Artur Schroeder, „W krwawem gnieździe”
Krwią ociekłe, zgłodniałe, w łunie ognia znów,
nie zdoławszy zabliźnić jeszcze świeżych ran,
nieugiętych, kresowych gniazdo polskich lwów
w huraganie dział gnie się, jak pod burzą łan.
Z pośród ciężko nawisłych ponad miastem chmur
raz po razu wybłyska niewstrzymany grom,
z jękiem cichym ktoś pada pod uliczny mur —
wali się gdzieś z łoskotem rozszarpany dom.
Między ludźmi chichocząc chadza jawnie śmierć,
towarzyszką się stała już nocą i dniem —
w chudych dźwiga piszczelach kosy krwawej żerdź
i zabija bezbronnych swym trującym tchem.
Nikt nie myśli już o niej. Jeden więcej trup
wszak nie zdoła przerazić bólem skutych serc
w mieście, które jest całe, jak otwarty grób,
przemieniony w ostatnią z zapomnianych twierdz.
Z jej niezłomnych i dumnych, ogniem żartych baszt
tak, jak dawniej, powiewa Święty Biały Ptak —
niby w morzu tonący okrętowy rnaszt
całej Polsce ostatni daje życia znak.
Oczy dymem złzawione, trudem zryta twarz,
rozpalony karabin grzmi z omdlałych rąk,
a nie zejdzie z placówek czujna, wierna straż,
murem ciał się młodych waląc gęsto wkrąg.
Żołnierz, dziecko, kobieta — każdy dobrze wie,
że mu życie ofiarnie trzeba teraz nieść,
że choć dusza już w męce łamie się i gnie,
bój trza stoczyć ostatni o wolność i cześć.
Czy słyszycie jak gromem ziemia zdała drży,
jak zbudzone powstają widma dawnych snów?
To od baszty kresowej lecą wici skry,
że w, obronie was wszystkich w krwi się pławi Lwów!
(76)