Podania i legendy – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Podania i legendy – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Królowa Barbara Radziwiłłówna i diabelskie zwierciadło Twardowskiego https://niezlomni.com/krolowa-barbara-radziwillowna-i-diabelskie-zwierciadlo-twardowskiego/ https://niezlomni.com/krolowa-barbara-radziwillowna-i-diabelskie-zwierciadlo-twardowskiego/#respond Fri, 12 Dec 2014 15:09:17 +0000 http://niezlomni.com/?p=22600

Echa-polskich-legend_Marta-Berowska,images_big,11,978-83-7399-619-9W dawnych, bardzo dawnych czasach król Zygmunt II, ostatni nasz władca z rodu Jagiellonów, bardzo lubił polować w puszczach litewskich i na Podlasiu. Jego matka, mądra i nieprzejednana w swych osądach królowa Bona, bardzo go kochała. Nazywała go Augustem, gdyż imię to miało symbolizować siłę i potęgę władców dawnego Rzymu. Bo królowa Bona była Włoszką i uważała, że jej syn musi być władcą silnym jak rzymski cesarz.

Niestety, król Zygmunt August niezbyt interesował się polityką. Naturalnie wiedział, że jest królem Polski i wielkim księciem litewskim, pamiętał o swoich obowiązkach względem Krakowa, Śląska i innych polskich krain, ale kochał muzykę i poezję, wspierał nadwornych malarzy i znacznie bardziej interesował się płynącymi z Włoch ideami renesansu, niż wojskowością i dyplomacją.

Jego żoną była młodziutka królewna Elżbieta z rodu Habsburgów. Blada i chorowita, nie dała królowi Zygmuntowi potomka. Umarła wcześnie, mając zaledwie lat 19. Po jej pogrzebie zrozpaczony król Zygmunt nie chciał słuchać pocieszeń ani matki, ani krakowskich duchownych.

– Zygmuncie, wszak jesteś Augustem! Królem wielkiego kraju – powtarzała mu matka i przytulała do serca jak małego chłopca.

– Nie zaniedbuj ojczyzny, najjaśniejszy panie! – grzmieli biskupi krakowscy i wileńscy.

Ale trzeba pamiętać, że król miał wtedy zaledwie 22 lata i kilka ciężkich doświadczeń za sobą. Postanowił zatem udać się na wypoczynek, zebrał drużynę swych najwierniejszych rycerzy i pojechał z nimi na Litwę.

Zanim dojechał do Wilna, zatrzymał się w Knyszynie, gdzie miał niewielki pałacyk myśliwski. Tu pragnął odpocząć po wielu dniach konnej jazdy. Miał też ochotę odwiedzić znajome, ulubione ostępy leśne i rodziny rycerzy żyjących na Podlasiu i na Polesiu od wielu pokoleń.

We wszystkich dworach witano króla Zygmunta nad wyraz serdecznie, we wszystkich okazywano mu współczucie. Przy suto zastawionych stołach nie było jednak śmiechu i swawoli, bo król był w żałobie.

Pewnego razu Zygmunt August postanowił odwiedzić swych dalekich kuzynów, Radziwiłłów, w Nieświeżu.

[caption id="attachment_22602" align="alignleft" width="444"]Barbara Radziwiłłówna Barbara Radziwiłłówna[/caption]

Piękny, stary zamek nieświeski, (dziś zrujnowany po dwustu latach rosyjskiego panowania) był główną siedzibą rodu Radziwiłłów. Bale i uczty nieświeskie, polowania i turnieje były zawsze dla gości książęcych wspaniałą, długo pamiętaną rozrywką. Teraz dwór i zamek przywitał króla ciszą i czarnymi zasłonami w oknach. Tu także panowała żałoba.

– Kogo razem tu opłakiwać będziemy? – zapytał król Zygmunt August, gdy tylko przywitał się z gospodarzami.

– Wojewodę nowogródzkiego Gasztołda – odpowiedział Jerzy Radziwiłł, kasztelan wileński, który wraz z córką Barbarą przebywał w Nieświeżu.

Król Zygmunt znał Barbarę z czasów beztroskiego dzieciństwa. Zdarzało się, że razem spędzali długie, letnie miesiące, goniąc konno zające i sarny po nieświeskich polach. Teraz oboje opłakiwali swoją niedolę, bo oto właśnie Barbara Radziwiłłówna została wdową po wojewodzie Gasztołdzie.

Barbara była piękna i mądra. Kształciła się we Francji i we Włoszech, władała łaciną i językiem francuskim, znała poezję zarówno polską, jak i obcą. A przy tym była młodą damą o niezwykłej urodzie, bardzo dostojną w żałobnej czerni.

Król Zygmunt August wiedział, że Barbara nie będzie już dlań towarzyszką zabaw, gdyż stała się obiektem jego wielkiej miłości. Zakochany w Barbarze na dobre i na złe, wyznał jej swe uczucia i poprosił Jerzego Radziwiłła o jej rękę.

– O tak! To wspaniale, że nareszcie ktoś z naszego rodu zasiądzie na tronie polskim! – cieszyli się wszyscy Radziwiłłowie, od Wilna aż po Kijów.

Jerzy Radziwiłł i Barbara także się z tego uradowali i niedługo potem, gdy minął czas żałoby, młoda para pobrała się w Wilnie.

Po ślubie król Zygmunt August z piękną żoną udał się w podróż do Krakowa. Wysłał przodem zaufanych dworzan, by o wszystkim powiadomili królową Bonę i cały dwór.

– Niech przygotują godne powitanie nowej królowej – rozkazał i pomalutku, złoconą karetą jechał do Krakowa z Barbarą u boku.

Kiedy królowa Bona dowiedziała się o ślubie syna, wpadła w złość. Wezwała biskupów krakowskich i krzyczała na nich, wygrażając pięściami:

– Nie chcę! Nie pozwalam! To ledwie szlachcianka litewska, co z tego, że z Radziwiłłów? Co, że Gasztołdowa? Nie, ona nie będzie królową! Ja ją przegonię, ja jej nie wpuszczę na Wawel! Zróbcie coś, mości panowie, żeby jej noga nie postała w Krakowie!

– Ależ, wasza miłość – mówili biskupi – jego wysokość król Zygmunt August poślubił Barbarę... Czy się to komu podoba, czy nie, Radziwiłłówna już jest królową...

– Ale ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się!

– To się już stało, miłościwa pani... Trzeba uszanować wolę Bożą...

W końcu dwór krakowski uznał młodą królową i choć Bona nigdy się z tym nie pogodziła, musiała uznać wolę syna za ostateczną. Przez kilka lat obie panie prawie się do siebie nie odzywały, ale kiedy Barbara zaczęła ciężko chorować, Bona zmiękła. Posłała do Włoch po najlepszych lekarzy, zadbała o spokój i wygodę królowej. A kiedy Barbara umarła, szczerze płakała. Nie nad synową, lecz nad nieszczęściem ukochanego Zygmunta Augusta.

– Nie martw się, kochany Zygmuncie. Myśl teraz o przyszłości królestwa, a nie o sobie – powtarzała Bona, bo to już druga żona jej syna odeszła, nie zostawiwszy królowi potomstwa.

– Ach matko, jakże mam myśleć o królestwie, gdy serce mam zbolałe – powtarzał król Zygmunt August.

Ale Bona była nieprzejednana. Jak już wspomniano, królowa ta z natury była twarda i nieustępliwa. Przez całe swoje panowanie u boku króla Zygmunta Starego zrobiła dla Polskiwięcej niż wszyscy królewscy poprzednicy razem wzięci. Wiedziała, że tron na Wawelu potrzebuje następcy i że polityka jest teraz ważniejsza niż zbolałe serce syna.

Gdy Zygmunt August odwoził trumnę z ciałem Barbary do Wilna, by pochować ją w rodzinnym grobowcu, Bona już posłała umyślnych po trzecią żonę dla króla, księżniczkę niemiecką z rodu Hohenzollernów.

[caption id="attachment_22603" align="aligncenter" width="697"]Śmierć Barbary Radziwiłłówny, Józef Simmler, 1860 r. Śmierć Barbary Radziwiłłówny, Józef Simmler, 1860 r.[/caption]

A król, pochowawszy Barbarę w Wilnie, wracał do Krakowa przez Białystok i Węgrów. Wyglądał na zmęczonego i czuł się tak źle, że wszyscy panowie, możnowładcy litewscy i mazowieccy zapraszali go, by u nich odpoczął. Pewien pomysłowy proboszcz z Węgrowa rozpowiedział po dworach, że u niego na plebani jest czarodziejskie zwierciadło Twardowskiego.

– Tak, tak... Wiem, że to diabelskie narzędzie, które ukazuje duchy zmarłych. Sam Twardowski, zanim trafił do piekła, posługiwał się nim – mówił ów proboszcz. – Ale teraz trzeba wesprzeć króla i przynieść mu ulgę. Dzięki temu zwierciadłu…

– Tak, tak – mówili inni duchowni – niech król w tym lustrze ostatni raz ujrzy ukochaną królową Barbarę.

Króla Zygmunta bardzo zaciekawiła opowieść o niezwykłym zwierciadle Twardowskiego. Kazał zaprowadzić się do węgrowskiego proboszcza, u którego w sieni wisiało owo gładko wypolerowane metalowe zwierciadło.

[caption id="attachment_22604" align="aligncenter" width="564"]Duch Barbary Radziwiłłówny, obraz autorstwa Wojciecha Gersona, 1886 r. Duch Barbary Radziwiłłówny, obraz autorstwa Wojciecha Gersona, 1886 r.[/caption]

Król nie wierzył w diabelskie sztuczki, ale gdy w lustrze pojawiła się postać biało odzianej damy do złudzenia przypominającej królową Barbarę, wyciągnął ręce i rzucił się ku swej ukochanej. Niestety, jego ręce trafiły na zimną płaszczyznę błyszczącego metalu… Wtedy lustro pękło na trzy kawałki i od tamtej pory nikt się już nigdy w nim nie ukazał.

Podanie głosi, że diabelskie zwierciadło Twardowskiego do dziś jest przechowywane w węgrowskim kościele. Inna legenda powiada, że popękane i przeklęte zwierciadło umieszczono w zakrystii kościoła katedralnego w Sandomierzu. A jak to było naprawdę – któż to wie?

Marta Berowska, Echa polskich legend, Rytm, Warszawa 2014.

Książkę można kupić TUTAJ.

Artykuł Królowa Barbara Radziwiłłówna i diabelskie zwierciadło Twardowskiego pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/krolowa-barbara-radziwillowna-i-diabelskie-zwierciadlo-twardowskiego/feed/ 0
Coś dla najmłodszych. Legendy śląskie. Podanie o Skarbniku https://niezlomni.com/legendy-slaskie-podanie-o-skarbniku/ https://niezlomni.com/legendy-slaskie-podanie-o-skarbniku/#respond Sun, 01 Jun 2014 14:40:25 +0000 http://niezlomni.com/?p=13716

skarbnik1Podanie o Skarbniku

Kiedyś dawno w kopalniach rudy srebra i cynku przebywał duch Szarlej. Był to niedobry duch czyha­jący na życie gwarków – bo tak wtedy nazywali się górnicy – robił im na paskudę, czyli zasypywał im chodniki, obrywał ze stropu głazy i strącał na nich, za­lewał ganki i przodki wodą, truł „ziemskimi smrodami”, czyli gazami, słowem dałoby się dużo przykrego o nim napisać. W końcu zalał kopalnie srebra i rudy cynku i wyniósł się nie wiedzieć dokąd.

I długo nie było żadnego ducha w kopalni, aż dopiero wtedy, gdy gwarkowie, przezwani teraz górnikami, za­częli grzebać w ziemi za węglem, pojawił się Skarbnik.
Skarbnik był bardzo porządnym duchem.

Jak tamten Szarlej przypominał diabła-kuternogę, bo lewą stopę miał zamienioną w końskie kopyto, uszy odstawały mu od głowy na kształt dwóch liści łopianu, z nozdrzy i gęby buchał siarkowym smrodem lub zgoła płomieniem, a gwarkowie mu złorzeczyli, to Skarbnik pojawiał się górnikom w postaci starego sztygara z dłu­gą siwą brodą i z lampą o czerwonym świetle, a górnicy mu dobrorzeczyli.

Siła rzeczy umieli o nim opowiadać. A więc, że wy­chodził z calizny, przeszedł milcząco koło górników i zniknął znowu w caliźnie. Że jeżeli górnikowi wykoleił się wózek z węglem, a on, biedaczysko, mozolił się z jego ciężarem, to ni stąd, ni zowąd zjawiał się Skarbnik i pomagał mu podnieść wózek i nałożyć na szyny. Albo też górnik kuł kilofem w twardą caliznę węglową i kuł, a węgiel był twardy jak wszyscy diabli, to Skarbnik zapukał trzykrotnie w głębi calizny na znak, że chce mu pomóc.

Wtedy górnik usuwał się, a w tej samej chwili zwalała się ogromna ławica węgla, że górnikowi starczyło urobku do końca szychty, czyli dniówki.
Skarbnik nic za to nie chciał, jak tylko szacunku. A więc nie wolno było gwizdać na dole, bo on tego nie lubił. Jeżeli był taki głupi firlifrancek, że mimo ostrze­żeń gwizdał na przekór, zjawiał się i, nic nie mówiąc, uderzał w twarz tak mocno tamtego operiasza, że gęba spuchła mu w tym okamgnieniu jak bania. I mógł mia­nować się szczęśliwcem, jeżeli mu zęby nie wyleciały tyłkiem.

Poza tym nie lubił, by górnicy zbytnio pieronowali. Tak trochę, to im pozwalał, lecz gdy tego pieronowania było za dużo, zjawiał się i takiego wrzaszczka o niewy­parzonej gębie zdzielił kilofkiem po grzbiecie. Chodził bowiem z kilofkiem jak sztygar i podpierał się nim, gdyż był już stary.

A jeżeli pojawił się gdziekolwiek górnikowi, a więc w przodku, gdzie kopie się węgiel, na chodniku lub za­walisku, to należało zdjąć czapczysko z głowy i powie­dzieć grzecznie:
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku!...
– Dej Panie Boże! – odpowiadał i znikł w caliźnie. I był raz stary górnik, nazywał się Szymon Trąbala, który znał kopalnię jak swoją dziurawą kieszeń i wie­dział, gdzie Skarbnik przesiaduje.
– Siedzi w zawalisku i coś kreśli kilofkiem w miale węglowym! – mawiał.
Ten Szymon Trąbala do tego stopnia zaprzyjaźnił się z nim, że często właził do zwaliska, gwizdnął cichutko trzykrotnie i w tej samej chwili zjawiał się Skarbnik.
– Szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie witam! – mawiał i pokłonił mu się z czapczyskiem w ręce. – Panie Skarbniczku, a może zagramy sobie w karty?
– Czemu nie? – mawiał Skarbnik. Usiadł na kamie­niu, a tymczasem Trąbala potasował karty i potem za­częli grać. Najczęściej w ,,byka” albo w ,,oczko”. Stanęło zaś na tym przed rozpoczęciem gry, że jeżeli Skarbnik przegra, to nazajutrz będzie pomagał Trąbali fedrować. A jeżeli Trąbala przegra, to musi Skarbnikowi przynieść sporą pajdę chleba posmarowaną masłem.

I tak grali sobie w karty i grali, raz Trąbala orżnął Skarbnika, innym razem Skarbnik orżnął Trąbalę i było wszystko w porządku. Gdy wygrał Trąbala, ogromnie się radował, gdyż Skarbnik pomagał mu rwać węgiel. Wte­dy Trąbala siedział tylko pod ścianą i popędzał chłopców wywożących urobek z przodku do wózka. Ów urobek wywozili w takich wielkich taczkach.
– Wio syncy! – pokrzykiwał. – Wio!...
Syncy przeto ganiali z taczkami spoceni, zziajani, a Trąbala siedział pod ścianą, żuł tytoń i strzykał przez zęby. A gdy przyszła wypłata, Trąbala zgarniał ze stołu spory zarobek.

Ale jak to często bywa z ludźmi, ma ktoś dużo, chce mieć jeszcze więcej. Raz i drugi, i dziesiąty Trąbala przynosił sporą pajdę chleba posmarowaną masłem, gdy przegrał. Kładł chleb na kamieniu i szedł rąbać węgiel, a Skarbnik przychodził, zabierał chleb i zjadał go w za­walisku.

I byłoby nadal dobrze, tylko że Trąbala miał żonę ogromnie skąpą i chciwą. I jednego razu tak mu rzekła:
– Chłopeczku, tyś głupi, aże głupi...
– A po jakiemu, mój dzióbeczku, aże po jakiemu?
– Bo nosisz temu Skarbnikowi chleb z masłem, a nie trzeba... Widzisz, chleb jak chleb, ale masło drogie, a ty smarujesz tę pajdę grubo na palec... Szkoda masła, ni?...
– A masz słuszność, babeczko! Tyś jednak mądro!...
– Sie wie, żech mądro!... Mądrzejszo od ciebie, ślimoku! Wiesz, co ci powiem? Oto weź pajdę chleba i za­miast posmarować ją masłem, posmaruj ziemniakami...
– Po jakiemu ziemniakami?
– No, jakiś ty głupi, aże głupi! Ugotuję ziemniaki, rozpuczę je warzechą, zrobię z nich bryję i posmarujesz nią chleb dla Skarbnika. On się na tym nie pozna, bo na dole jest ciemno, to on będzie myślał, że to jest ma­sło... A gdyby coś kręcił nosem, to mu powiesz, że to te farońskie handlarki sprzedawają takie masło za drogie pieniądze, że rad byś ze szczerego serca posmarować chleb dobrym masłem, ale nie ma i zbyte! I że wszy­stkiemu winne zasmolone handlarki!...
– Ty masz słuszność, babeczko! Na, że mi i też to wcześniej do głowy nie kapło! Smaruj, dzióbeczku chleb ziemniakami, bo ten stary grzyb Skarbnik na pewno nie pozna się na tym...

I tak zrobił. Pajdę chleba posmarowaną grubo rozpuczonymi ziemniakami zawinął w papier, zjechał do ko­palni, poszedł do przodku i położył na kamieniu. W du­chu zaś śmiał się ze Skarbnika.
– Ale go wykiwam! – radował się niemrawie. Wcale nie wykiwał. Bo nie minęło pół pacierza, a tu znienacka zjawia się Skarbnik z jego pajdą chleba na dłoni.
– A, szczęść Boże, panie Skarbniczku! Pięknie wi­tam! – zawołał Trąbala.
– Ty giździe zagiżdżony! Ty przegrzeszony ślimoku – wrzasnął Skarbnik.
– Nale, Jeckusie, dyć tak nie wrzeszczcie, panie Ska­rbniczku... Dyć ja wiem, o co chodzi. O to masło na chlebie! To nie moja wina! To te farońskie handlarki takie masło sprzedawają... Niech się zarozki zapadnę w ziemię, jeśli cyganię!...

okladka456Skarbnik nic, tylko słuchał, co tamten fanzoli. A gdy Trąbala skończył, wtedy jak go wyrżnął w gębę, że Trąbali zaroiły się gwiazdy w oczach, gęba mu spuchła jak bania i wyleciały mu wszystkie zęby.
I już było po paradzie.

Skarbnik wszedł do calizny, chleb zostawił na ka­mieniu, a biedaczysko Trąbala wyjechał na powierzchnię podobny do maszkarona, gdyż był szczerbaty, a gębę miał krzywą jak stary but dziurawy.

I odtąd skończyły się dobre czasy dla Trąbali. Gdzie się podjął rąbania węgla, to w okamgnieniu zamieniał się jakby w skałę i Trąbala, chociaż kuł kilofem i kuł, za całą szychtę udłubał tyle węgla, że można go było wynieść z przodku w dziurawej czapce. I odtąd zarabiał zaledwie na słoną wodę.

Żałował teraz swojego niecnego czynu, ale darmo, darmo!... Skarbnik nie dał się już przebłagać. A wydrzyduchowi Trąbali już teraz nie darzyło się w pracy, zarabiał tak mało, że z rozpaczy porzucił górnictwo i zaczął chodzić z katarynką po świecie. Tak duch Skarbnik pokarał Trąbalę za jego nieuczci­wość.

Gustaw Morcinek, Baśnie śląskie, Rytm, Warszawa.

 

Artykuł Coś dla najmłodszych. Legendy śląskie. Podanie o Skarbniku pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/legendy-slaskie-podanie-o-skarbniku/feed/ 0
Legendy śląskie: Jak górnik Bulandra diabła oszukał https://niezlomni.com/legendy-slaskie-jak-gornik-bulandra-diabla-oszukal/ https://niezlomni.com/legendy-slaskie-jak-gornik-bulandra-diabla-oszukal/#respond Wed, 18 Dec 2013 13:15:12 +0000 http://niezlomni.com/?p=4071

diabelJak górnik Bulandra diabła oszukał

Był sobie raz jeden górnik, zuch nad zuchami, czyli karlus (w gwarze śląskiej: przystojny chłopak) nad karlusami. Nazywał się Hanys Bulandra.

Jak świat daleki i szeroki, wszędzie mówiono o jego odwadze. Nawet sam król Gwóźdź słyszał o nim i zapra­gnął, by służył w jego wojsku. Bulandra jednak odpo­wiedział królewskim posłom, że ich króla Gwoździa ma w pięcie i że ani mu się śni, by swój stan górniczy za­mienić na żołnierskie rzemiosło.

– Będziesz chodził naszemu królowi po tytoń do faj­ki! – namawiali go usilnie posłowie.
– Niech mu chodzi jego baba! Gwiżdżę na waszego króla!
– Nasz król zrobi cię generałem!
– Gwiżdżę na waszego generała!
– Nasz król ożeni cię ze swoją córką, królewną Gwoździówną!
– Nie ma głupich! Gwiżdżę na jego zezowatą córkę!
– Gdy nasz król umrze, obwołamy ciebie królem! – kusili go. – Włożysz sobie koronę na głowę, w jednej dłoni będziesz trzymał berło, w drugiej królewskie jabł­ko i będziesz nam panował...
– A wynoście się do wszystkich diasków – wrzasnął rozgniewany Bulandra – bo jak mnie rozgniewacie to basama za kucki!

***
Przerażeni posłowie wynieśli się do wszystkich diasków, gdyż wiedzieli, że gdy Bulandra zacznie kląć: „Basama za kucki!” – to z nim nie ma co gadać. Gotów ko­muś kosteczki kilofem przetrącić, a co potem?...
Wrócili więc do króla Gwoździa i rzekli, że Hanys Bu­landra, przezwany karlusem nad karlusami, gwiżdże na niego, gwiżdże na królewnę i na tytuł generała, a króle­wską koronę ma w pięcie! Powiedzieli jeszcze, co powie­dział Bulandra, że gdyby chciał, to może sprawić sobie piękniejszą koronę, stokroć piękniejszą od tej, jaką nosi król Gwóźdź na głowie. Korona króla Gwoździa jest bo­wiem z tektury, oblepiona pozłacanym papierem, a on, Bulandra, powie tylko staremu kowalowi na kopalni je­dno słówko, a kowal ukuje mu koronę ze złota...

Czy Bulandra ma tyle złota? – zapytał zdumiony król Gwóźdź i podrapał się berłem po głowie.
– Nie ma, ale może mieć!
– Od kogo?
– Od sarniego diabła Rokitki!
– Ojej! – jęknął król Gwóźdź i podrapał się berłem dwa razy po głowie ze zdumienia. Potem nasadził sobie koronę na głowę, przywiązał ją szpagatem, żeby nie zje­chała na prawe lub lewe ucho i poszedł się martwić do altanki i wylizywać garnek z powideł. Lubił bowiem po­widła.
Bulandra zaś żuł tytoń, strzykał misternie przez zęby i klął:
– Basama za kucki!
Ostatecznie dałby się skusić tamtą obiecanką, że król Gwóźdź może mu dać za żonę swoją córką. Nie miał mu bowiem kto koszuli wyprać, obiadu ugotować i kozy Strzygi napaść, a królewna w sam raz nadawałaby się do tej pracy. Że jednak była zezowata i szczerbata, i uty­kała na prawą nogę, przeto pomyślał, że gwiżdże na nią, i skończone.

***
I gdy król Gwóźdź rozmyślał ciężko i martwił się z po­wodu odmowy Bulandry, Bulandra tymczasem kopał węgiel i nikogo się nie bał.
Nie bał się nawet sztygara, chociaż szwandrosił (szwargotał - red.) po niemiecku. Przepędzał utopce taplające się o północy w rzece Brynicy. Gniewał się na jaroszków, które, gdy się tylko pokazał, uciekały z piskiem pod ziemię. Bały się, że im nabije guza kilofem.

Ludzie myśleli, że Bulandra boi się przynajmniej dia­błów. Lecz gdzież tam! Diabłów uważał za strachy na wróble!
Gdy miał wolną chwilę w kopalni, szedł do zawaliska, gwizdał trzykrotnie i w tej samej chwili wyłaził ze ścia­ny duch Skarbnik brodaty, stary i naburmuszony.

– Szczęść Boże, panie Skarbniku! Zagrajmy sobie w karty.
Skarbnik zgadzał się i grał z nim w karty. Siadał na kamieniu, Bulandra na drugim kamieniu i obaj walili kartami spoza głowy. Skarbnik świecił sobie lampką z czerwonym światłem, a Bulandra żuł tytoń i strzykał przez zęby koło nosa Skarbnika na znak, że nic sobie z niego nie robi. I gdy skończyli grę, Bulandra zawsze wygrał.

Skarbnik musiał wtedy za Bulandrę pracować, a Bu­landra siedział na kamieniu i popędzał go:
– No, wio, stary! Przegrałeś w karty, więc pracuj za mnie, a mocno!...
W końcu już to dosmoliło (zirytowało (coś) kogoś) Skarbnika, powiedział so­bie, że ma dosyć Bulandry i jego kart, i wyniósł się na sąsiednią kopalnię. Tam polazł w zawaliska i nikomu się nie pokazywał.

Od tej chwili Bulandrze już tak nie darzyło się w pra­cy i mniej zarabiał.
I dlatego też Bulandra nie mógł przeboleć oszustwa jaroszków.

Jaroszki, takie małe diabełki z prosięcymi ogonkami, zwiniętymi w obwarzanek, strzegły zbójnikowych tala­rów zakopanych w ziemi na Wydmuchowie. Rósł tam stary dąb, liczący już chyba z tysiąc lat. Na owym dębie wieszano kiedyś łotrzyków i zbójników. A pod owym dębem kryły się talary.

W noc świętojańską przyłaziły jaroszki i suszyły owe talary. Mieszały je warząchwiami w kotliczku, a nad kotliczkiem unosił się niebieski płomyczek.

Wracał raz Bulandra w noc świętojańską ze szychty z kopalni i ujrzał pod dębem jaroszki nad talarami. I niewiele myśląc, polazł do nich, by coś z tych talarów uszczknąć dla siebie. Jaroszki skrzeczały, pluły na nie­go, parskały i zamierzały go pobóść swymi różkami. Gdy jednak Bulandra krzyknął na nie: – Basama za kuc­ki! – przerażone uciekły z piskiem. Bulandra poszedł za nimi. Wszedł do jakiejś ogromnej jamy. W tej jamie stały beczki z talarami. Na największej siedziała ropu­cha tak duża jak krowa. Rozdziawiła na niego pysk, wy­trzeszczyła duże, okrągłe oczy i zaczęła szpetnie skrze­czeć.

– Basama za kucki! – wrzasnął na nią Bulandra i zamierzył się kilofem. To wystarczyło. Ropucha pękła ze strachu i już nie było ropuchy.
Bulandra nabrał talarów, ile zmieściło się w kiesze­niach i w czapce. Potem wyszedł z jamy i udał się do domu. Ogromnie się radował, że teraz ma więcej tala­rów, aniżeli król Gwóźdź, i że obejdzie się bez pomo­cy Skarbnika.

W domu jednak spostrzegł, że zamiast talarów ma w kieszeniach i w czapce zeschłe liście dębowe!
Odtąd nazywał jaroszki oszustami i zawsze w noc świętojańską nakładał drogi na Wydmuchów i przepę­dzał je kilofem.
Z utopcami w Brynicy miał także swoje porachunki.

Wracał raz ze szychty i zmęczony usiadł nad brze­giem Brynicy, by sobie trochę odpocząć. Bolały go bo­wiem kości, gdyż napracował się w kopalni, że aż strach. A księżyc pięknie świecił, a słowiki śpiewały bardzo pięknie, a woda w Brynicy szemrała i łuszczyła się sre­brem. Naraz Bulandra patrzy, a tu z rzeki wyłażą utopce, utopcule i utopczęta. Takie małe stworzonka, podob­ne trochę do jaroszków, z małpimi mordkami, w czerwo­nych kabatkach (rodzaj krótkiego płaszczyka), z palcami nóg i rąk spiętymi błoną jak kacze łapki. Skakały, prychały, baraszkowały, kwiczały, spychały się do wody, tańczyły, piszczały, fikały kozioł­ki i robiły różne głupstwa. A Bulandra nic. Tylko się patrzy i czeka, co będzie dalej.

Naraz jeden z nich dostrzegł Bulandrę. Gwizdnął na utopce, utopcule i utopczęta i stałaby się rzecz straszna, gdyby to nie był Bulandra. Podskoczyły bowiem wszy­stkie i chciały go ściągnąć do głębiny, żeby go utopić.

– A basama za kucki! – wrzasnął rozzłoszczony Bu­landra i jak nie zerwie się, i jak nie zacznie prać kilo­fem po ich małpich mordach i po grzbiecie, i gdzie tyl­ko trafiło! Zrobiło się straszne piekło, przerażone utop­ce hyc! jeden za drugim do wody i już ich nie było. Tyle tylko, co ten najstarszy ukradł Bulandrze fajkę, którą był położył obok siebie na trawie.
Odtąd uciekały na zbity łebek, gdy tylko zobaczyły Bulandrę nad brzegiem Brynicy. Bulandra zaś groził im kilofem i obiecywał połamanie ich kosteczek.
Na granicy między Szpluchowem a Rajskim Podle­siem straszył ognisty koń bez głowy. Była to pokutują­ca dusza jednego barona, który worywał się w chłopskie pola. Po śmierci musiał w kształcie ognistego konia bez głowy biegać po tamtych miedzach i straszyć ludzi, i skamleć o boskie zmiłowanie.

Przyszli chłopi z Rajskiego Podlesia i ze Szpluchowa do Bulandry i zaczęli prosić:
– Złoty Bulandro! Uwolnijcie nas od tamtego ogni­stego konia bez głowy!
– A kto to jest?
– To jest dusza pokutująca tego barona, co kiedyś tu żył i worywał się w nasze pola!
– Robi się! – rzekł Bulandra i wracając z nocnej szychty, nałożył znowu drogi i poszedł na granicę Szpluchowa i Rajskiego Podlesia.

Idzie, idzie, a w prawej dło­ni trzyma kotliczek ze święconą wodą i kropidło. Poży­czył mu je kościelny Brachaczek za kęs węgla.
Doszedł już na granicę Szpluchowa i Rajskiego Podle­sia, patrzy się i widzi! Miedzą leci ognisty koń bez gło­wy! Pędzi prosto na Bulandrę. Inny na ów widok uciekł­by co prędzej, Bulandra jednak zanurzył kropidło w święconej wodzie i czeka!

Ognisty koń dobiegł i już skacze kopytami na Bulan­drę. Bulandra wtedy pokropił go święconą wodą raz i drugi, i trzeci, i zawołał:
– Basama teremtete za kucki!

I stał się wielki dziw! Bo oto ognisty koń stracił się (tu: zniknąć) w tym okamgnieniu, a nad głową Bulandry uniósł się szary gołąb, zafurkotał skrzydłami i poleciał do nieba. A to była wybawiona dusza barona, który już swoje grzechy odpokutował.

W piekle słyszano o odwadze Bulandrowej i nikt z diabłów nie ośmieliłby się stanąć mu w drodze. Był tylko jeden diabeł, strasznie chytry i przebiegły. Nazy­wał się Rokitka. Gdzie nikt z diabłów nie mógł niczego dokonać, tam wysyłano Rokitkę. I co wrócił z ziemi do piekła, wiózł w taczkach pełno ludzkich dusz, by je sma­żyć w smole.

Innymi słowy, był to diabeł nad diabłami. Chudy, cienki, z dużym, krogulczym nosem, z rogami zakręco­nymi jak u barana, z krowim ogonem i z jednym koń­skim kopytem zamiast prawej stopy. Gdy mu wypadło łowić ludzkie dusze, przybierał postać człowieka. Poznać można było jednak – kto o tym wiedział – iż to diabeł, bo miał zrośnięte dziurki od nosa. Pewnego razu rzekł do swych kamratów w piekle:

– Przygotujcie spory kotlik smoły, rozniećcie pod kotlikiem porządny ogień, bo jeszcze dzisiaj przywlokę w worku duszę Hanysa Bulandry!

Wszyscy diabli ogromnie się ucieszyli, nalali pełny ko­ciołek smoły i rozniecili pod nim ogień, a Rokitka tym­czasem powędrował na ziemię.

Bulandra zaś wiercił świdrem dziury w caliźnie (pokład węglowy nienaruszony przez roboty górnicze) wę­glowej. Wiercił i wiercił, a gdy już wywiercił, usiadł pod ociosem, żeby sobie trochę spocząć i zjeść kawałek su­chego chleba.

Gdy tak je i odpoczywa, skąd się weź, to się weź, sta­nął przed nim Rokitka, przebrany za sztygara.
– Gluck auf (niem. szczęśliwego powrotu na górę), Bulandro! – pozdrowił uprzejmie po niemiecku.

– Szczęść Boże! – odpowiada Bulandra i widzi, że sztygar skrzywił się, jakby się napił octu. Patrzy lepiej i widzi, że ten sztygar ma zrośnięte dziurki od nosa, że prawy but ma ogromnie śmieszny i że z lewej nogawki wystercza postrzępiony koniuszek krowiego ogona.
„Aha, Rokitka!”, pomyślał i już powziął plan.

– Jak wam się fedruje, Bulandro? – zapytał Ro­kitka.
– Marnie, panie sztygar, bo węgiel twardy, że aż strach. Zaledwie na słoną wodę zarobię!
– Hm, żal mi was, Bulandro! A chcielibyście zarobić dużo pieniędzy?
– Czemu nie?
– Ja wam mogę pomóc w rwaniu węgla!
– A za co?
– Gdy mi zapiszecie waszą duszę, to wam będę po­magać w fedrunku!
– Wy, panie sztygar?
– Jako mówię! Z gęby nie robię cholewy!
– I to wy, panie sztygar, potraficie urwać więcej węgla naraz aniżeli ja?
– To się wie, że więcej!
– Wiecie co, panie sztygar. Zróbmy taki zakład! Ja wam zapiszę swoją duszę, ale wtedy, jeżeli narwiecie więcej węgla ode mnie. Jeżeli zaś narwiecie mniej, du­szy mojej nie otrzymacie, a pomagać musicie!
– Zgoda! – wrzasnął uradowany Rokitka.
– No, to ręka na zgodę!
– Ręka! – rzekł diabeł i wyciągnął kosmatą łapę do Bulandry. Bulandra trzasnął w nią dłonią spoza głowy i układ już był zawarty.
– To już przegraliście, panie sztygar! – rzekł teraz Bulandra.
– Po jakiemu?
– Bo za chwilę będę miał tyle węgla, że aż uciecha!
– Nie wierzę! – zarechotał Rokitka, przekonany, że Bulandra przegra zakład.
– Jak nie wierzycie, panie sztajger (sztygar), to stańcie sobie tu przy ścianie, żeby dobrze widzieć, jak będę rwał węgiel.

– Dobrze! – powiedział Rokitka i stanął sobie przy caliźnie węglowej.

Bulandra zaś wepchnął w wywiercone dziury dyna­mit, połączył go z lontem, lont zapalił i szybko schronił się do pobliskiej niszy. Lont pali się, pali, płomyczek su­nie i sunie, Rokitka zaś stoi przy caliźnie i patrzy, ile też tego węgla zdoła Bulandra urwać. I już dłonie zaciera z ukontentowania, że za chwilę jego duszę powlecze w worku do piekła.
Bulandra zaś wychylił głowę z niszy i patrzy. Widzi, płomyki na loncie dochodzą już do wywierconych dziur, za chwilę dojdą do dynamitu, za drugą chwilę...

– Rokitko! – zawołał kpiąco. – A uważaj dobrze, jak posypie się węgiel!
I zaledwie wyrzekł te słowa, jak nie strzeli, jak nie gruchnie, jak nie zatrzęsie się wszystko naokoło! O jerum pajtasz! Lampa Bulandry zgasła, lampa Rokitki zgasła, a tu dym gęsty, a rumor ogromny, bo węgiel się wali i sypie... I nic!
– Rokitka! żyjesz? – woła Bulandra. Rokitka nie odpowiada.
Gdy dym już się rozszedł, Bulandra zapalił lampę i poszedł do przodka, by zobaczyć, co się stało z Rokitką. Patrzy, a tu węgla do chwały Bożej, a Rokitka stoi przy­lepiony do stempla, spłaszczony jak rozdeptana żaba, je­dno oko ma na brodzie, drugie na kamizelce, a wszystkie zęby wyleciały mu tyłkiem.
Aż litość wzięła Bulandrę, gdy patrzył na biedaka Rokitkę.
A że miał dobre serce, więc odlepił go od stempla, po­mógł mu pozbierać zęby, wcisnął mu do garści i zapy­tał:
– No i co, Rokitko?
– Przegrałem! – wybełkotał Rokitka i powlókł się pod szyb. Wracał jak kupa nieszczęścia.
– A pamiętaj, że od jutra masz mi pomagać rwać wę­giel! – zawołał jeszcze za nim Bulandra. – Bo jak nie, to basama teremtete za kucki! Do samego piekła pójdę i wywlokę cię za ogon.
– Przyjdę! – jęknął Rokitka i pokuśtykał z płaczem do piekła.
Odtąd Bulandra dużo zarabiał, bo Rokitka musiał mu pomagać rwać węgiel. Bulandra siedział na kamieniu, pokrzykiwał tylko:
– Basama za kucki. Wio, stary diable! Fedruj, jak się patrzy! A bez kamienia! Bo jak nie, to ci przyłożę styli­skiem!
Rokitka pocił się, rwał węgiel, a Bulandra żuł tytoń, strzykał śliną koło nosa, popędzał go i raz po raz zdzielił mocno styliskiem, jeżeli ociągał się w pracy.

Odtąd Bulandra miał się dobrze, dużo zarabiał i jeżeli nie umarł, to jeszcze żyje.

Gustaw Morcinek

źródło tekstu: "Baśnie śląskie", Gustaw Morcinek, WYDAWNICTWO RYTM - dowiedz się więcej

Artykuł Legendy śląskie: Jak górnik Bulandra diabła oszukał pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/legendy-slaskie-jak-gornik-bulandra-diabla-oszukal/feed/ 0