyle głośno, że tamten musiał usłyszeć. Nie zareagował, widocznie przykazano mu, by nie był niemiły dla niewygodnych gości. – Mniej żreć, więcej się ruszać – wymądrzał się policjant, rozbestwiony milczeniem gangstera. – Nie sterydy, lecz ćwiczenia są od klaty wyrzeźbienia – rzucił wymyśloną na poczekaniu sentencję.
W międzyczasie doszli do miejsca, gdzie poprzednio warował gangsterski Cerber. Teraz drzwi stały przed nimi otworem. Ochroniarz poprowadził ich do stolika, przy którym siedział około czterdziestoletni mężczyzna i młoda, bardzo piękna kobieta.
Benita, szukając jakiegoś słabego punktu, najpierw ją zlustrowała spojrzeniem. Wolverine miał rację. Na obliczu o klasycznych rysach nie malowały się żadne uczucia. To była twarz lalki, obojętna, o pustym spojrzeniu ciemnych oczu. Nie, w niej nie znajdziemy słabych stron, stwierdziła Herrera. Ona po prostu nie ma żadnych stron. To emocjonalna kukła. Nie ma rady, trzeba spróbować z nim.
Pastor wyraźnie starał się upodobnić do dżentelmena z wyższych sfer. Elegancki garnitur, muszka, starannie przystrzyżony wąsik, sygnet – notowała Herrera w pamięci. Mimo to daleko mu było do niewymuszonej elegancji Podżorskiego. Z bliska wyglądał starzej i uznała, że czterdziestkę zostawił za sobą już dość dawno temu.
Gdy podeszła całkiem blisko, ostentacyjnie przebiegł wzrokiem po jej sylwetce. Zadrżała. Nie z powodu tego obraźliwego spojrzenia, zresztą od razu wyczuła, że jest to tylko pokazówka. Powodem były oczy Sieradzkiego, o tak jasnym odcieniu błękitu, że wydały jej się prawie białe. Przerażające. A jeszcze gorszy był ich wyraz. Pełne okrucieństwa oczekiwanie, całkiem jakby Pastor widział w policjantce obiekt swoich sadystycznych pragnień.
Nie dostrzegła natomiast w jego wzroku najmniejszego zainteresowania wyeksponowanymi atrybutami kobiecości, za to, gdy zmierzył spojrzeniem Szota, stało się dla niej oczywiste, z kim mężczyzna wolałby zawrzeć bliższą znajomość.
Pogratulowała sobie w duchu pomysłu. Pierwotnie miała zamiar przyjechać tylko z Formanem. Starszy aspirant, mający bogate doświadczenie w kontaktach z przestępczym elementem, wydał jej się odpowiedniejszym partnerem. Wziąwszy jednak pod uwagę słowa Thena, postanowiła zabrać także Michała. Sierżant Szot, niewyglądający na niespełna trzydziestoletniego mężczyznę, bardziej przypominał młodego, delikatnego chłopaczka niż policjanta. Niejednokrotnie przeklinał tę chłopięcą urodę, zmuszony wysłuchiwać niewybrednych żartów kolegów. Dzisiaj wygląd cherubinka okazał się bardzo przydatny.
Adrian Sieradzki nie zaproponował, by usiedli. Spoglądał z zadowoloną miną; widocznie traktowanie policjantów jak namolnych petentów sprawiało mu radość. Herrera nie zamierzała pozbawiać go tej satysfakcji. Chciała, żeby poczuł się pewnie.
– Podobno macie do mnie jakąś sprawę – odezwał się wreszcie. – Skąd pomysł, że będę chciał z wami rozmawiać?
– Stąd! – Benita wskazała na kartkę wystającą z kieszonki marynarki gangstera. – Już pan rozmawia, więc pomysł był chyba dobry.
– Pieprzenie! – skwitował krótko.
– Owszem, pieprzenie – zgodziła się szybko. – Ale za to jakie! Coś za coś, panie Pastor. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Ja zapominam o tym pieprzeniu, a w zamian za to pan rozkaże Borkowi, żeby odpowiedział na moje pytania. Sieradzki zacisnął wargi, ważąc w myślach jej słowa.
– Chcę być przy tej rozmowie – oświadczył nieznoszącym sprzeciwu głosem, nie zauważając przy tym, że już przegrał tę potyczkę. – Muszę wiedzieć, o co chodzi. Nie zgadzam się, żeby zdradzał tajemnice firmy.
– Tajemnice firmy – powtórzyła przeciągle. – Jak to ładnie brzmi. Nie, panie Sieradzki, nie interesuje mnie firma, chyba że podjął pan ostatnio współpracę z niejakim Gojnym. – Zauważyła nagłe poruszenie Pastora i domyśliła się, że trafiła w czuły punkt. Pozostało tylko ustalić, co było powodem takiej reakcji. Podejrzewała, że dawny konflikt, ale musiała mieć pewność. Od tego zależało wszystko.
– Nie mam kontaktu z Gojnym – oznajmił gangster głosem przepełnionym wściekłością. – Nie jesteśmy partnerami w interesach, więc jeśli o niego wam chodzi, to źle trafiliście.
– A mimo to pan Borkowski wykazał niecodzienne zainteresowanie osobą, z którą rzekomo nic was nie łączy. Ciekawe dlaczego…
Sieradzki odstawił niesioną właśnie do ust szklaneczkę tak gwałtownym ruchem, że bursztynowy płyn wychlusnął na stolik. Przez chwilę wpatrywał się w policjantkę w wyrazem niedowierzania na twarzy, potem nie mniej gwałtownie wskazał im krzesła.
– Siadajcie! – rozkazał kategorycznym tonem. Gdy wykonali polecenie, odwrócił się w stronę dziewczyny, która w trakcie całej rozmowy nie wykonała żadnego ruchu ani nie zmieniła wyrazu twarzy. Można by sądzić, że nie była żywą istotą, lecz doskonale upodobnionym do człowieka manekinem. – A ty wypierdalaj!
Nawet to brutalne polecenie nie zdołało zburzyć jej obojętności. Bez słowa wstała i wyszła z sali. Pastor nie poświęcił jej nawet spojrzenia. Gestem przywołał jednego z siedzących opodal mężczyzn.
– Wołaj mi Borka!
Po bardzo krótkiej chwili przy ich stoliku pojawił się znany policjantom z fotografii napakowany mięśniak i przystanął przed szefem w pozie wezwanego do odpowiedzi ucznia.
– Siadaj! – warknął Pastor. – Pani jest z policji. Chce cię o coś zapytać, a ty grzecznie odpowiesz. Jasne?
– Ale…
– Jasne?!
Lekko podniesiony głos podziałał jak dźgnięcie szpilką. Borkowski drgnął gwałtownie, potem wyprostował się i skinął głową. Siadając, spojrzał nienawistnie na policjantkę.
– Dlaczego interesował się pan treścią rozmowy Aleksandra Podżorskiego z Katarzyną Bielawą? – Benita zwróciła się do spacyfikowanego Borka.
– Nie interesowałem się Podżorskim – zaprzeczył szybko. – I nic nie wiem o żadnej Bielawie.
Obserwowała go uważnie i bez trudności odczytała mowę ciała.
– Druga część odpowiedzi to prawda. Ale w pierwszej części skłamałeś. Zapłaciłeś kelnerce w pubie, żeby podsłuchała, o czym Gojny będzie rozmawiał z tą kobietą.
Rzuciwszy na Pastora przerażone spojrzenie, mięśniak zerwał się z krzesła.
– Kurwa, szefie, ta kurwa kłamie! Zabiję cię, ty kurwo! Już, kurwa, nie żyjesz!
– Wyjątkowo bogaty zasób słownictwa – zauważyła, sięgając do torebki. Wyjęła z niej kilka zdjęć i rzuciła na stolik. – A ten facet to kto? Bo mnie się wydaje dziwnie do ciebie podobny!
Borek nawet nie spojrzał na fotografie, zamiast tego zamierzył się pięścią. Herrera zrobiła zgrabny unik, w ostatniej chwili usuwając się wraz z krzesłem. Mężczyzna, nie zdoławszy wytracić impetu, poleciał na Formana, który bez namysłu zrobił wykop. Trafiony w krocze Borkowski z przejmującym skowytem upadł na podłogę, ściągając przy tym na siebie obrus ze stolika Pastora. W ślad za obrusem na jęczącego mężczyznę spadła butelka whisky, szklaneczki i prawie pełna lampka wina, pozostawiona przez blondynkę. Benita stanęła nad Borkiem, gramolącym się z zalanej alkoholem podłogi. Szło mu to niesporo. Bezradnie próbował przetrzeć mokrą dłonią piekące od kontaktu z winem oczy, pogarszając w ten sposób sprawę.
– Skończ już to pływanie i siadaj – rzuciła zimno, a gdy nie usłuchał, dała znak kolegom. Podnieśli go i niezbyt delikatnie posadzili na krześle. Pastor ruchem ręki odprawił kelnera, zmierzającego w ich stronę z czystym obrusem i pełną tacą.
– Gadaj! – Szarpnął Borkowskiego, zwracając ku sobie jego twarz. – Masz minutę. Potem skończysz z twoim własnym wiertłem w kolanie.
– Myślałem, że to będzie rozmowa biznesowa. Chciałem go panu wystawić – jęknął żałośnie mięśniak. Pozbawiony zwykłej buty, sflaczał, w niczym nie przypominając już tamtego twardziela sprzed kilku chwil. Teraz był tylko żałosnym grubasem.
– Skąd wiedziałeś, że Gojny będzie w tym pubie? – wtrąciła Benita.
– Powiedział mi jeden kumpel, który zna jednego faceta, który zna jedną dupę, która zna Gojnego.
Herrera musiała poświęcić chwilę na deszyfrację tej wypowiedzi, natomiast Sieradzki, przyzwyczajony do sposobu mówienia Borka, najwyraźniej zrozumiał od razu, bo przeszedł do następnego pytania.
– Czyli wymyśliłeś sobie, że podsłuchasz rozmowę biznesową Gojnego. Co chciałeś potem zrobić?
– Donieść gliniarzom, żeby go wsadzili. Jakby siedział pod celą, to my by przejęli jego teren! – Borkowskiemu wreszcie udało się otworzyć oczy. Zamrugał kilka razy, chcąc przepędzić do reszty opary alkoholu i z dumą popatrzył na szefa.
– Sam to wymyśliłeś? – nie dowierzał Sieradzki.
– Sam! – odparł natychmiast Borek, lecz tym razem umknął spojrzeniem.
– Sam to ty się co najwyżej wysrać potrafisz. Ty tępy kutasie! Kto wpadł na ten pomysł? Pewnie wymyślił, że przejmiecie interes Gojnego dla siebie. No, gadaj szybciutko!
– To był pana brat – wybełkotał przerażony Borkowski. – Mówił, że pora się usamodzielnić.
– Co ci obiecał?
Benita wstała, nie czekając na odpowiedź Borkowskiego. Dostała już to, po co przyjechała. Tarcia wewnątrz organizacji Pastora niezbyt ją interesowały, a nie zamierzała uczestniczyć w wymierzaniu kary niesubordynowanemu pracownikowi.
– Dziękuję za pomoc. Nie będziemy zabierać więcej czasu.
Niemal się wzdrygnęła, widząc w oczach Sieradzkiego błysk szaleństwa. Mężczyzna przez chwilę patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy, potem przywołał na twarz imitację uśmiechu.
– Zawsze do usług. A co z tym? – Dotknął kieszonki.
– Pana sekret jest u mnie bezpieczny. Oczywiście, o ile ja będę bezpieczna. Bo gdyby przyszedł panu do głowy pomysł, że byłoby jeszcze bezpieczniej, gdybym zniknęła, to wówczas ten sekret przestanie być sekretem. Umiem się zabezpieczać.
Jakiś przebłysk w jego oczach powiedział jej, że trafiła. Uśmiechnęła się słodko i rzuciwszy krótkie „miłego dnia”, poszła w stronę wyjścia, a koledzy podążyli za nią. W samochodzie Forman włożył kluczyk do stacyjki, lecz go nie przekręcił.
– Co było na tej kartce?
– Słyszałeś, że obiecałam mu dyskrecję.
– Nie pogrywaj z nami – oburzył się aspirant. – No?
– „Wiem, że wolisz chłopców. Mam dowody. Pogadajmy”. Tylko te trzy zdania, nic więcej. Zaryzykowałam i trafiłam, to wszystko.
– Przecież ty nie masz żadnych dowodów! – wykrzyknął Szot.
– Ale on o tym nie wie – rzuciła beztrosko i sięgnęła po telefon. – Zatrzymaj się gdzieś w miarę blisko – poprosiła Ryśka. – Zadzwonię do Romana i Daniela, żeby podjechali. Mogą im się przydać informacje o rozłamie wewnątrz firmy Pastora.
– A także to, że niedługo znajdą zwłoki Borkowskiego – dodał Forman bez cienia żalu. – Niech podjadą na BP powyżej Hulanki, tam się spotkamy.
Po przyjeździe do Cieszyna Herrera wykonała jeszcze jedno połączenie.
– Musimy pogadać – oznajmiła zwięźle. – Mam dla pana ciekawe informacje, ale to nie jest rozmowa na telefon.
– Będę w Cieszynie za jakąś godzinę. Podjadę pod komendę, dobrze?
Spojrzała na zegarek. Dochodziła piętnasta.
– To za późno – stwierdziła z wyraźnym żalem. – Dzisiaj nie jestem zmotoryzowana. Forman obiecał odwieźć mnie do domu, ale muszę wyjść z pracy punktualnie, bo on się gdzieś spieszy.
Zauważyła nagle, że zaczęła się tłumaczyć i poczuła irytację. Już chciała rzucić jakąś kpiącą uwagę, by zatrzeć to wrażenie, gdy mężczyzna odezwał się ponownie, a w jego głosie usłyszała radość.
– W takim razie będę miał zaszczyt odwieźć panią pod sam dom. Gdzie pani mieszka?
– Na Manhatanie.
– No widzi pani, to nawet po drodze do Wisły! – Znów ta radość w jego głosie. – Moim zdaniem to znak.
Wolała nie dopytywać, czego znakiem miałaby być ta zbieżność tras. Jeszcze nie była na to gotowa. Chyba nie.

Artykuł Czy sekrety Trójkąta Beskidzkiego wreszcie wyjdą na jaw? Mroczne powieści pełne zbrodni i tajemnic. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/czy-sekrety-trojkata-beskidzkiego-wreszcie-wyjda-na-jaw-mroczne-powiesci-pelne-zbrodni-i-tajemnic-wideo/feed/ 0
„Nie jesteśmy tu po to, żeby rozwiązywać ‚sprawy’, lecz aby sprawiedliwości stało się zadość”. Klasyka kryminału. TYLKO U NAS fragment książki https://niezlomni.com/nie-jestesmy-tu-po-to-zeby-rozwiazywac-sprawy-lecz-aby-sprawiedliwosci-stalo-sie-zadosc-klasyka-kryminalu-tylko-u-nas-fragment-ksiazki/ https://niezlomni.com/nie-jestesmy-tu-po-to-zeby-rozwiazywac-sprawy-lecz-aby-sprawiedliwosci-stalo-sie-zadosc-klasyka-kryminalu-tylko-u-nas-fragment-ksiazki/#respond Tue, 05 Mar 2019 20:34:53 +0000 https://niezlomni.com/?p=50720

Anita Margolis przepadła. Mroczna i elegancka, o charakterze równie tajemniczym, jak jej niespodziewane zniknięcie. Jednak skoro nie ma ciała, ani też najwyraźniej przestępstwa, pozornie nie ma nad czym pracować. Dopóki do Wexforda nie trafia anonimowy list informujący, że w noc zniknięcia Anity została zabita „dziewczyna o imieniu Ann”.

Może jadą kogoś zabić. Tak mogłaby pomyśleć policja, gdyby zatrzymali samochód jadący zbyt szybko po ciemniejącej drodze. Mężczyzna i dziewczyna musieliby wysiąść i wytłumaczyć, dlaczego mają ze sobą niebezpieczną broń. Wyjaśnienia składałby mężczyzna, bo dziewczyna nie byłaby w stanie im odpowiadać. W zapadającym zmierzchu, patrząc na krople deszczu spływające po szybie, pomyślała, że noszone przez nich płaszcze przeciwdeszczowe wyglądają jak gangsterskie przebrania, a obnażony nóż jak gotów do działania.
– Po co ci on? – zapytała, odzywając się po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Kingsmarkham, a uliczne latarnie miasteczka zatonęły w mżawce. – Nosząc taki nóż, możesz sobie narobić kłopotów. – Głos miała nerwowy, choć to nie z powodu tego noża się denerwowała.
Włączył wycieraczki.
– Co, dziewczyna zaczęła się wygłupiać? – powiedział. – Zmieniła zdanie? Może powinienem zasiać w niej bojaźń bożą. – Przesunął paznokciem po ostrzu.
– Nie bardzo mi się to podoba – odparła dziewczyna i znowu nie miała na myśli wyłącznie noża.– Może wolałabyś siedzieć w domu, do którego on powinien wrócić lada chwila? Jak dla mnie to cud, że w ogóle się przełamałaś, żeby skorzystać z jego samochodu.
Zamiast mu odpowiedzieć, powiedziała ostrożnie:
– Nie mogę spotkać się z tą kobietą, z tą Ruby. Posiedzę w samochodzie, a ty pójdziesz do drzwi.
– Tak jest, a ona wyjdzie od tyłu. W sobotę wszystko ustaliłem.
Stowerton początkowo wyglądało jak pomarańczowa mgła, skupisko świateł płynących przez opar. Wjechali do centrum miasteczka, gdzie wszystkie sklepy były pozamykane. Działała tylko pralnia samoobsługowa. Żony, które za dnia pracowały, siedziały przed maszynami, patrząc, jak pranie wiruje w ich czeluściach. W ostrym, białym świetle ich twarze wyglądały na zielonkawe, zmęczone. Znajdująca się przy skrzyżowaniu stacja benzynowa Cawthorne’a była ciemna, ale wiktoriański dom z tyłu jasno oświetlony, a z otwartych drzwi frontowych dobiegały dźwięki muzyki tanecznej. Słuchając tej muzyki, dziewczyna zaśmiała się miękko. Szepnęła coś do swojego towarzysza, ale ponieważ powiedziała coś tylko o Cawthorne’ach wydających przyjęcie, a nie o ich własnym przeznaczeniu i celu, jedynie obojętnie skinął głową.
– Która godzina? – zapytał.
Gdy skręcali w boczną uliczkę, zerknęła na kościelny zegar.
– Dochodzi ósma.
– Doskonale – stwierdził. Skrzywił się w stronę świateł i muzyki i uniósł palec w obelżywym geście. – To dla starego Cawthorne’a – powiedział. – Pewnie chciałby być teraz na moim miejscu.
Uliczki były szare i spłukane deszczem, i wszystkie wyglądały tak samo. Z chodników co cztery jardy wyrastały karłowate drzewka, a ich niezmordowane korzenie powodowały pękanie asfaltu. Przysadziste domy, ciągnące się całymi rzędami, były pozbawione garaży i prawie przed każdym stał samochód, do połowy na chodniku
– Jesteśmy, Charteris Road. Osiemdziesiąt dwa jest na rogu. Dobrze, we frontowym pokoju pali się światło. Myślałem, że wywinie nam jakiś numer, zacznie się denerwować czy coś i wyjdzie. – Wsunął nóż do kieszeni, a dziewczyna patrzyła, jak ostrze ponownie chowa się w rękojeści. – Nie powinno mi się to podobać – powiedział.
– Mnie również nie – odpowiedziała dziewczyna cicho, ale z nutą podniecenia w głosie.
Przez deszcz wcześnie zapadł mrok i w samochodzie było ciemno, zbyt ciemno, żeby widzieć twarze. Ich dłonie się spotkały, gdy oboje sięgnęli po małą, złotą zapalniczkę. W świetle jej płomyka ujrzała, że jego mroczne rysy lśnią. Wstrzymała oddech.
– Jesteś cudna – powiedział. – Boże, jesteś piękna.
Dotknął jej gardła, przesuwając palcami ku zagłębieniu między kośćmi obojczyków. Przez chwilę siedzieli, patrząc na siebie, ogień z zapalniczki rzucał na ich twarze miękkie cienie. Potem on zgasił płomyk i otworzył drzwi. Obróciła w dłoniach złotą kostkę, mrużąc oczy, by przeczytać inskrypcję: „Dla Ann, która rozświetla moje życie”.
Latarnia na rogu rzucała jasną plamę światła od krawężnika do furtki. Wkroczył w nią, a jego cień stał się czarny i ostry w tym wieczorze rozmytych konturów. Dom, do którego podszedł, był biedny i surowy, a ogródek od frontu za mały na trawnik. Była to po prostu ziemia obramowana kamieniami, jak nagrobek.
Stał na stopniu odrobinę na lewo od drzwi frontowych, tak by kobieta, która otworzy drzwi na jego pukanie, nie zobaczyła więcej, niż powinna, na przykład tyłu zielonego auta połyskującego w świetle latarni. Czekał niecierpliwie, postukując obcasem. Z parapetów okiennych, jak szklane koraliki, zwieszały się krople deszczu.
Gdy w środku usłyszał ruch, stanął sztywno i odchrząknął. Pojedyncza, szlifowana szybka w drzwiach nagle się rozjarzyła. Potem, gdy kliknęła zasuwa, w tym okienku pojawiła się pomarszczona, wymalowana twarz, poważna, lecz wylękniona, z szopą rudych włosów. Wsadził ręce do kieszeni, w prawej wyczuł gładką, wypolerowaną rękojeść i miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
***
Gdy sprawy potoczyły się źle, okropnie źle, miał upiorne poczucie fatum albo nieuchronności. W końcu by do tego doszło, prędzej czy później, w taki czy inny sposób. Coś nie wyszło i teraz próbował zahamować krwawienie własnym szalikiem.
– Lekarza… – jęczała ciągle. – Lekarza albo do szpitala.
Tego nie chciał, nie, jeśli mógłby tego uniknąć. Nóż miał z powrotem w kieszeni i chciał tylko wrócić na powietrze, poczuć deszcz na twarzy i wsiąść do samochodu.
Oboje mieli na twarzach strach przed śmiercią i nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć jej w oczy, wytrzeszczone i czerwone, jakby krew odbijała się w źrenicach. W dół ścieżki, podtrzymywali się wzajemnie, wlokąc przez podobny do grobu kawałek ziemi, pijani paniką. Otworzył drzwi auta i osunęła się na siedzenie.
– Podnieś się – powiedział. – Zbierz się do kupy. Musimy się stąd wynosić. – Jego głos nie przypominał już głosu śmierci. Samochód szarpnął i potoczył się po jezdni. Jej ręce dygotały, a oddech się rwał.
– Nic ci nie będzie. To był drobiazg, takie maleńkie ostrze…
– Jak to się stało? Dlaczego? Dlaczego?
– Ta baba, ta Ruby… Teraz już za późno.
Za późno. Odbitka ostatnich słów. Gdy mijali dom Cawthorne’ów, dobiegła ich muzyka, nie pieśń żałobna, ale do tańca. Otworzyły się frontowe drzwi i na kałuże padł snop żółtego światła. Samochód minął sklepy. Wraz z końcem zabudowań skończyły się też lampy uliczne. Przestało padać, ale okolica była spowita oparami. Droga biegła w tunelu drzew, z których cicho kapała woda; wielkie, mokre usta, które wciągnęły samochód na swój śliski język.

W strumieniu światła, omijając kałuże, pojawili się wchodzący goście. Przywitała ich muzyka, gorąca, sucha muzyka, w ostrym kontraście do nocy. Na zewnątrz wyszedł młody mężczyzna z kieliszkiem w dłoni. Był radosny i pełen joie de vivre, jednak już wyczerpany możliwościami tego przyjęcia. Odezwał się do pijaka w zaparkowanym samochodzie, ale ten go zignorował. Dokończył drinka i postawił kieliszek na dystrybutorze ropy. Nie było z kim pogadać, poza starszą babką o ostrych rysach twarzy, idącą do domu, jak zgadywał, bo puby właśnie się zamykały. Pozdrowił ją, deklamując głośno:
– „Ach, korzystaj z tego, co jeszcze masz, / Zanim jak wszyscy trafisz w piach!”
Uśmiechnęła się do niego.
– Zgadza się, skarbeńku – powiedziała. – Baw się dobrze.
Ledwie był w stanie prowadzić. Nie w tej chwili. Poza tym, żeby mógł wyjechać swoim samochodem, trzeba by przestawić sześć innych, których właściciele byli w środku i świetnie się bawili. Zatem ruszył piechotą, zadowolony i z nikłą nadzieją, że spotka kogoś szczególnego.
Znowu zaczęło padać. Podobało mu się uczucie chłodu na rozgrzanej twarzy. Otworzyła się przed nim droga na Kingsmarkham. Ruszył nią radośnie, ani trochę niezmęczony. Daleko przed sobą, jakby w gardzieli tej mokrej paszczy, widział światła stojącego samochodu.
– „Cóż to za lampa wreszcie poprowadzi – powiedział na głos – swe drobne dziatki, błądzące w ciemności?”.

Ruth Rendell, Wilk na rzeź, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ. 

– Musi się pan jeszcze wiele nauczyć – powiedział nadinspektor Wexford. – Nie jesteśmy tu po to, żeby rozwiązywać „sprawy”, lecz aby sprawiedliwości stało się zadość.

Anita Margolis przepadła. Mroczna i elegancka, o charakterze równie tajemniczym, jak jej niespodziewane zniknięcie. Jednak skoro nie ma ciała, ani też najwyraźniej przestępstwa, pozornie nie ma nad czym pracować. Dopóki do Wexforda nie trafia anonimowy list informujący, że w noc zniknięcia Anity została zabita „dziewczyna o imieniu Ann”.

Wexford i inspektor Burden zmuszeni są podjąć śledztwo na podstawie tej jednej, wątpliwej wskazówki. Wkrótce odkrywają, że Anita to zamożna, lekkomyślna i całkowicie pozbawiona moralności kobieta. Burden ma bardzo konkretną teorię na temat tego, co się jej przytrafiło. Wexford natomiast ma własne podejrzenia.

 

Artykuł „Nie jesteśmy tu po to, żeby rozwiązywać ‚sprawy’, lecz aby sprawiedliwości stało się zadość”. Klasyka kryminału. TYLKO U NAS fragment książki pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/nie-jestesmy-tu-po-to-zeby-rozwiazywac-sprawy-lecz-aby-sprawiedliwosci-stalo-sie-zadosc-klasyka-kryminalu-tylko-u-nas-fragment-ksiazki/feed/ 0
Rosja staje na progu przemian, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę. W zaplombowanym wagonie wysyłają człowieka, który zmieni bieg historii. Akunin w najlepszym wydaniu! https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/ https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/#respond Mon, 04 Mar 2019 12:59:22 +0000 https://niezlomni.com/?p=50716

Kiedy po wybuchu rewolucji lutowej Rosja staje na progu wielkich przemian politycznych, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę na zdobycie przewagi nad przeciwnikiem. W Operacji „Tranzyt” nowym zadaniem majora Josefa von Teofelsa jest zapewnienie bezpiecznego przejazdu do Rosji w osławionym zaplombowanym wagonie człowiekowi, który zmienił bieg historii.

"Zgodnie z nową amerykańską modą przed rozpoczęciem seansu wyświetlano jako bezpłatny „bonus” (to takie nowe słówko zza oceanu) kronikę filmową" - pisze Boris Akunin w książce pt. "Bruderszaft ze śmiercią Operacja tranzyt Batalion aniołów", opowiadanie "PRZED SEANSEM".
Kupił najtańszy bilet, za 50 rappenów — na balkonie, z boku. Zza kaszkietów i meloników tych przeklętych Szwajcarów, którzy od czasów Wilhelma Tella czują się niezręcznie bez nakrycia głowy, Zepp widział tyko górną połowę ekranu. Ale też nie za bardzo zajmowało go, co tu pokazują. Kupił bilet do Orient Cinema, żeby jakoś spędzić czas w oczekiwaniu na umówione spotkanie. A poza tym nie ma lepszego sposobu, by zgubić tajniaków, niż wymknąć się z ciemnej sali podczas seansu. Chociaż mało prawdopodobne, żeby któraś z miejscowych agentur zwróciła uwagę na proletariusza w wytartym ubraniu, ale, jak mawiają Rosjanie, przezorny zawsze w Boga wierzy.
Von Teofels zamierzał wyjść dwadzieścia minut po rozpoczęciu filmu reklamowanego na kinowym afiszu, a póki co chciał poukładać sobie w głowie szczegóły i przewidzieć wszystko, co może mu przeszkodzić w realizacji pierwszego etapu czekającej go operacji. Kiedy jednak na ekranie pojawiło się sprawozdanie z marcowych wydarzeń w Piotrogrodzie, chcąc nie chcąc, przerwał rzeczową analizę swojego zadania.

Okazuje się, że tak przebiega upadek imperium, które przetrwało trzysta lat i wydawało się nienaruszalne. Ulicami płynie brudny wiosenny potok, aż kipiący od flag i transparentów, lecą w górę czapki i ludzie wymachują rękami. A kiedy kamera zbliża się do tłumu, na twarzach ludzi widać radość — rozwarte w krzyku usta, rozciągnięte od ucha do ucha uśmiechy, pełne szaleństwa oczy. Jednym słowem — burzliwa, wylewająca się z brzegów energia, która wyrwała się spod kontroli. Kiedyś, podczas wyprawy na Syberię, major obserwował na Irtyszu lodołamacz. Widział, jak gruba warstwa lodu zaczęła trzeszczeć i pękać, szara sierść rzeki uniosła się i ogromne kęsy kry ruszyły przed siebie, nałażąc jedna na drugą, krusząc się i wywalając na brzegi rzeki.
Tak naprawdę należało się cieszyć, że przeciwnik, z którym człowiek walczył całe życie, oszalał, zadygotał w gwałtownych skurczach i z rozpustną satysfakcją zaczął rozdzierać swoje ciało. Jednak to zupełnie co innego czytać o rewolucji w gazetach, a co innego na własne oczy zobaczyć, jak to wygląda. Zeppa opanowało dziwne, pełne ekscytacji uczucie.
Wydarzenia w Rosji odbierał tak samo jak wszyscy Niemcy: stało się coś pięknego i nieoczekiwanego, jakby sam Pan Bóg, prowadząc do zakończenia wielkiej próby, zdecydował w końcu, po której jest stronie, i postanowił wynagrodzić Swój naród za wielkie cierpienia oraz wytrwałość.
Patrząc na ekran, von Teofels przypomniał sobie jednak podstawową prawdę: rewolucja nigdy niczego nie kończy, zawsze jest ona jakimś początkiem. W którą stronę ruszy fala uderzeniowa wielkiego, uwolnionego nagle żywiołu, kiedy będzie jej zbyt ciasno w kamiennych zaułkach Piotrogrodu? A nuż chaos i rozgardiasz zrodzi nową stal — o niebywałej wytrzymałości! Coś podobnego zdarzyło się przecież sto dwadzieścia lat temu: horda gołodupców — sankiulotów w czerwonych szlafmycach, pod dowództwem wczorajszych podporuczników, koniuchów i kowali — rozpędziła regularne wojska Europy i podłożyła ogień na całym kontynencie.
Coś ścisnęło go w prawym boku, gdzie jeszcze nie do końca pozrastały się podziurawione kulami kiszki. Major nawykowym gestem przycisnął do boku dłoń. I w tej sekundzie nawiedziła go prorocza myśl — nad wyraz nieprzyjemna.
Obiektyw przesuwający się po triumfującym tłumie na ułamek sekundy wychwycił twarz młodego oficera. Widniał na nim taki sam jak u wszystkich szeroki uśmiech; nad kołnierzem widać było zabandażowaną szyję, a na piersi kołysała się szara (w istocie pewnie purpurowa) kokarda.
Chociaż kamera poszła dalej, Zepp nie miał żadnych wątpliwości: to on! Żyje!
Major z taką siłą uderzył w oparcie fotela, że drewno aż zachrzęściło, a w jego boku jakby rozprężył się zwój drutu kolczastego. Siedzący obok widzowie spojrzeli na Teofelsa z przyganą.
Teofels zagryzł wargi i skurczony z bólu, niemal na ślepo, potykając się o czyjeś kolana i depcząc po kaloszach, zaczął się przeciskać do wyjścia.
Powietrza! Świeżego powietrza!
W foyer nie było już tak duszno jak w pełnej papierosowego dymu sali kinowej. Teofels zatrzymał się przed lustrem, zmarszczył się, widząc swoją bladozieloną fizjonomię, znoszoną kurtkę, wyświechtany kaszkiet, plebejskie, zwisające wąsy, a przede wszystkim dostrzegając na twarzy ślady babskiej nadwrażliwości. Po tych ostatnich obrażeniach nerwy ma już rzeczywiście do niczego.
No tak, dziwny zbieg okoliczności. To bardzo nieprzyjemne, że ten cholerny szczeniak żyje. Chodzi sobie, cieszy się — nie bardzo wiadomo dlaczego. Przecież właśnie obalono cara, w obronie którego dostał kulkę w szyję. Wyszło więc na to, że smarkacz wcale nie wygrał.
Major zawsze jednak był ze sobą szczery. Nie chodzi o cara. Chodzi o to, że Josef von Teofels, najlepszy z najlepszych, po raz pierwszy odniósł porażkę. Osobistą porażkę. Do dzisiaj pocieszał się tym, że człowiek, który go pokonał, zapłacił za swój tryumf życiem. Nie najlepsze to pocieszenie. A jak się właśnie okazało — na dodatek fałszywe.

Zepp nigdy nie wierzył w przeczucia, ale nagle naszła go obawa. „To wszystko źle się skończy” — odezwał się w nim cieniutki, plugawy głosik. Najpewniej był to ów osławiony głos wewnętrzny.
I Teofels się zdenerwował. Aż zazgrzytał zębami. Wiadomość o tym, że pan Aleksiej Romanow został przy życiu, uznał za informację pozytywną: jak Bóg da, jeszcze się spotkają. A kiepski wygląd i nawet ta chorobliwa bladość były akurat przydatne — pasowały do legendy.
Wszystko zmierza ku lepszemu. Przypomnienie o porażce przed ważną operacją to jedynie dodatkowy bodziec, który wzmacnia motywację. Zrobisz swoje, choćbyś zdechł. Drugiej porażki szefowie ci nie darują. Sam zresztą też byś jej sobie nie wybaczył. Tak jak nie umiesz zapomnieć o pierwszej.
Major otrząsnął się jak pies, wyrzucając z siebie pesymistyczne myśli. Uśmiechnął się do lustra, mrugnął i wyszedł na zalany wiosennym słońcem Beatenplatz.
Do randez-vous zostało dwadzieścia minut. Trzymajmy się, towarzysze! Kroczmy w świat nowy radośnie, duch nasz się wzmocni w tym boju!
Dziarskim krokiem przespacerował się po nabrzeżu zakręcającego w tym miejscu Limmatu, usiłując wpisać się w otaczający go krajobraz. Poszedł w kierunku skweru, na którym miał wyznaczone spotkanie. Wyjął z kieszeni i rozłożył lokalną gazetę z poprzedniej środy — był to umówiony znak.
Był w dobrym nastroju, dziarski jak w dawnych dobrych czasach, kiedy, wychodząc na akcję, czuł się panem wszechświata.
I nagle — że też zdarza się coś takiego! — gdzieś z boku nadbiegł mały gazeciarz. Dostrzegł pewnie stary numer „Neue Zurricher Zeitung” i chciał zaproponować nowy, jednak nie udało mu się dobrze wymierzyć rozbiegu.
Prosto w niezagojony bok!
Zepp zdusił w sobie jęk.
Gazeciarza jakby wiatr zdmuchnął. Krzyknął: „Tschuldigung”!(1) — i zmył się, zanim facet zdąży się odwinąć.
Zgięty w pół Teofels czekał, kiedy przestaną mu pływać przed oczami pomarańczowe plamy.
— Isch bi ihne alles in ornig?(2) — współczująco zapytał jakiś dobry samarytanin, delikatnie chwytając cierpiącego człowieka za łokieć.
— Macht nichts, macht nichst — wydusił z siebie Zepp z rosyjskim akcentem. — Danke schön.
Zmuszając się do uśmiechu, dokuśtykał do ławki i usiadł. Zostało mu sześć minut, aby doprowadzić się do stanu pozwalającego na sprawne działanie.
(1) Przepraszam! (niemiecki szwajcarski)
(2) Z panem wszystko w porządku? (niemiecki szwajcarski)

Boris Akunin, Operacja Tranzyt/ Batalion aniołów Bruderszaft ze śmiercią, tom 5, Wyd. Replika, Poznań 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Piąta i ostatnia już odsłona cyklu Bruderszaft ze śmiercią to kolejne dwie minipowieści utrzymane w eksperymentalnej konwencji „powieści-filmu”, która ma na celu połączenie tekstu literackiego z wizualnością dzieła filmowego.

Kiedy po wybuchu rewolucji lutowej Rosja staje na progu wielkich przemian politycznych, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę na zdobycie przewagi nad przeciwnikiem. W Operacji „Tranzyt” nowym zadaniem majora Josefa von Teofelsa jest zapewnienie bezpiecznego przejazdu do Rosji w osławionym zaplombowanym wagonie człowiekowi, który zmienił bieg historii.

Batalion aniołów natomiast poświęcony jest tragicznej historii pierwszego w Rosji żeńskiego batalionu śmierci, stworzonego przez Rząd Tymczasowy Rosji w celu zwiększenia morale żołnierzy. Do niezwykłego oddziału dołącza, w roli instruktora, sztabskapitan Aleksiej Romanow, zdeterminowany, aby przygotować podległe mu dziewczęta do wojennej rzeczywistości.

Wyborny humor i doskonale skonstruowana fabuła tylko potwierdzają kunszt pisarski Borisa Akunina!

Artykuł Rosja staje na progu przemian, Niemcy dostrzegają w tym swoją szansę. W zaplombowanym wagonie wysyłają człowieka, który zmieni bieg historii. Akunin w najlepszym wydaniu! pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/po-wybuchu-rewolucji-lutowej-rosja-staje-na-progu-przemian-niemcy-dostrzegaja-w-tym-swoja-szanse-w-zaplombowanym-wagonie-wysylaja-czlowieka-ktory-zmieni-bieg-historii-booris-akunin-w-najlepszym-wy/feed/ 0
Boris Akunin powraca w niesamowitym stylu! Fragment „Bruderszaftu ze śmiercią” https://niezlomni.com/boris-akunin-powraca-niesamowitym-stylu-fragment-bruderszaftu-ze-smiercia/ https://niezlomni.com/boris-akunin-powraca-niesamowitym-stylu-fragment-bruderszaftu-ze-smiercia/#respond Fri, 22 Dec 2017 07:47:04 +0000 https://niezlomni.com/?p=45608

Wszystko było jak należy, miejsce spotkania zostało wybrane bardzo rozsądnie. Agenci rosyjskiego kontrwywiadu nie mieli się właściwie gdzie ukryć. Chyba że w środku - pisze Boris Akunin.

Randez-vous zostało wyznaczone na wpół do pierwszej w Księgarni Żeglarskiej, w Alei Admiralicji. Zgodnie z profesjonalnym nawykiem Josef von Teofels zastosował zwykłe środki ostrożności.

Najpierw dwukrotnie przejechał obok dwiema różnymi dorożkami, potem przesiedział pół godziny z gazetą w Parku Aleksandrowskim, obok Przewalskiego i wielbłąda, z daleka obserwując wejście do księgarni i wchodzących tam ludzi. Nie zauważył nic podejrzanego.

Wszystko było jak należy, miejsce spotkania zostało wybrane bardzo rozsądnie. Agenci rosyjskiego kontrwywiadu nie mieli się właściwie gdzie ukryć. Chyba że w środku.

Na dziesięć minut przed umówioną godziną, udając klienta, do księgarni wszedł jeden ze współpracowników piotrogrodzkiej siatki agenturalnej o pseudonimie „Niuchacz”. Miał sprawdzić wszystkie trzy sale i niby to przez pomyłkę zajrzeć do wszystkich pomieszczeń na zapleczu. Jak stwierdzi, że jest czysto, wychodząc na ulicę, upuści i podniesie melonik. Co też uczynił.
Wszystko w porządku. Można iść.

Zepp doczytał w „Nowym Czasie” zajmujący artykulik o powszechnej trzeźwości narodu rosyjskiego, będącej rezultatem prohibicji. Niespiesznie odłożył gazetę, przeciągnął się. Jak smakosz napawał się czekającą go przyjemnością.

Przez ostatnie dwa miesiące Teofels był poddany tak zwanej hibernacji — a mówiąc zwyczajnie, po prostu zbijał bąki: pracował jako buchalter w stoczni remontowej w Twierdzy Szwedzkiej w Helsinkach, która to twierdza nie miała żadnego znaczenia strategicznego. W takiej dziurze jeden z najważniejszych asów wywiadu niemieckiego nie miał zupełnie nic do roboty. Za sprawą bezczynności i ciężkiego fińskiego jedzenia Zepp przytył pięć kilogramów.

Podczas wojny nikt specjalistom tej klasy nie organizuje wakacji bez przyczyny. Majora od dawna szykowano do jakiegoś szczególnie ważnego zadania, ale przedtem postanowiono poddać go kwarantannie. Albo może tam u nich, na górze, nie wszystko jeszcze zdążyli przygotować.

Teofels — dobrze to o sobie wiedział — miał jedną jedyną, jednak istotną dla wywiadowcy wadę: brakowało mu cierpliwości. Jego żywy jak rtęć temperament potrzebował nieustannego ruchu, krew marzyła o podwyższonym pulsie, mózg domagał się stresu, nerwy — napięcia. Nie nadawał się do głębinowego zalegania wymagającego wagi ciężkiej, a na tym opiera się wywiad strategiczny. Całymi latami nic nie robić, jedynie budując sieć kontaktów i gromadząc informacje — tego by nie potrafił, po prosty by zwiądł. Jednak dowództwo wiedziało, kogo i do czego należy wykorzystywać. Generał Zimmermann, szef zarządu wywiadowczo-dywersyjnego, w czasie wolnym od służby zajmował się stolarką, dlatego też w specyficzny sposób klasyfikował swoich agentów. Rezydentów przeznaczonych do zadań strategicznych nazywał „piłami tarczowymi”, drobnych wykonawców — „dłutkami”, specjalistów do „sprzątania”, w zależności od stopnia delikatności zadania — „heblami” albo „pilnikami”, „wkrętom” zlecano operacje w rodzaju szantażu albo werbunku, „śrubokrętom” — rozwiązywanie analitycznych łamigłówek. I tak dalej, i tak dalej — zestaw narzędzi dawał gwarancję obsłużenia każdego przypadku.

Zepp wiedział, że u szefa figuruje jako Spaltaxt, „topór”, ale nie obrażał się na tę mało romantyczną charakterystykę swoich możliwości. Toporem szybko i równiutko rozłupuje się twardy pień. Stalowe ostrze zalśni jak błyskawica, chrup — i kloc rozpada się na dwie równe połówki.
Pospieszne wezwanie z obrzydłego Sveaborga na konspiracyjne spotkanie do stolicy oznaczało, że dłużące się oczekiwanie minęło. Nastał czas topora.
Ciekawe, co oni tam wymyślili…

Czym mogę służyć? — rzucił w jego stronę ekspedient.
Przybysz ze Sveaborga zupełnie nie wyglądał na buchaltera. Ze względu na konieczność konspiracji oraz by wyglądać bardziej stosownie w stołecznym światku, Teofels przeobraził się podczas podróży z prowincjonalnego gryzipiórka w stołecznego franta — hiszpańska bródka, złote binokle, jedwabny cylinder, jasne palto, angielskie sztyblety.

— Chciałbym, gołąbeczku, do działu kahtoghafii — wyrzekł po profesorsku, grasejując jak wielki pan.
Od razu było widać, że to solidny klient. Może jakaś gwiazda rodzimej kartografii albo nawet członek Towarzystwa Geograficznego.
— Pan pozwoli, zaprowadzę…

W księgarni było prawie pusto. Tylko kilku oficerów marynarki i jakichś urzędników wypatrywało czegoś na półkach albo grzebało w bibliograficznej kartotece. Była to znakomita księgarnia, najlepsza w Rosji, ale przecież, co zrozumiałe, nie dla szerokiej klienteli.

Niuchacz wykonał swoją robotę jak należy. Wprawne oko majora od razu sklasyfikowało wszystkich: nie było wśród nich żadnych przebierańców. Czysto. Można spokojnie czekać na łącznika. Jeśli przyprowadził ze sobą ogon, na placu rozlegnie się klakson samochodu — wszystko zostało starannie zaplanowane. Należy wtedy po prostu wymknąć się tylnym wyjściem: z działu kartografii przez maleńkie brązowe drzwi, potem korytarzem, dwa zakręty: w lewo i w prawo, przebieżka przez podwórko i przechodnią bramą na ulicę Grochową.

Wszystkie ściany w pomieszczeniu, do którego sprzedawca zaprowadził mówiącego z francuska dżentelmena, były obwieszone mapami. Na stołach leżały ogromne plansze, na półkach stały atlasy.
— Ma pan „Atlas Mohski” Efhona, ostatnie wydanie?
Zepp wiedział, że mają. Ostatni.
— Mamy jeden egzemplarz. Niestety, ktoś go teraz ogląda — o, tamten pan.

To był nieprzyjemny zbieg okoliczności. Niezadowolony Teofels spojrzał w kierunku, który delikatnym ruchem podbródka wskazywał ekspedient.

Jakiś człowiek, odwrócony do nich szerokimi plecami, oglądał grubą księgę solidnego formatu.
Tego rodzaju przypadek był mało prawdopodobny. To pewnie łącznik. Jednak jak tu wszedł niezauważony? Tego szarego palta z diagonalu i mieszczańskiego kapelusza Zepp ze swojego punktu obserwacyjnego nie widział. Ale przecież, żeby wykluczyć głupie zbiegi okoliczności, ludzie wymyślili hasła.

— Zechce pan poczekać? A może obejrzy pan coś innego? — gruchał do niego sprzedawca.
— Zapytam, może ten dżentelmen pozwoli mi… Dziękuję panu, młody człowieku…
Sprzedawca ukłonił się, ale nie odszedł. Najwyraźniej chciał się upewnić, czy nie dojdzie do jakiegoś nieporozumienia między pretendentami do nabycia jedynego egzemplarza atlasu.
— Nie będzie panu przeszkadzać, jeśli też rzucę okiem? Przez hamię…
Mężczyzna nie zareagował.
— Nie rozumie po rosyjsku. To jakiś Francuz czy Belg — wyjaśnił sprzedawca i zwrócił się do mężczyzny w palcie z diagonalu: — Mil pardon, se mesje wiu wuar osi se liwr. Sa wu ne deranż pa ?

Mężczyzna odwrócił się i uniósł kapelusz, błyskając monoklem.
— Pas du tout. S’il vous plaît, monsieuer .
Uspokojony sprzedawca oddalił się wreszcie. Nie doszło do konfliktu. Obaj klienci byli ludźmi kulturalnymi. Zepp, żeby dojść do siebie, potrzebował całej sekundy — to bardzo długo jak na człowieka z tak fenomenalnym refleksem.
Hasło okazało się niepotrzebne.
— Ekscelencjo?!

Boże jedyny, generał major Zimmermann (zwany popularnie Monoklem) we własnej osobie! W samym środku stolicy wrogiego państwa to jakby… To jakby natknąć się nagle na owieczkę spokojnie przechadzającą się w samym środku stada wilków. Albo na wilka pasącego się pośród owieczek.
Oszołomiony major, plącząc się w tej metaforze, bąknął coś całkiem głupiego:

— Nie widziałem, jak pan wszedł…
— Dziękuję. — Szef wyglądał na usatysfakcjonowanego. — Widać nie wszystko jeszcze zapomniałem.
— Ale… po co pan tak ryzykuje?! Spodziewałem się zwykłego łącznika!

W sztabie, siedząc na krześle na wprost biurka Monokla, albo wręcz stojąc na baczność, Teofels nigdy nie ośmieliłby się zadawać mu jakichkolwiek pytań, ale na tyłach wroga ogromny dystans, jaki dzielił generała od majora, był niemal niewyczuwalny.

I ekscelencja też odpowiedział zupełnie inaczej, niż zrobiłby to w Berlinie albo w sztabie naczelnego dowództwa. Odezwał się tonem nieoficjalnym, znamionującym, można by rzec, coś w rodzaju skrępowania:

— Dość już miałem tego siedzenia w sztabie. Chciałem się trochę rozerwać. I przy okazji przeprowadzić inspekcję rezydentury. Przecież dawniej byłem takim samym „toporem” jak pan. Niech pana Bóg broni, Teofels, przed wielką karierą…
Westchnął ciężko i Zepp przypomniał sobie, że Zimmermann też pracował kiedyś „w polu”, i to na dodatek w jakichś egzotycznych krajach — w Afryce czy w Chinach. Nawet mu się go zrobiło żal. Przecież nie jest jeszcze taki stary. Kiśnie w tym swoim sztabie.
— A jak pana aresztują? Nawet boję się o tym myśleć.
Monokl prychnął tylko.

— Po pierwsze, mam szwajcarski paszport dyplomatyczny. Po drugie, ampułkę w zębie… — Obejrzał się, bo do księgarni, śmiejąc się z czegoś głośno, weszło dwóch marynarzy ze straży przybrzeżnej. Przeszedł z niemieckiego na francuski: — A w ogóle to nie pana sprawa. — Palec w białej rękawiczce zatrzymał się na jakimś punkcie na mapie: — Pana sprawa to udać się w to miejsce i wykonać zlecone zadanie.
Rzuciwszy spojrzenie na mapę, Zepp zapytał:
— Do Sewastopola? To nowe zadanie ma coś wspólnego z marynarką? Dlatego kisiłem się w tej stoczni remontowej?

Strażnicy zatrzymali się przy mapie Oceanu Lodowatego, czegoś na niej wypatrywali i rozmawiali z ożywieniem. Słychać było fragmenty zdań: „nowy port w Murmańsku”, „konwój”, „eskadra ścigaczy”. Najwyraźniej młodzi ludzie zostali odkomenderowani na służbę na północy. Jeden z nich, słysząc prowadzoną po francusku rozmowę, zasalutował do marynarskiej czapki bez daszka:

— Vivat, France! Vivat, Verdun!
Monokl ukłonił się ceremonialnie:
— Vive la Russie!
Chwycił swego rozmówcę za ramię i skierował go do wyjścia.

Fragment książki: Boris Akunin, „Maria”, Maria… Żadnych świętości.  Bruderszaft ze śmiercią, tom 4”, Wyd. Replika, Zakrzewo 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

[caption id="attachment_45610" align="alignleft" width="319"] Boris Akunin, fot. wyd. Replika.[/caption]

Czwarta odsłona cyklu Bruderszaft ze śmiercią to kolejne dwie mini-powieści, utrzymane w eksperymentalnej konwencji „powieści-filmu”, która ma na celu połączenie tekstu literackiego z wizualnością dzieła filmowego.

„Maria”, Maria… to przewrotna, pełna zwrotów akcji opowieść, która rzuca światło na tajemnicę zniszczenia słynnego krążownika. Bohaterem dywersyjnej operacji jest oczywiście Josef von Teofels, niemiecki oficer wywiadu, major, działający potajemnie w Rosji.

Opowieść Żadnych świętości ukazuje Rzeszę Niemiecką na skraju upadku, wyczerpaną walką na dwa fronty. Pośród wojennego chaosu rodzi się spisek dotyczący zamachu na życie rosyjskiego cara Mikołaja II.

Wyborny humor i doskonale skonstruowana fabuła tylko potwierdzają kunszt pisarski Borisa Akunina!

 

 

Artykuł Boris Akunin powraca w niesamowitym stylu! Fragment „Bruderszaftu ze śmiercią” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/boris-akunin-powraca-niesamowitym-stylu-fragment-bruderszaftu-ze-smiercia/feed/ 0