Szczecin – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Szczecin – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Tajemnice Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy. [WIDEO] https://niezlomni.com/tajemnice-provinz-pommern-upadek-prowincji-pomorskiej-trzeciej-rzeszy-wideo/ https://niezlomni.com/tajemnice-provinz-pommern-upadek-prowincji-pomorskiej-trzeciej-rzeszy-wideo/#respond Sat, 08 Aug 2020 07:12:05 +0000 https://niezlomni.com/?p=51100

Wśród kilkudziesięciu sensacyjnych i dramatycznych epizodów z wojennych dziejów prowincji pomorskiej w niniejszej książce znalazły się opisy skutków alianckich nalotów na Szczecin i Świnoujście. Poznamy tajemnice sanatorium w Połczynie-Zdroju i stodoły w Podgajach, w której żywcem spłonęli polscy żołnierze.


Wraz z Leszkiem Adamczewskim Czytelnik podąży tropem hitlerowskich „cudownych broni”, głównie rakiet V-2, Rheinbote i Rheintochter. Zwiedzi schrony bojowe Wału Pomorskiego i przeciwlotnicze w Szczecinie. Sporo miejsca autor poświęcił także wojennym losom pomorskich skarbów kultury.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz. Autor blisko trzydziestu książek. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika. Począwszy od debiutanckich Złowieszczych gór, zajmuje się tematyką zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny  światowej, w tym nieznanych losów skarbów kultury.

Fragment książki Leszka Adamczewskiego, Burza nad Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Fragment rozdziału Pod osłoną „chińskiego muru”

Poddarłowskim poligonem dział kolejowych interesowała się znana nam już słupska dziennikarka i pisarka Jolanta Nitkowska­-Węglarz, która w kolejnym wydaniu książki Tajemnicze Pomorze (część pierwsza z 2011 roku) napisała, że po przetransportowa­niu działa Dora do Rügenwalde „Hitler nie stracił go z oczu. Po raz pierwszy przyjechał do Darłowa na trzy dni w sierpniu 1941 roku, kiedy na poligonie dokonywano pierwszych prób. Po raz drugi – 19 marca 1943 roku, kiedy potężna ekipa filmowa towa­rzyszyła mu w lustracji tej tajnej jednostki”. Jeśli podporucznika Frentza i jego pomocnika, który wymieniał mu taśmę filmową w kamerze, uznamy za potężną ekipę, to zgoda. Ale zgody nie ma przy kolejnych stwierdzeniach zawartych w cytowanych wyżej niespełna trzech zdaniach z Tajemniczego Pomorza. Działo lub działa 800-milimetrowe Hitler obejrzał niejako przy okazji, ponie­waż bardziej interesował się zgromadzonymi na poddarłowskim poligonie prototypami czołgów i dział samobieżnych. Oglądając pojazdy bojowe i obserwując oddawane z ich armat strzały, Hitler co rusz wracał w rozmowach do zaplanowanej operacji Zitadelle, licząc, że salwy z Ferdynandów i Tygrysów zdziesiątkują Rosjan. Jak wiemy z historii, nie zdziesiątkowały, a wielka bitwa pancerna na łuku kurskim ostatecznie wytrąciła z rąk Niemców inicjatywę strategiczną.

Interesujące jest również, skąd redaktor Nitkowska-Węglarz wzięła informację o pobycie – i to aż trzydniowym! – Hitlera w Rügenwalde w sierpniu 1941 roku. Latem tego roku przebywał on w „Wilczym Szańcu”. Pod koniec lipca Hitler poważnie zacho­rował. Jego adiutant Nicolaus von Below wspominał: „Widać było po nim wyraźnie, że czuje się kiepsko. Dr [Theo] Morell sugerował, że jest to chyba jakiś lekki atak apopleksji. Serce i krążenie nie są u niego w porządku”. Niemal przez cały sierpień Hitler zmagał się ze skutkami – na co chyba wszystko wskazuje – lekkiego udaru mózgu, by dopiero pod koniec miesiąca wrócić do aktywności. Czas ku temu był najwyższy, bo 25 sierpnia do „Wilczego Szańca” przyje­chał Benito Mussolini, któremu przez kilka najbliższych dni Führer towarzyszył w podróży do Brześcia i kwatery „Askania Süd” koło Frysztaku, dokąd pojechali oddzielnie własnymi pociągami specjal­nymi. Następnie udali się na front wschodni.
Spore wątpliwości budzi jeszcze jedna sprawa. Jakie działo 800-milimetrowe zademonstrowano Hitlerowi 19 marca 1943 roku? Oczywiście, Dorę – odpowiada wielu znawców tematu. Tymczasem David Irving w Wojnie Hitlera pisze, że Führer chciał tam obejrzeć nowe działo Kruppa, a więc bliźniaka Dory – Ciężkiego Gustawa, które w tym czasie też znalazło się pod osłoną „chińskiego muru” w Rügenwalde. Nie wyklucza to jednak tego, że Hitler mógł zoba­czyć również weterana spod Sewastopola.

Ci, którzy w czasach PRL trafiali do jednostki wojskowej w Dar­łówku, interesowali się nie tylko „chińskim murem”, ale także tym, co Niemcy zbudowali wewnątrz ogrodzonego terenu. A przed czterdziestu czy pięćdziesięciu laty można było zobaczyć dużo więcej niż w lipcu 1999 roku, gdy za zgodą rzecznika prasowego Dowództwa Marynarki Wojennej RP zwiedzałem dawny niemiecki poligon artylerii najcięższej. Już nie było widać nawet śladów po torowiskach kolejowych, a ewentualnymi podziemiami nikt się nie interesował.

Od znajomego, który w latach 60. odbywał zasadniczą służbę wojskową w jednostce w Darłówku, usłyszałem w tymże 1999 roku:
– Intrygował nas wtedy ów „chiński mur”. Oficerowie z jednostki szukali tam też podziemi. Nas nie dopuszczano do tego miejsca, ale w koszarach opowiadano, że natrafiono na wejście do kilkupiętro­wych bunkrów podziemnych. Były one zalane wodą. Nie dało się jej wypompować, więc sprowadzono wojskowych płetwonurków, którzy spenetrowali zalane podziemia. Ponoć doszło przy tym do wypadku, w którym jeden z nich zginął. Po tym dano sobie spokój z odkrywaniem wojennych tajemnic Darłówka i zabetonowano wej­ścia do podziemi.

 

Artykuł Tajemnice Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/tajemnice-provinz-pommern-upadek-prowincji-pomorskiej-trzeciej-rzeszy-wideo/feed/ 0
Co się stało z „Piękną Madonną” z Torunia? O tym, jak Niemcy z Rosjanami rabowali należące do Polski dzieła sztuki. [WIDEO] https://niezlomni.com/co-stalo-sie-z-piekna-madonna-z-torunia-o-tym-jak-niemcy-z-rosjanami-rabowali-nalezace-do-polski-dziela-sztuki-cwideo/ https://niezlomni.com/co-stalo-sie-z-piekna-madonna-z-torunia-o-tym-jak-niemcy-z-rosjanami-rabowali-nalezace-do-polski-dziela-sztuki-cwideo/#respond Thu, 23 Jan 2020 07:15:48 +0000 https://niezlomni.com/?p=50900

Doktor Michał Woźniak, który w latach 1990–2000 był dy­rektorem Muzeum Okręgowego w Toruniu, Włodzimierzowi Kalickiemu i Monice Kuhnke, autorom książki Sztuka zagra­biona. Uprowadzenie Madonny, powiedział: „Na temat wojen­nych i powojennych losów Pięknej Madonny słyszałem wiele często sprzecznych informacji. Niektóre wręcz sensacyjne. Ta dotycząca Szczecina wydaje się prawdopodobna, biorąc pod uwagę kierunki ówczesnej ewakuacji”.

Fragment książki Leszka Adamczewskiego pt. Zagrożone dziedzictwo, Zaskakujące losy zabytków na krętych ścieżkach XX wieku, wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ.

[caption id="attachment_50901" align="alignleft" width="420"] commons.wikimedia.org[/caption]

Autorzy książki dodają: „A jednak wydaje się, że Piękna Madonna raczej trafiła za Odrę”.

Przypomnę, że większa część Szczecina leży właśnie za Odrą, chociaż autorzy książki mieli na myśli powojenne Niemcy.

Podczas trwających tuż po wojnie poszukiwań rzeźby z to­ruńskiego kościoła świętych Janów zwrócono uwagę na fakt, że w połowie 1944 roku Niemcy, mając jeszcze sporo czasu i możliwości transportowych, wywieźli tylko samą Madonnę, w Gramtschen pozostawiając równie cenną konsolę. Czyżby łatwiej było komuś ukryć samą rzeźbę? Choćby w Szczeci­nie, w piwnicy jednego z domów na północ od skrzyżowania dwóch ulic: Ku Słońcu i alei Piastów.

To miejsce ukrycia unikatowej rzeźby z toruńskiego ko­ścioła świętych Janów, na krótko przed swą śmiercią, wska­zał jednemu z poszukiwaczy skarbów z Torunia Zbigniew Zbiegieni.

Wolne żarty – powie ktoś. To jest wskazanie całkowicie bezwartościowe, ponieważ wyszło spod ręki, a ściślej wahadeł­ka, radiestety posługującego się planem Szczecina. A jednak Zbigniewa Zbiegieniego (1923–1983) nie można lekceważyć. To był wybitny radiesteta polski, który w swym sześćdziesię­cioletnim życiu przeprowadził około 26.000 ekspertyz radie­stezyjnych, współpracując między innymi z zakładami medy­cyny sądowej, archeologami i lekarzami. Brał również udział w pracach związanych z teleradiestezyjną lokalizacją złóż mi­neralnych w Iranie, USA i Kanadzie.

„Opinii Zbiegieniego nie można a priori odrzucić, ale jest ona bardzo ogólna i nie może stanowić przesłanki do podję­cia poszukiwań” – napisał Włodzimierz Antkowiak w książce Podziemia i wody kryją skarby. Na północ od skrzyżowania, a właściwie od zbiegu ulicy Ku Słońcu z aleją Piastów, znajduje się – według planu miasta z 1982 roku – kilka krótkich ulic: Wilków Morskich, Księcia Witolda i Ojca Augustyna Kordec­kiego oraz fragmenty dłuższych ulic: Władysława Sikorskiego i Bohaterów Warszawy. Jeśli wskazanie Zbiegieniego potrak­tujemy poważnie, to piwnica z zakopaną Piękną Madonną po­winna znajdować się w tym rejonie Szczecina, ale nie można wykluczyć, że również dalej na północ.

Do osób, które mogły być zamieszane w rabunek Pięknej Madonny, dołączył niedawno wspomniany w liście Ericha Volmara doktor Adolf Schwammberger. W wojennym Thorn nie była to postać nieznana. Wręcz przeciwnie. We władzach miejskich sprawował on – o czym już wspomniałem – wpły­wowe stanowisko szefa Wydziału Kultury. Po mieście oprowa­dzał gauleitera Alberta Forstera i gości spoza okręgu Danzig-Westpreussen, pokazując im toruńskie zabytki. Organizował konferencje, wystawy i okolicznościowe uroczystości, choć­by te związane z 400. rocznicą śmierci Mikołaja Kopernika, którego jako Nikolausa Kopernikusa w Rzeszy uważano za Niemca.

To pod nadzorem Schwammbergera Piękną Madonnę po renowacji przewieziono z Torunia do Łążynia, a później do Grębocina, gdzie – jak już wiemy – latem 1944 roku przez niedalekie Bierzgłowo ruszyła w nieznane, by po miesiącu, w formie kryjącej rzeźbę skrzyni, odnaleźć się niedaleko Hal­le w Saksonii. Czy Schwammberger mógł wiedzieć więcej, niż Volmar napisał w liście do toruńskiego radcy budowlanego? Mógł. Okręgowy konserwator zabytków w tym czasie zajęty był przede wszystkim ewakuacją skarbów gdańskich na cze­le ze słynnych tryptykiem Hansa Memlinga Sąd ostateczny. W Toruniu zastępował go Schwammberger i tajemniczy szef lokalnego urzędu budowlanego (Reichsbauamt Thorn), wspo­mniany tu już radca budowlany Gonser.

Po wojnie, przez nikogo niepokojony, były szef Wydziału Kultury z Thorn wiódł spokojny żywot w swym rodzinnym Fürth w Bawarii, sprawując funkcję dyrektora Muzeum Hi­storii Fürth. Powszechnie szanowany, oprowadzał wycieczki turystów po tym 120-tysięcznym mieście, przy okazji sypiąc niezliczonymi anegdotami. Gdy Schwammberger zmarł, został patronem jednej ze staromiejskich uliczek.

Tym większy był szok, gdy z kilkuletnim opóźnieniem do­tarła do Fürth wydana w 2011 roku książka Piotra Bireckiego Sztuka w Toruniu w okresie okupacji hitlerowskiej 1939–1945, której jednym z negatywnych bohaterów był właśnie doktor Adolf Schwammberger. Od tej strony, strony żarliwego nazisty i gorliwego aparatczyka hitlerowskiej administracji okupacyj­nej w Polsce, w Bawarii go nie znano. Przestał być patronem ulicy, ale ani na jotę nie przybliżyło nas to do odnalezienia Pięknej Madonny z toruńskiego kościoła…

Co zatem stało się z Piękną Madonną, która od 1945 roku zaliczana jest w Polsce do ścisłej czołówki kulturalnych strat wojennych, obok Portretu młodzieńca Rafaela Santi?

Wyprawy śladami skarbów – historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość.

Skarby kultury od wieków kradziono, ukrywano, ale i odzyskiwano. Wiele z nich w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach zaginęło bądź zostało zniszczonych i to nie tylko podczas wojny.

Kradzieże też nie zawsze kończyły się tragicznie. W niniejszej książce znalazły się również historie skarbów cudownie odnalezionych i ocalonych.

W 1955 roku w Warszawie przepadł obraz meksykańskiej artystki Fridy Kahlo, który dzisiaj byłby wart miliony dolarów. Dziewięć lat wcześniej w okupowanej przez Rosjan Saksonii ginie ślad po Pięknej Madonnie z Torunia.

Gdy jedne zabytki znikały, inne wracały na swe dawne miejsca. Dopiero w 1960 roku z rąk kanadyjskich antykomunistów udało się – przy pomocy kardynała Stefana Wyszyńskiego – wyrwać polskie skarby narodowe z arrasami wawelskimi na czele. A kilka lat po wojnie tylko przypadek sprawił, że w piwnicach Muzeum Wielkopolskiego natrafiono na zamurowany w schronie największy obraz Jana Matejki.

Leszek Adamczewski jak zwykle barwnie przedstawia owe zagmatwane, nierzadko tragiczne losy tych i innych polskich zabytków i skarbów kultury.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz. Autor blisko trzydziestu książek. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika.
Począwszy od debiutanckich Złowieszczych gór, aż do tej pory pozostawał wierny tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, w tym nieznanych losów skarbów kultury.
Niedawno, w książce Katastrofy. Zapomniane i przemilczane tragedie w powojennej Polsce, po raz pierwszy wyszedł w swych dociekaniach poza ramy drugiej wojny światowej. Podobnie jest w Zagrożonym dziedzictwie, gdzie tropiąc pasjonujące dzieje zabytków, sięga w przeszłość zarówno tę dalszą, jak i bliższą.

Artykuł Co się stało z „Piękną Madonną” z Torunia? O tym, jak Niemcy z Rosjanami rabowali należące do Polski dzieła sztuki. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/co-stalo-sie-z-piekna-madonna-z-torunia-o-tym-jak-niemcy-z-rosjanami-rabowali-nalezace-do-polski-dziela-sztuki-cwideo/feed/ 0
Wyprawy śladami ukrytych i skradzionych skarbów. Historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość! [WIDEO] https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/ https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/#comments Tue, 26 Nov 2019 16:29:47 +0000 https://niezlomni.com/?p=50867

Skarby kultury od wieków kradziono, ukrywano, ale i odzyskiwano. Wiele z nich w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach zaginęło lub zostało zniszczonych i to nie tylko podczas wojny. Kradzieże też nie zawsze kończyły się tragicznie. W niniejszej książce znalazły się również historie skarbów cudownie odnalezionych i ocalonych.


W 1955 roku w Warszawie przepadł obraz meksykańskiej artystki Fridy Kahlo, który dzisiaj byłby wart miliony dolarów. Dziewięć lat wcześniej w okupowanej przez Rosjan Saksonii ginie ślad po Pięknej Madonnie z Torunia.

Gdy jedne zabytki znikały, inne wracały na swe dawne miejsca. Dopiero w 1960 roku z rąk kanadyjskich antykomunistów udało się – przy pomocy kardynała Stefana Wyszyńskiego – wyrwać polskie skarby narodowe z arrasami wawelskimi na czele. A kilka lat po wojnie tylko przypadek sprawił, że w piwnicach Muzeum Wielkopolskiego natrafiono na zamurowany w schronie największy obraz Jana Matejki.

Leszek Adamczewski jak zwykle barwnie przedstawia owe zagmatwane, nierzadko tragiczne losy tych i innych polskich zabytków i skarbów kultury.

Fragmenty książki Leszka Adamczewskiego pt.
”Zagrożone dziedzictwo. Zaskakujące losy zabytków na krętych ścieżkach XX wieku”, wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ.

Wyprawy śladami skarbów – historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość!

(…)W połowie czerwca 1945 roku podpułkownik Denisow zdobył informację, że w tajnym sejfie Miejskiej Kasy Oszczędności w Gdańsku ma znajdować się unikatowa kolekcja numizmatyczna. Wkrótce na ulicy, która dziś nosi nazwę Nowy Świat, pojawiła się ekipa wyposażona w kilofy, łomy i spawarkę. Próba sforsowania grubej na półtora metra ściany się nie udała i palnikami trzeba było wyciąć dziurę w stalowych drzwiach. Trud się opłacił. W nienaruszonym stanie w ręce brygady Denisowa wpadł cały zbiór Gabinetu Numizmatycznego zamku malborskiego wraz z dokumentacją kolekcji. W sejfie stały też dwie szafy pancerne, które – jak się okazało – były puste, oraz siedem maszyn do pisania. W magazynach trzeciej komendantury Gdańska przeliczono kolekcję. Składała się ona z 14.082 monet, medali, plakiet, pieczątek, odlewów gipsowych pieczęci, a także orderów i odznak. Major Charko, wybitny archeolog i numizmatyk, spłodził pseudonaukowe opracowanie, w którym udowadniał, że na zbiór malborski składały się niemal wyłącznie monety pruskie i niemieckie, gdy w rzeczywistości w skład kolekcji wchodziły przede wszystkim monety z mennic Prus Królewskich wchodzących w skład Rzeczypospolitej i Prus Książęcych związanych z Rzeczpospolitą oraz Zakonu Krzyżackiego, a sam malborski Gabinet Numizmatyczny był do 1939 roku jednym z najbogatszych warsztatów badawczych nad dziejami polskiego pieniądza. (…)

Poznań. Cud w katedrze
(...)
Wróćmy jednak do Posen lat wojny. Na co dzień katedra – jak się rzekło – służyła za magazyn. Zwożono doń zdobycze pochodzące z grabieży – od dzieł sztuki malarskiej i cennych przedmiotów kultu religijnego na początku okupacji po różne dobra wywożone z Warszawy podczas i po powstaniu 1944 roku przez podwładnych dowódcy policyjnej grupy bojowej, gruppenführera SS i generała Waffen SS Heinza Reinefartha, wysłanej w celu pacyfikacji Powstania Warszawskiego. Reinefarth był jednocześnie wyższym dowódcą SS i policji w Kraju Warty, więc nie gdzie indziej, ale do katedry poznańskiej trafiły zrabowane w Warszawie ubrania, futra, maszyny do szycia, bielizna i tym podobne łupy. W różnych publikacjach dotyczących wojennych dziejów poznańskiego Kaiser-Friedrich Museum, czyli Muzeum Cesarza Fryderyka, mowa jest i o tym, że przez jakiś czas w katedrze poznańskiej przechowywano niektóre bardzo cenne zbiory, zanim w drugiej połowie 1942 roku skarby te przewieziono do podziemi fortyfikacji międzyrzeckich. (…)

Szczecin. Zaginiona Sedina
(...)
Gdy na początku lipca 1945 roku administracja polska z prezydentem Piotrem Zarembą na czele przejmowała władzę w Szczecinie, Sediny nie było już na szczycie pomnika-fontanny. W splądrowanym przez czerwonoarmistów mieście, gdzie brakowało praktycznie wszystkiego, a zwłaszcza żywności, gdzie na porządku dziennym były podpalenia, grabieże, gwałty i zbrodnie, nikt nie przejmował się pustym cokołem. Pewnie stał tam jakiś pomnik, który zainteresował Rosjan, więc go ściągnięto z wykorzystaniem czołgu, a przy okazji poważnie uszkodzono – szeptano tu i ówdzie. I szybko o pomniku-fontannie zapomniano. Jeśli wierzyć znawcom dziejów Szczecina, wojenne losy Sediny zginęły w mrokach tajemnicy. Pomnik stał na cokole jeszcze we wrześniu 1939 roku, a nie było go w lipcu 1945 roku.

Gniezno. W marcową noc

Na początku trzeciej dekady marca 1941 roku ożyło wnętrze zabytkowej katedry w Gnesen (Gnieźnie). Zapalono światła, a w ławkach, odwróconych w kierunku kościelnych organów, zasiedli ludzie. Nie wierni uczestniczący w nabożeństwie, ale słuchacze niecodziennego koncertu. Na zamieszczonym 22 marca, przez wydawany w Posen hitlerowski dziennik „Ostdeutscher Beobachter”, zdjęciu widać głównie cywilów w zimowych płaszczach. Wielu mężczyzn ma na głowach kapelusze lub czapki kroju wojskowego. Na drugim zdjęciu można zobaczyć, że w fotelach, gdzie zwykle w prezbiterium świątyni zasiadali kanonicy katedralni, bliscy współpracownicy prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda, rozpierają się hitlerowscy dygnitarze. Widać namiestnika Rzeszy w Kraju Warty, gauleitera NSDAP Arthura Greisera, zastępcę gauleitera Kurta Schmalza oraz nadburmistrza Gnesen, kreisleitera NSDAP Juliusa Theodora Lorenzena. Wszyscy oni zjawili się w zamkniętej od miesięcy katedrze, by wysłuchać koncertu organowego profesora Heinricha Boella z Breslau (Wrocławia). „Była to doniosła godzina, gdy zbudowany niemiecką ręką Dom Boży wypełniony był dźwiękami wielkich mistrzów”– pisał „Ostdeutscher Beobachter”, w publikacji zatytułowanej Das Orgelkonzert im Dom zu Gnesen, informując, że Boell zagrał utwory Bacha, Regera i Händla.

 

Gdańsk. Kręta droga do sądu ostatecznego.

Zdobyty przez czerwonoarmistów Danzig płonął. Języki ognia i chmury czarnego dymu unosiły się nie tylko nad gdańskim Głównym Miastem i Starym Miastem, ale także nad kwartałami zabudowy mieszkalnej. Syk ognia i czasami rumor walących się ścian zagłuszały strzały i krzyki gwałconych kobiet. Cywilni gdańszczanie na własnej skórze doświadczali, czym jest piekło na ziemi… Gdy wkrótce do Gdańska przyjechała, od miesiąca krążąca na tyłach wojsk 2. Frontu Białoruskiego, brygada trofiejna Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR, mury budynków dawnego klasztoru franciszkanów, w którym Niemcy urządzili Muzeum Miejskie (Stadtmuseum), były jeszcze gorące. Zabytkowy budynek muzeum uległ znacznemu zniszczeniu wskutek pożaru, który szalał od 20 do
29 marca 1945 roku, a więc podczas walk o Danzig, gdy miasto było bombardowane i ostrzeliwane przez artylerię radziecką. Spłonął całkowicie dach oraz wszystkie sale wystawowe na piętrze. Wybite były szyby, a piwnice zalała woda. Później obliczono, że pożar strawił 301 z pozostawionych w muzeum obrazów, a spośród zachowanych 128-u jedenaście było podziurawionych lub nosiło ślady ognia. (...)

Toruń. Na tropie Pięknej Madonny

Już na początku niemieckiej okupacji Torunia Piękną Madonną zainteresował się profesor Willi Drost z gdańskiej Technische Schule (Wyższej Szkoły Technicznej) i jednocześnie od 1937 roku dyrektor Stadtmuseum (Muzeum Miejskiego) w Danzig, które miało rangę najważniejszej placówki muzealnej w Prusach Zachodnich. Jako specjalny kurator do spraw zbiorów muzealnych w okręgu Danzig-Westpreussen (Gdańsk- -Prusy Zachodnie) profesor zapoznawał się z zabytkami, które w zajętych przez Wehrmacht miastach województwa pomorskiego wpadły w ręce Niemców. Nadburmistrz Thorn (Torunia) i jednocześnie miejscowy kreisleiter NSDAP Franz Jacob po przyjeździe do miasta nad Wisłą szybko się dowiedział, że profesor Willi Drost cieszy się zaufaniem i poparciem Alberta Forstera, namiestnika Rzeszy w okręgu Danzig-Westpreussen i gdańskiego gauleitera partii hitlerowskiej. Osobiście wolałby, by toruńskimi zabytkami zajmował się któryś z jego protegowanych, ale nie chciał zadzierać z wpływowym gauleiterem. Tak więc to Drost nadzorował drobiazgową renowację Pięknej Madonny, przeprowadzoną wiosną 1942 roku w toruńskim Ratuszu Staromiejskim. Podczas prac konserwatorskich Marii dorobiono utracony palec prawej ręki, a Jezusowi trzy z lewej i duży palec prawej stopy. Figury te straciły palce tuż przed wojną, gdy w kościele farnym świętych Janów przeprowadzano remont. Rzeźbę zdjęto wówczas z konsoli i postawiono na ołtarzu Niepokalanego Poczęcia, gdzie któryś z robotników ją potrącił. Piękna Madonna spadła na podłogę. Po raz drugi upuszczono ją na początku wojny podczas przenoszenia rzeźby. Ręka małego Jezusa w ogóle odpadła…
(…)

Elbląg. Anonimowa przesyłka

Co po 1945 roku udało się wyciągnąć spod gruzów tego kiedyś bogatego miasta, wyeksponowano w katedrze świętego Mikołaja lub w miejscowym muzeum. Poszukiwania innych zabytków trwają. I coraz mniejsze są nadzieje na znalezienie choćby unikatowej Księgi elbląskiej – najcenniejszego bodaj zabytku znajdującego się w wojennym Elbingu. Wiele wskazuje na to, że ten rękopis polskiego prawa zwyczajowego, na początku XV wieku spisanego przez krzyżackiego skrybę Petera Holcwesschera, został zniszczony albo podczas walk o Elbing, albo później w jakimś antyniemieckim szale Polaków usuwających wszelkie ślady pruskiej przeszłości miasta. Ale cuda się zdarzają. Być może ktoś kiedyś przyzna się, że wśród rupieci, które odziedziczył po dziadku czy jakimś wujku, znajduje się klocek starego rękopisu niemieckiego (Księga elbląska spisana została w języku niemieckim) i zapyta, za ile ma to sprzedać. W latach 70. XX wieku doszło do podobnego cudu. Oto do Muzeum Narodowego w Gdańsku nadeszła anonimowa paczka. Gdy ją rozpakowano, pracownicy muzeum zobaczyli….

 

Szczecinek. Karety z… ambony

(...)

Gdy życie w Szczecinku zaczęło się stopniowo normalizować, pomyślano o zabezpieczeniu tego, co można jeszcze było uratować z dóbr kultury znajdujących się w mieście i powiecie. A na terenie zajętego przez czerwonoarmistów pobliskiego majątku Raddatz znajdował się skarb nad skarbami, który już w XIX wieku Polacy mieszkający w tych okolicach otaczali kultem niemalże religijnym. Do malutkiego kościółka w Raddatz ciągnęły pielgrzymki, by zobaczyć… ambonę pamiętającą czasy świetności i potęgi Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Podczas wojny prusko-austriackiej marszałek Henning von Kleist w 1742 roku z majątku Sobieskich na Śląsku zrabował złoconą karetę – jak głosiła legenda – dar mieszkańców Wiednia dla króla Jana III Sobieskiego w dowód wdzięczności za wyzwolenie w oblężenia przez Turków. Łup ten trafił do majątku Kleistów na Pomorzu, gdzie sam marszałek polecił przerobić karetę na ambonę i umieścić ją w miejscowym kościółku. To ładna historia, która podtrzymywała na duchu pomorskich Polaków mieszkających w państwie pruskim, ale nieprawdziwa. Sobieski nie otrzymał od mieszkańców Wiednia żadnej złoconej karety ani jakiegoś rydwanu zwycięzcy i w ogóle w 1683 roku nie było uroczystego wjazdu króla polskiego do tego miasta. Interesująca nas ambona została wykonana aż z trzech karet, które wojska pruskie pod dowództwem von Kleista w styczniu 1741 roku zdobyły w śląskiej Oławie. (…)

 

Świnoujście. Agonia kościoła Lutra

(...)
Gdy w marcu 1946 roku puściły lody, do Świnoujścia na kontrolę przyjechał chorąży Józef Zając z koszalińskiej komendy MO. To on wykrył, co działo się nad Świną w poprzednich miesiącach. Winni w następnym roku stanęli przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Szczecinie. W dwóch procesach zapadły dość łagodne wyroki. Na osiem lat więzienia został skazany powiatowy komendant MO w Świnoujściu Jan Zientara, a na cztery lata – szef miejscowego UB Jan Sołtyniak. Tymczasem w Świnoujściu sztormowe wiatry z uszkodzonego dachu kościoła Lutra zdmuchiwały kolejne dachówki, a dzieci polskich osadników coraz częściej w świątyni bawiły się w wojnę. „To nie jest nasz kościół”– słyszały od rodziców, którzy ewangelicką świątynię nazywali niemiecką. Świnoujska parafia rzymskokatolicka była za biedna, by otoczyć opieką kościół Lutra, a zapewne także miejscowi księża nie chcieli zadzierać z lokalną władzą, która – co od jakiegoś czasu było wyraźnie widać – tę świątynię skazała na zagładę. Nie nasz kościół, nie nasz problem – zdawali się mówić księża. Nic zatem dziwnego, że polska dzieciarnia wyrywała cynowe piszczałki kościelnych organów, organizując na nich „koncerty”. Z proc strzelano też do witraży tak długo, aż je wszystkie zniszczono. Dwaj najstarsi stażem polscy mieszkańcy Świnoujścia wspominali po latach, że którejś nocy w 1950 roku obudził ich potężny huk. Rano okazało się, że pijani żołnierze radzieccy weszli na wieżę, wywalili dwa okna razem z filarami w jej północnej części i zrzucili na ziemię cztery cenne dzwony. Popękane leżały dość długo, a potem – jako złom – zapewne trafiły do huty.

 

Zgorzelec. Zdradzona tajemnica

Wiosną 1943 roku jego dyrektora Siegfrieda Asche, podobnie jak dyrektorów wszystkich niemieckich muzeów i archiwów,
polecenie Adolfa Hitlera zobowiązało do zabezpieczenia zbiorów przed skutkami alianckich nalotów bombowych. W Görlitz sale wystawowe zamknięto, a zbiory przygotowano do ewakuacji. Zgodnie z zarządzeniem dolnośląskiego konserwatora zabytków, doktora Günthera Grundmanna, zostały one przewiezione do kilku składnic urządzonych w małych miejscowościach Dolnego Śląska na obu brzegach Neisse. I tam spokojnie doczekały końca wojny. Do polskich Zgorzelic nie wróciło wiele eksponatów. Jak czytamy w piśmie z 16 sierpnia 1947 roku Referatu Kultury i Sztuki Starostwa Powiatowego w Zgorzelcu (a więc już po zmianie nazwy miasta) do Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu, „pewna część […] zbiorów, a zwłaszcza obrazów, została w pierwszym chaotycznym okresie po zajęciu miasta rozgrabiona przez wkraczające oddziały wojskowe”, czyli żołnierzy Armii Czerwonej, czego nie miał odwagi napisać autor dokumentu. Ponadto nie udało się odzyskać zgorzeleckich skarbów kultury, które trafiły do składnic urządzonych na lewym brzegu Neisse, czyli w późniejszej radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec. Z tego jednak, co zwieziono do Zgorzelic lub co zostało w samym Städtische Kunstsammlungen, udało się skompletować eksponaty, które pokazano publiczności w otwartym w1946 roku Muzeum Miejskim. Tym samym dawna Hala Chwały stała się placówką muzealno-wystawienniczą. Nie był to dobry ani dla Zgorzelic/Zgorzelca, ani dla Polski czas. Nadciągające czarne chmury stalinizmu zwiększyły czujność towarzyszy odpowiedzialnych za szeroko pojętą ideologię.

 

Lidzbark Warmiński. Zamek nieśmiertelnych

(...)
Był piątek, 27 sierpnia 1965 roku. Dochodziła godzina 9:40, gdy Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej w Lidzbarku Warmińskim została poinformowana o kradzieży eksponatów muzealnych z wystawy w zamku. Przybyła na miejsce ekipa dochodzeniowa próbowała zabezpieczyć jakieś ślady, ale nocna ulewa wszystkie zatarła. Po wstępnym oszacowaniu strat natychmiast – via Olsztyn – poinformowano Komendę Główną MO, która do miasteczka przysłała wysokiej rangi oficera. Stanął on na czele specjalnej grupy dochodzeniowej. W nocy z 26 na 27 sierpnia – jak ustalili milicjanci – z wystawy w Wielkim Refektarzu skradziono jedenaście eksponatów o łącznej wartości 23 milionów ówczesnych złotych. Były wśród nich: hiszpański krzyż procesyjny z przełomu XV i XVI wieku wykonany ze srebra częściowo złoconego; kielichy mszalne biskupów Marcina Kromera i Jana Konarskiego z XVI wieku, pacyfikał biskupa Łukasza Watzenrode wykonany ze złoconego srebra. Wtedy prowadzący śledztwo wiedzieli tylko jedno – pod względem wartości dzieł sztuki, które zniknęły z wystawy, była to największa muzealna kradzież w Polsce. I przez ponad pół wieku opinia ta się nie zmieniła. Nikt później nie ukradł z jakiegokolwiek muzeum więcej niż nieznani jeszcze wtedy sprawcy, którzy obrabowali prowincjonalną, zaczynającą dopiero swą powojenną działalność placówkę muzealną w Lidzbarku Warmińskim. (…)

 

Kalisz. Ołtarz w płomieniach

Kalisz spał. W tamtą grudniową noc na ulicy Kanonickiej, dochodzącej do placu Bohaterów Stalingradu (obecnego Głównego Rynku), rzadko pojawiał się przechodzień. Czasami mignęły światła przejeżdżającej taksówki lub patrolującego śródmieście Kalisza radiowozu Milicji Obywatelskiej. Mury najstarszego w mieście kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja tonęły w ciemnościach. W ówczesnej Polsce, a zwłaszcza w Polsce powiatowej, nie było w zwyczaju oświetlania zabytkowych obiektów. Święty Mikołaj nie ucierpiał podczas artyleryjskiego ostrzału miasta w sierpniu 1914 roku, gdy major Hermann Preusker brał odwet za rzekome ostrzelanie oddziałów niemieckich wkraczających do Kalisza. Na wykonanych nieco później zdjęciach widać morze ruin, nad którymi góruje charakterystyczna wieża świątyni. Zarówno wierzący w Boga, jak i ateiści kaliscy wiedzieli, że kościół świętego Mikołaja zdobi bezcenny obraz Petera Paula Rubensa (1577–1640) Zdjęcie z krzyża. Co lepiej wykształceni dodawali, że jest to jedyne dzieło najgłośniejszego mistrza szkoły flamandzkiej, które posiadamy w Polsce. Wszyscy kaliszanie zaś wiedzieli, że ów niemały obraz (320 na 212 centymetrów) zdobi główny ołtarz w kościele przy ulicy Kanonickiej.

 

Kraków. Kradzione nie tuczy.

Państwo M., mieszkańcy Krakowa, postanowili odziedziczone po babci pani Joanny M. mieszkanie wynająć. Wcześniej trzeba było je posprzątać i wyrzucić różne, nikomu już teraz niepotrzebne szpargały i rupiecie, które przez lata zgromadziła babcia. Sprzątając, w jednym z kątów mieszkania któryś z małżonków natrafił na owinięty w gazety rulon. Gazety pochodziły z lat 60. XX wieku, a rulon miał przyklejoną kartkę z następującym tekstem: „Ten obraz zakupiłam od nieznajomej osoby (tęga blondynka), zapłaciłam 800 złotych, cała moja renta. Należy zwrócić Muzeum Narodowemu w Krakowie”. Po rozwinięciu rulonu okazało się, że krył on obraz Maksymiliana Gierymskiego Zima w małym miasteczku, namalowany w 1872 roku, dwa lata przed śmiercią artysty, który zmarł na gruźlicę w wieku zaledwie 28 lat. W momencie znalezienia obrazu, a był to rok 2008, małżeństwo M. nic o nim nie wiedziało. Wydawał im się stary i cenny. Ponoć dość szybko ustalili, a przynajmniej ustalił to pan Mariusz M., co to jest za obraz i że od 1945 roku znajduje się on na liście strat wojennych. Krakowscy historycy sztuki powiedzą, że w 1938 roku Muzeum Narodowe w Krakowie odkupiło „Zimę w małym miasteczku” od Franciszka Studzińskiego. Przez krótki czas obraz wisiał w galerii w Sukiennicach, by w pierwszych miesiącach wojny wpaść w ręce, znanego nam już z rozdziału o arrasach wawelskich, doktora Kajetana Mühlmanna.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz, urodzony w 1948 roku w Szczecinie. Absolwent Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza. Autor trzydziestu książek. Zadebiutował w 1992 roku Złowieszczymi górami i poruszonej w nich tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, a w szczególności losów zaginionych skarbów kultury, pozostaje wierny do dziś. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika. W tym czasie ukazały się między innymi bestsellerowe pozycje o wojennych losach Prus (Dymy nad Gdańskiem, Prusy w ogniu), Śląska (Zejście do piekła, Na podbój świata) cykl książek o sensacjach z Kraju Warty oraz o hitlerowskich badaniach nad bronią atomową (Tajemnicza broń Hitlera). Ostatnio Adamczewski wyszedł po raz pierwszy poza ramy II wojny światowej w książce Katastrofy. Zapomniane i przemilczane tragedie w powojennej Polsce. Podobnym tropem podąża w Zagrożonym dziedzictwie.

Artykuł Wyprawy śladami ukrytych i skradzionych skarbów. Historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość! [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/feed/ 1
Polski Hannibal Lecter, seryjny kanibal czy kozioł ofiarny władz PRL-u? Prawdziwa historia Józefa Cyppka, okrzykniętego szczecińskim ludożercą. [WIDEO] https://niezlomni.com/polski-hannibal-lecter-seryjny-kanibal-czy-koziol-ofiarny-wladz-prl-u-prawdziwa-historia-jozefa-cyppka-okrzyknietego-szczecinskim-ludozerca-wideo/ https://niezlomni.com/polski-hannibal-lecter-seryjny-kanibal-czy-koziol-ofiarny-wladz-prl-u-prawdziwa-historia-jozefa-cyppka-okrzyknietego-szczecinskim-ludozerca-wideo/#comments Mon, 25 Nov 2019 21:49:49 +0000 https://niezlomni.com/?p=50864

„Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa C., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego wieczora po prostu aresztowany”. Tak można by – fragmentem Procesu Franza Kafki – sparafrazować wydarzenia, jakie miały miejsce 11 września 1952 roku w jednej ze szczecińskich kamienic. Wtedy to około 22.30 oczom milicjantów wezwanych przez męża zaginionej Ireny Jarosz ukazał się makabryczny widok – poćwiartowane i bezgłowe zwłoki kobiety w mieszkaniu Józefa Cyppka.


Władza ludowa w obawie przed wybuchem niepokojów sprawę załatwiła szybko, błyskawiczne śledztwo, jeszcze szybszy proces, potem wyrok i egzekucja. Józef Cyppek zabrał swoje tajemnice do grobu. Nie sprawdzono, czy mógł mieć na sumieniu jakieś inne zbrodnie. Z przecieków ze śledztwa narodziła się legenda, według której Cyppek zabił kilkadziesiąt osób, a ludzkie mięso po przemieleniu sprzedawał niemieckim handlarzom na bigos. Odcięte głowy topił w jeziorku Rusałka (przynajmniej tak zrobił z ostatnią ofiarą).

Do dziś nie wiadomo, ile jest prawdy w opowieściach o serii przypisywanych mu zabójstw, ale zastanawia, po co wyciął swojej ofierze wnętrzności? W prośbie o ułaskawienie skierowanej do Bolesława Bieruta twierdził, że zabił jego sąsiad, z którym brał udział w libacji i któremu towarzyszyła kochanka. Milicja Obywatelska nawet ich nie przesłuchała, nie zbadano odcisków palców na narzędziach zbrodni: młotku, nożu i pile. Dlaczego? Oparta na aktach sprawy rekonstrukcja najpotworniejszej zbrodni w powojennej historii Szczecina. W 2020 roku na ekranach kin ma zagościć inspirowany tą historią film Miasto nocą. Książka zawiera około 100 czarno-białych fotografii.

 

Fragment książki Jarosława Molendy „Rzeźnik z Niebuszewa. Seryjny kanibal czy kozioł ofiarny władz PRL-u?”, wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ.

Po wejściu do mieszkania milicjantom ukazał się makabryczny widok. Rozczłonkowane ciało, mnóstwo krwi, ludzkie organy na talerzu przygotowane niczym posiłek czekający na głodnego domownika. Jeszcze raz fragment raportu starszego sierżanta Czesława Krupeckiego:
„Po wejściu do mieszkania zauważyłem na stoliku 5. butelek piwa porteru i ¼ litra wódki, w pierwszym pokoju zauważyłem leżące na krześle ubranie Jarosza Józefa, wszedłem do drugiego pokoju z ob. Jaroszem, [gdzie] zauważam pierzynę, która leżała na leżance, w tem czasie ob. Jarosz podszedł do drugiej leżanki i zauważył w prześcieradle zawinięte ciało zamordowanej jego żony”.

Gdy milicja upewniła się, że zamordowana kobieta to poszukiwana Irena Jarosz, Józef Cyppek został natychmiast zakuty w kajdany i odwieziony do aresztu. Opis miejsca zbrodni znalazł się w protokole oględzin, sporządzonym o godzinie 14.30 dnia 12 września 1952 roku:

„ (….) Tuż obok kuchni stoi drewniana półka z czterema przegródkami i na wierzchni[ej] półce znajduje się: miseczka emaliowana obietąścią około pół litra, w której to w środku jest lejek i około pół miseczki cieczy o zabarwieniu czerwonym [–] wygląda to na pozostałości kawy lub płukaniu krwi. Przy dotyku ciecz ta jest lepka. Na dole tejże półki znajduje się maszynka do mielenia mięsa, która posiada znaki po przemielonym jakimś tłuszczu. Obok tejże półeczki stoi kredens kuchenny kompinowany, gdzie na samej podstawie tego kredensu znajdują się cztery ogórki surowe w łupinie, pół chleba z piekarni Stanisława Kotkowiaka zam. Wilsona nr 5., na dole tej etykiety jest dopiska chleb łódzki jeden kilogram, następnie obok stoi pięć torebek z cukrem i kawami częściowo rozsypane. Następnie na pomocniku w kredensie […] na talerzu fajansowym znajduje się wątroba 1 kg., na drugim talerzyku znajduje się kawałek masła i serce ludzkie [ostatnich kilka wyrazów podkreślone na czerwono – dop. J.M.], na dalszych górnych półkach znajdują się szklanki. Obok kredensu znajduje się stolik kuchenny, na którego wierzchu porozrzucane w nieładzie jest pięć butelek po piwie porter, jedna butelka ¼ l. po wódce zwykłej, w której znajdują się resztki po zaprawie, obok tego na patelni znajduje się resztka niedojadłej jajecznicy na łyżeczce z jakimś tłuszczem. Jajecznicą to zabezpieczono celem zbadania chemicznego, następnie na stole znajdują się dwa kieliszki i szklaneczka 50 gr, trzy łyżeczki od cherbaty, nóż stołowy i szpilorek prawdopodobnie służący do otwierania wódki i piwa, talerz białej pasty z resztkami pomidorów i cebuli, spodeczek, na którym znajduje się kawałek chleba posmarowany szmalcem (...)na przestrzeni pół metra kwadrat., na drugiej kanapie znajdują się zwłoki kobiety z odciętymi rękami i nogami oraz głową z wyjętymi wnętrznościami [ostatnia część zdania podkreślona czerwono – dop. J.M.].

W środku znajduje się lewa nerka, przy tym z lewej strony wejścia do pokoju przy szafie znajdują się dwoje rąk ludzkich przeciętych w okolicy łokci oraz 1. udzie bez goleni i stopy [cała fraza podkreślona na czerwono – dop. J.M.], za drzwiami pod oknem znajduje się wiadro napełnione wnętrznościami i krwią, obok wiadra znajduje się wanienka poplamiona krwią, postawiona obok okna znajduje się półka, na której znajduje się książka w języku niemieckim.

„GDY TA WYKRĘCIŁA SIĘ TWARZĄ DO ŚCIANY, ZŁAPAŁEM OBOK LEŻĄCY MŁOTEK”

Józef Cyppek indagowany o motywy swego czynu tłumaczył:

„Wyjaśniam, iż morderstwa tego dokonałem dlatego, ponieważ chciałem mieć z Jarosz Ireną stosunek płciowy, a ona mi odmawiała, wobec czego upatrzyłem moment, gdy ta wykręciła się twarzą do ściany i złapałem obok leżący młotek […]. Po zadaniu jej ciosu upadła ona na podłogę, wówczas zadałem jej jeszcze dwa ciosy, gdy zauważyłem, że jeszcze żyła. Moim celem było zamordowanie Jarosz Ireny po to, aby następnie ją pokochać, to zn. mieć z nią stosunek [całe zdanie podkreślone na czerwono – dop. J.M.]. Dawno już myślałem o Jarosz, gdyż od momentu, gdy zamieszkałem przy ulicy Wilsona i zobaczyłem ją, to od razu mi się spodobała”.

Dlaczego nikogo – oprócz medyków – nie zastanowiła fachowość poćwiartowania zwłok (bo sam fakt pocięcia ciała, co ułatwiało przeniesienie i ukrycie, jest zrozumiały) i po co podejrzany oddzielał organy wewnętrzne ofiary? I na koniec, dlaczego utajniono proces? Nie na wszystkie te pytania znalazłem odpowiedź, bo w życiorysie „Rzeźnika” jest mnóstwo luk i nieścisłości. Ba, w toku studiowania archiwaliów miałem coraz więcej zastrzeżeń co do pracy organów zarówno ścigania, jak i sprawiedliwości. Przeanalizowałem również przerażającą legendę, która zaczęła żyć swoim życiem na ulicach i podwórkach Szczecina. Mówi ona o makabrycznym kanibalu, który miał handlować ludzkim mięsem. Ile w niej prawdy? Aby to zrozumieć, należy zacząć od historii Niebuszewa, gdzie doszło do zbrodni. (...)

Jarosław Molenda – absolwent filologii klasycznej UAM w Poznaniu, autor prawie 40 książek, dziennikarz magazynu podróżniczego „Dookoła Świata”. Zajmuje się szeroko rozumianą publicystyką popularnonaukową i historyczną, jego teksty ukazywały się między innymi na łamach takich pism jak: „Focus Historia”, „Gazeta Wyborcza. Ale Historia”, „Kombatant”, „Miejsca Święte”, „Mówią Wieki”, „Newsweek Slow”, „Odkrywca”, „Rzeczpospolita”, „Wiedza i Życie”, oraz „Zew Północy”. Odznaczony przez Prezydenta Rzeczypospolitej Srebrnym Krzyżem Zasługi za propagowanie historii Polski, a przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

Artykuł Polski Hannibal Lecter, seryjny kanibal czy kozioł ofiarny władz PRL-u? Prawdziwa historia Józefa Cyppka, okrzykniętego szczecińskim ludożercą. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/polski-hannibal-lecter-seryjny-kanibal-czy-koziol-ofiarny-wladz-prl-u-prawdziwa-historia-jozefa-cyppka-okrzyknietego-szczecinskim-ludozerca-wideo/feed/ 1
Lokomotywa i pięć pierwszych wagonów minęły budynek stacji. I wtedy stało się coś, czego nikt przewidzieć nie mógł. [WIDEO] https://niezlomni.com/lokomotywa-i-piec-pierwszych-wagonow-minely-budynek-stacji-i-wtedy-stalo-sie-cos-czego-nikt-przewidziec-nie-mogl-wideo/ https://niezlomni.com/lokomotywa-i-piec-pierwszych-wagonow-minely-budynek-stacji-i-wtedy-stalo-sie-cos-czego-nikt-przewidziec-nie-mogl-wideo/#respond Fri, 10 May 2019 09:42:00 +0000 https://niezlomni.com/?p=50764

O 12:25 „Barbakan”, z prędkością 116 kilometrów na godzinę, wjechał na stację w Reptowie. Lokomotywa i pięć pierwszych wagonów minęły budynek stacyjny, mknąc w kierunku Stargardu. I wtedy stało się coś, czego nikt przewidzieć nie mógł.

Pod pędzącym pociągiem, a ściślej pod szóstym w kolejności wagonem, przestawiła się zwrotnica, kierując wagony: barowy „Warsu” i pierwszej klasy na tor zajęty przez pociąg towarowy 84386. Huk i zgrzyt rozdzieranej blachy zlały się w jedno. Zanim opadł kurz, do uszu reptowskich kolejarzy ze zniszczonych wagonów dobiegły ciche jęki i wołania o pomoc - pisze Leszek Adamczewski w książce "Katastrofy
Zapomniane i przemilczane tragedie w powojennej Polsce", wyd. Replika, Poznań 2019. 

Minęły kolejne minuty. Na miejsce katastrofy przyjechały wozy strażackie i karetki pogotowia ratunkowego ze Stargardu, a tuż za nimi pędziły kolejne, tym razem ze Szczecina. Ze stolicy Pomorza Zachodniego przyjechała też ekipa Telewizji Polskiej SA.

Rozcinając blachy zmiażdżonych części dwóch ostatnich wagonów „Barbakanu”, barowego i pierwszej klasy, ratownicy natknęli się na potwornie zmiażdżone zwłoki pasażerów i obsługi „Warsu”. Te wydobyte, zrazu układano obok siebie na peronie reptowskiej stacji, co wkrótce w dalekim Poznaniu obejrzałem na ekranie redakcyjnego telewizora.

„Jak mało brakowało, żeby tam leżało moje zmasakrowane ciało” – pomyślałem, gdy wreszcie dotarło do mnie, że tym pociągiem planowałem wracać do Poznania.
Widok zmasakrowanych ofiar katastrofy odebrał głos Piotrowi Dziemiańczukowi ze szczecińskiego Oddziału TVP, który ze stacji Reptowo połączył się z widzami głównego wydania Wiadomości o godzinie 19:30. Słuchając go, odniosłem wrażenie, że red. Dziemiańczuk jest pijany. A był to skutek szoku po obejrzeniu ofiar katastrofy, bo na taki widok tylko nieliczni są uodpornieni.
W katastrofie w Reptowie zginęło jedenaście osób, dwunasta zmarła w szpitalu. Do stargardzkich i szczecińskich szpitali przewieziono też trzydziestu rannych.

Winnego katastrofy nie trzeba było długo szukać. Była nim zwrotnica rozjazdu numer 23, która, gdy przejechał nad nią szósty wagon pociągu „Barbakan”, samoczynnie przestawiła się, kierując resztę składu na tor 4, zajęty przez pociąg towarowy.

W następnych dniach do feralnej zwrotnicy „pielgrzymowali” eksperci kolejnictwa i naukowcy, próbując ustalić przyczynę. „Wypadek wydarzył się na skutek niezwykle rzadkiego nałożenia się szeregu czynników, które samoistnie nie stanowią zagrożenia” – napisali członkowie specjalnej komisji w raporcie końcowym. Komisja ustaliła, że przestawienie się zwrotnicy pod pociągiem „Barbakan” nastąpiło w wyniku drgań o charakterze rezonansowym taboru i zwrotnicy oraz napędu zwrotnicowego. „Z posiadanych informacji wiadomo, że podobnego zjawiska nie notowano na innych kolejach europejskich, gdzie eksploatowane są takie same rozjazdy i napędy zwrotnic” – napisano w raporcie.

Gdy zabierałem się za pisanie tej książki, przypomniał mi się tamten wyjazd do Świnoujścia, z którego do Poznania mogłem wrócić w trumnie. I po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak cienka granica dzieli życie od śmierci.

Katastrofy są książką o tej granicy. Wybierając kilkadziesiąt zdarzeń – katastrof i wypadków lądowych, klęsk żywiołowych, a nawet jedną epidemię – z lat powojennych aż do końca XX wieku, starałem się na podstawie zgromadzonego materiału pokazać moc przypadku. Ktoś, kto na turystycznym szlaku wyprzedził maruderów, po chwili zginął w lawinie, a maruderzy ocaleli. Ktoś, kto wsiadł do ostatniego wagonu, przeżył najtragiczniejszą w powojennych dziejach Polski katastrofę kolejową. Ale ten sam człowiek mógł zginąć w innej katastrofie, gdy siła zderzenia zmiażdżyła ostatni wagon. Ktoś jeszcze inny mógł urwać się z „winogrona” wiszącego na zewnątrz tramwajowych drzwi i wsiąść do jadącego tuż za nim prawie pustego pociągu. A jednak został i zginął w największej po wojnie katastrofie tramwajowej. Gdyby jedna starsza pani przed udaniem się do kościoła na mszę świętą nie miała zwyczaju schodzenia do piwnicy i karmienia kotów, przeżyłaby tamten wielkanocny poniedziałek. A wraz z nią prawdopodobnie przeżyliby i inni mieszkańcy domu, bo zaalarmowano już pogotowie gazowe. Nieposłuszeństwo wobec kategorycznych poleceń matki wybrał nastoletni uczeń, który ze szkoły miał jechać prosto do domu. A tego dnia znowu poszedł do pracującej w cukierni matki, która – jak to matka – poczęstowała syna słodkościami. W tym czasie tramwaj, którym by wracał do domu, przewrócony sunął po bruku jezdni, aby z całą siłą uderzyć w cieszącą się złą sławę restaurację…

O tych i wielu innych zdarzeniach piszę w tej książce. Wybrałem je z setek innych, kierując się podstawową zasadą, że nie mogłem pominąć najtragiczniejszych w skutkach katastrof w powojennej Polsce: kolejowej pod Otłoczynem i tramwajowej w Szczecinie oraz równie tragicznego wybuchu gazu w Gdańsku. A ponadto przedstawiam tu zdarzenia na ogół mało znane lub wręcz zapomniane, warte – moim zdaniem – przypomnienia.

Fragment Ocierając się o śmierć, czyli zamiast wstepu z książki Leszka Adamczewskiego pt.
KATASTROFY. Zapomniane i przemilczane tragedie w powojennej Polsce, wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Kto, poza mieszkańcami Wapna, wie o zagładzie tej górniczej osady?
Dlaczego na komendzie MO w Krośnie Odrzańskim chciano zastrzelić szeregowca Armii Radzieckiej?
Dlaczego ZOMO-wiec z Warszawy, który wiele na służbie widział, w Osiecku przeżył szok?
Między tragicznym wypadkiem tramwajowym w Wałbrzychu z 1945 roku, o którym wiadomo niewiele, a powodzią tysiąclecia, która 7 lipca 1997 roku zalała Kłodzko, wydarzyło się w Polsce tysiące katastrof lądowych. Były to zarówno wypadki, jak i klęski żywiołowe czy epidemie.
Leszek Adamczewski wybrał i opisał w swej książce kilkadziesiąt z nich. Obok zdarzeń znanych i dobrze pamiętanych przedstawia również te mało znane, całkowicie zapomniane bądź oficjalnie przemilczane, bo swego czasu politycznie bardzo niewygodne.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz. Autor blisko trzydziestu książek. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika.

Począwszy od debiutanckich Złowieszczych gór, aż do tej pory pozostawał wierny tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, w tym nieznanych losów skarbów kultury.
Katastrofy są pierwszą jego książką poświęconą tematom innym niż wojna. Niemniej są to kwestie nadal bardzo mu bliskie, bowiem podczas pracy w prasie poznańskiej wielokrotnie pisał o największych katastrofach.

Artykuł Lokomotywa i pięć pierwszych wagonów minęły budynek stacji. I wtedy stało się coś, czego nikt przewidzieć nie mógł. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/lokomotywa-i-piec-pierwszych-wagonow-minely-budynek-stacji-i-wtedy-stalo-sie-cos-czego-nikt-przewidziec-nie-mogl-wideo/feed/ 0
Poseł Nitras zareagował, gdy 13-latek krzyczał za nim ,,złodziej, złodziej”, Oto jak wytłumaczył swoje słowa chłopiec (wideo) https://niezlomni.com/posel-nitras-zareagowal-gdy-13-latek-krzyczal-za-nim-zlodziej-zlodziej-oto-jak-wytlumaczyl-swoje-slowa-chlopiec/ https://niezlomni.com/posel-nitras-zareagowal-gdy-13-latek-krzyczal-za-nim-zlodziej-zlodziej-oto-jak-wytlumaczyl-swoje-slowa-chlopiec/#respond Tue, 04 Sep 2018 11:54:19 +0000 https://niezlomni.com/?p=49668

Poseł Sławomir Nitras postanowił się poskarżyć na jego zdaniem niesprawiedliwe sądy wygłaszane o nim w przestrzeni publicznej. Kiedy 13-latek nazwał go złodziejem, postanowił zareagować. Oto jak przebiegała cała sytuacja.

Godz. 11 ul. Śląska w Szczecinie. Biegnie za mną 13-latek i krzyczy: Nitras złodziej! Nitras złodziej!

- opisuje sytuację poseł. Skonsternowany parlamentarzysta zatrzymał się i postanowił dowiedzieć się, dlaczego dziecko użyło takich słów w stosunku do niego.

bo wszyscy w Platformie to złodzieje

- odparł chłopiec. Jednak polityk PO był bardzo dociekliwy:

A skąd wiesz?

13-latek wypalił:

Wujek powiedział, on jest posłem PiS. Nazywa się Leszek Dobrzyński

Dobrzyński to poseł PiS ze Szczecina i zasiada w parlamencie już od 2 kadencji. Natomiast Nitras ubiega się o fotel prezydenta tego miasta. Na razie - z pewnymi problemami. W miniony weekend podjęto akcję usuwania plakatów wyborczych z wizerunkiem Nitrasa, które zawisły na ulicznych latarniach. Powód? Zdaniem drogowców zrobiono to nielegalnie. Z kolei Nitras utrzymuje, że to część kampanii.

Internauci również przypominają inną sytuację:

Artykuł Poseł Nitras zareagował, gdy 13-latek krzyczał za nim ,,złodziej, złodziej”, Oto jak wytłumaczył swoje słowa chłopiec (wideo) pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/posel-nitras-zareagowal-gdy-13-latek-krzyczal-za-nim-zlodziej-zlodziej-oto-jak-wytlumaczyl-swoje-slowa-chlopiec/feed/ 0
Niegodne posła zachowanie Piotra Misiło podczas kłótni ze stoczniowcami. Kiedy jeden z nich powiedział kilka ostrych słów, poseł Nowoczesnej stracił kontrolę nad sobą [WIDEO] https://niezlomni.com/niegodne-posla-zachowanie-piotra-misilo-klotni-ze-stoczniowcami-jeden-nich-powiedzial-ostrych-slow-posel-nowoczesnej-stracil-kontrole-nad-soba-wideo/ https://niezlomni.com/niegodne-posla-zachowanie-piotra-misilo-klotni-ze-stoczniowcami-jeden-nich-powiedzial-ostrych-slow-posel-nowoczesnej-stracil-kontrole-nad-soba-wideo/#comments Mon, 11 Dec 2017 17:58:09 +0000 https://niezlomni.com/?p=45424

Kiedy trwał protest stoczniowców przed szczecińskim magistratem, do zgromadzonych wyszedł Piotr Misiło. Kiedy usłyszał niepochlebne słowa od jednego z nich,... strącił mu kask. Później dziwnie tłumaczył swoje zachowanie.

Poseł Nowoczesnej nie mógł liczyć na ciepłe przyjęcie. Jego partia nie cieszy się dużą popularnością wśród stoczniowców. Podczas gorącej dysksuji jeden z nich nachylił, a parlamentarzysta strącił mu kask. Sam twierdzi, że tylko... poprawiał.

Ja tylko poprawiam kask stoczniowca. Nie ma tu mowy o żadnym strącaniu, ani tym bardziej rękoczynach. Miał lekko nasunięty kask, więc podniosłem mu tylko odrobinę i raczej traktuję to jako gest przyjazny

- powiedział w rozmowie z ,,Głosem Szczecińskim". A jak wyglądała cała sytuacja? Oceńcie sami:

Internauci, niezbyt przychylni Nowoczesnej, nie mieli wątpliwości:

Wypowiedź posła:

https://www.youtube.com/watch?time_continue=10&v=7u5FjaEOmkw

Artykuł Niegodne posła zachowanie Piotra Misiło podczas kłótni ze stoczniowcami. Kiedy jeden z nich powiedział kilka ostrych słów, poseł Nowoczesnej stracił kontrolę nad sobą [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niegodne-posla-zachowanie-piotra-misilo-klotni-ze-stoczniowcami-jeden-nich-powiedzial-ostrych-slow-posel-nowoczesnej-stracil-kontrole-nad-soba-wideo/feed/ 1
9 października 1962 r. masakra na defiladzie, o której prawda była ukrywana przed Polakami. ,,Na gąsienicy było rozmiażdżone, dosłownie rozmiażdżone, dziecko…” https://niezlomni.com/9-pazdziernika-1962-r-masakra-defiladzie-o-ktorej-prawda-byla-ukrywana-polakami-gasienicy-bylo-rozmiazdzone-doslownie-rozmiazdzone-dziecko/ https://niezlomni.com/9-pazdziernika-1962-r-masakra-defiladzie-o-ktorej-prawda-byla-ukrywana-polakami-gasienicy-bylo-rozmiazdzone-doslownie-rozmiazdzone-dziecko/#respond Mon, 16 Oct 2017 15:35:24 +0000 http://niezlomni.com/?p=43881

55 lata temu, 9 października 1962 r., podczas defilady wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie wydarzył się śmiertelny wypadek. Polski czołg typu T-54A, nad którym załoga straciła panowanie, wjechał w tłum widzów, zabijając na miejscu co najmniej siedem osób, głównie dzieci, i raniąc 21 osób.

I. Układ Warszawski pręży muskuły

Początek lat 60-tych XX w. był b. niespokojnym okresem, w którym doszło do nasilenia napięcia między ZSRS i blokiem wschodnim, a Stanami Zjednoczonymi i ich sojusznikami. 1 maja 1960 r. nad Swierdłowskiem w ZSRS został zestrzelony amerykański samolot zwiadowczy Lockheed U-2, co doprowadziło do przerwania trwającego od kilku lat odprężenia pomiędzy mocarstwami. Rok 1961 r. przyniósł kolejne wydarzenia: nieudaną inwazję w Zatoce Świń na Kubie, która w założeniu miała doprowadzić do obalenia rządów komunistycznych na na wyspie, oraz kryzys wokół Berlina Zachodniego. W 1962 r. tzw. kryzys rakietowy na Kubie o mało nie doprowadził do wybuchu III Wojny Światowej. Na świecie rosło napięcie, powszechne stały się demonstracje siły z obu stron.

Na przełomie września i października 1962 r. wojska Układu Warszawskiego odbyły wspólne manewry wszystkich rodzajów broni o kryptonimie Gryf Pomorski/Odra na pograniczu Polski i NRD oraz na Morzu Bałtyckim. Ich zwieńczeniem miała być wielka wspólna defilada wojsk ZSRS, NRD i PRL w Szczecinie, przy której mieli być obecni m.in. I sekretarz PZPR Władysław Gomułka, minister spraw wojskowych Marian Spychalski oraz marszałek ZSRS i naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego Andriej Grieczko, a także goście z ZSRS i innych krajów komunistycznych. Defiladę obserwowały tłumy mieszkańców miasta, ustawionych wzdłuż trasy przejazdu wojsk biegnącej między innymi przez Plac Lenina i Aleję Piastów. Wśród widzów znajdowali się także uczniowie szczecińskich szkół wysłani na defiladę, by witać żołnierzy sprzymierzonych armii kwiatami. Uczniów zwolniono ze szkół pod warunkiem, że następnego dnia przyniosą wypracowania opisujące przebieg defilady.

W defiladzie brały udział piechota, broń pancerna, artyleria, wojska rakietowe i inżynieryjne. Na Odrze pojawiły się jednostki pływające marynarki wojennej, a nad miastem przelatywały w szyku samoloty i śmigłowce.

Jak wspominają świadkowie, podczas defilady zawiodła całkowicie organizacja. Sama parada przypominała wyścigi, sowieckie i wschodnioniemieckie czołgi i pojazdy opancerzone jechały ulicami z ogromną prędkością. Jednocześnie władze porządkowe niedostatecznie zabezpieczyły ulice i tłumy gapiów wyległy na jezdnię i nadmiernie zbliżyły się do pojazdów wojskowych.

Po jednostkach ZSRS i NRD ulicami miały przejechać jednostki polskie, w tym pojazdy 1. Kompanii Czołgów 23. Pułku Czołgów Średnich 5. Dywizji Pancernej w Słubicach. Załogi polskich czołgów były popędzane przez dowódców. Tymczasem 1. KCz była jednostką sił szybkiego reagowania, przygotowaną do natychmiastowego wejścia do walki w razie wybuchu wojny. Jej żołnierze byli szkoleni do klasycznej walki w terenie, natomiast nie do jazdy po ulicach miasta. Przed defiladą nie odbyli też żadnych próbnych przejazdów po jej planowanej trasie.

II. Tragedia

[caption id="attachment_43882" align="alignright" width="443"] Feralny czołg nr 0165 i jego załoga (na wieży). Drugi od lewej dowódca Bronisław Bieniarz. Domena publiczna.[/caption]

Kolumnę zamykał czołg typu T-54A o numerze taktycznym 0165 dowodzony przez pchor. Bronisława Bieniarza. Ponaglani rozkazami dowódcy pułku płk. Wojnara, pancerniacy przyspieszają, czołg jedzie ulicą z prędkością ok. 30 km/h zamiast planowanych 20. Na pełnej prędkości kolumna pojazdów skręciła z ul. Jagiellońskiej w Al. Piastów, skąd już niedaleko było do trybuny honorowej na Placu Kościuszki. W tym czasie służby porządkowe całkowicie utraciły panowanie nad tłumami widzów, którzy zapchali chodniki, a część z nich wyległa na jezdnię.

Nagle jadący z tyłu pędzącej kolumny czołg nr 0165 wpadł w poślizg na biegnących w poprzek ulicy torach tramwajowych. Dowódca nakazał kierowcy-mechanikowi zatrzymanie czołgu, st. szer. Karol Gieliszkiewicz usiłował hamować. W tłumie na chodniku wybuchła panika, ludzie zaczęli się nawzajem przepychać i tratować. Ważącym 34 tony pojazdem zarzuciło w lewą stronę, czołg w sposób niekontrolowany przejechał skosem 150-200 m wjeżdżając w tłum gapiów, na samym końcu spadła z niego lewa gąsienica.

Skutki wypadku były tragiczne. Czołg dosłownie rozjechał gromadę ludzi, w większości dzieci, spadająca gąsienica dopełniła masakry. Dowódca po zatrzymaniu pojazdu nakazał jego wycofanie – na gąsienicach i pod nimi odnaleziono co najmniej kilka zmasakrowanych ciał lub ich resztek, pourywane kończyny, ślady krwi, elementy ubrań…

Po latach naoczni świadkowie wspominali:

„W momencie, gdy to się stało, znalazłem się pomiędzy gąsienicami. Zrobiło się ciemno i straciłem przytomność. Czołg najechał bratu na miednicę. Moja mama w jednym momencie mogła stracić dwóch synów”.

„Leżąc, otworzyłam oczy. Widziałam gąsienice. Miałam głowę między krawężnikiem a gąsienicą. Pomyślałam sobie, że teraz mnie przejedzie. A on się cofał i zobaczyłam niebo”.

„Na gąsienicy było rozmiażdżone, dosłownie rozmiażdżone, dziecko. Poznałam, że to jest mój uczeń, ponieważ miał charakterystyczne bardzo ubranie, a mianowicie spodenki w bardzo jaskrawych kolorach”.

„Zobaczyłam, że leżą dzieci, dorosłe osoby, a wśród nich mój brat”.
„Ja tylko zobaczyłam bucik mojego brata. Brązowy bucik”.

Tłum początkowo próbował zlinczować załogę czołgu, ta jednak zamknęła włazy. Wkrótce na miejscu pojawił się oddział WSW, który przejął kontrolę nad miejscem zdarzenia. Przybył także prokurator wojskowy, który domagał się przerwania defilady. Ta faktycznie wkrótce się zakończyła, a dostojnicy w pośpiechu opuścili Szczecin.

W wypadku zginęło co najmniej kilkoro dzieci, ciężko rannych zostało około dwudziestu osób, a drugie tyle poturbowano w zamieszaniu, które powstało na miejscu. W pierwszych godzinach po defiladzie nie udzielano jednak żadnych informacji. Lekarze bali się rozmawiać z rodzinami zabitych i rannych, które nie wiedziały nic o losie swoich bliskich. Później, wśród wymienionych z imienia i nazwiska ofiar znalazło się siedmioro dzieci, w wieku od 6 do 12 lat. Byli także ciężko ranni dorośli. Jeden z mężczyzn trafił do szpitala ze zmiażdżoną nogą i jądrami. Urazy czaszek, połamane miednice i kończyny to najczęstsze obrażenia, z którymi musieli się zmierzyć szczecińscy lekarze. Karetki przywoziły także pourywane nogi i ręce. Z braku informacji niedługo po wypadku wśród mieszkańców miasta pojawiły się plotki, że masakry dokonała załoga sowieckiego czołgu.

III. Następstwa i próby tuszowania

Władze cywilne i wojskowe, jak również Służba Bezpieczeństwa natychmiast rozpoczęły działania mające nie dopuścić do rozpowszechnienia się informacji o wypadku. Całkowicie kontrolowana przez władze prasa następnego dnia zamieszczała niemal wyłącznie propagandowe relacje ze „wspaniałej defilady”, jedynie w Głosie Szczecińskim ukazał się komunikat następującej treści:

„Z głębokim bólem i żalem donosimy, że w dniu wczorajszym – w czasie przejazdu polskiej jednostki zmechanizowanej przez nasze miasto w pobliżu skrzyżowania ulic Jagiellońskiej i Piastów – zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. W wyniku doznanych obrażeń zmarło sześć osób, w tym pięcioro dzieci. Jednocześnie z przykrością stwierdzamy, iż mimo wielu apeli, w których proszono o zachowanie zdyscyplinowania na trasie przemarszu wojsk, część mieszkańców Szczecina nie wykazała właściwej postawy. Szczególnie przykrym jest fakt, iż wielu rodziców pozostawiło swoje dzieci bez właściwej opieki. W celu szczegółowego ustalenia przyczyn wypadku powołana została specjalna komisja.”

Funkcjonariusze MO, SB i WSW wkroczyli także do placówek medycznych i zakładów pogrzebowych. Jak ustalono w toku dochodzenia prowadzonego przez Instytut Pamięci Narodowej w latach 90-tych oraz dwa niezależne śledztwa dziennikarskie, z księgi oddziałowej chirurgii dziecięcej szpitala klinicznego nr 1 w Szczecinie wyrwane zostały strony z informacjami dotyczącymi 30 małych pacjentów przyjętych pomiędzy 7 a 13 października 1962 r. W archiwum lecznicy brakuje dokumentów historii choroby z 1962 r. Z kolei z Archiwum Państwowego w Szczecinie zginęły protokoły posiedzeń prezydium z niemal całego ostatniego kwartału 1962 r., podczas których podnoszona była kwestia odszkodowań.

Osobne postępowanie prowadziła Prokuratura Wojskowa, która przesłuchała rodziny ofiar oraz żyjących rannych, a także świadków wypadku. Szybko wypłacono odszkodowania „za wypadek drogowy”: po 30 tys. zł bliskim ofiar śmiertelnych i od kilku do kilkunastu tysięcy rodzinom rannych. W zamian musieli oni podpisać specjalne oświadczenie, w którym zrzekli się wszelkich pretensji i roszczeń. Pogrzeby ofiar – dzieci – odbywały się po cichu i bez rozgłosu, pod nadzorem funkcjonariuszy SB i WSW.

Śledztwo prowadzone przez Naczelną Prokuraturę Wojskową odbywało się za zamkniętymi drzwiami, a opinia publiczna nie była informowana o jego wynikach. Według zachowanej notatki sporządzonej przez wiceprokuratora w czołgach biorących udział w defiladzie nie stwierdzono żadnych usterek, a prowadzący pojazd, który wpadł w poślizg, miał wszelkie wymagane kwalifikacje i dobrą opinię. Prokuratorzy nie znaleźli przyczyny, dla której czołg zjechał z „właściwej osi marszu”. Podejrzewano, że stało się to „na skutek zaciągnięcia przez kierowcę lewego drążka kierowniczego w I poziomie, co mogło spowodować raptowny skręt czołgu w lewo i dalsze poruszanie się jego na lewo w skos”. Podkreślano, że trasa przejazdu poza okolicami trybuny honorowej nie była zabezpieczona, zaś w miejscu, w którym nastąpił wypadek, publiczność weszła na ulicę, zwężając tym samym jezdnię do około 7-8 metrów. Stwierdzono, że „nakazana szybkość jazdy czołgów nie była przestrzegana”.

Śledczy ustalili także, że przed defiladą dokładnie sprawdzono stan wszystkich pojazdów, zaś poprzedniego dnia kierowcy-mechanicy czołgów zostali przewiezieni dokładnie wytyczoną trasą, by mogli ją dobrze poznać. Nie było jednak próbnego przejazdu samych czołgów, a mechanicy nie byli przygotowani do ich prowadzenia po ulicach. Nieskutecznie odgrodzono tłum od jezdni, a ludzie nie słuchali milicjantów każących im się cofnąć. Mimo to ostatecznie uznano, że nie popełniono błędów w organizacji widowiska. Kierowca feralnego pojazdu został uniewinniony, ponieważ nie zjechał z drogi – zatrzymał się około 20 centymetrów od krawężnika. W istocie mało kto przejmował się losem żołnierzy – ich uniewinnienie de facto oznaczało zdjęcie odpowiedzialności z dowództwa.

Ostatecznie 9 marca 1963 r. prokuratura Śląskiego Okręgu Wojskowego umorzyła śledztwo. Jego dokumentacja niemal w całości została zniszczona w Toruniu w czasie Stanu Wojennego w 1982 r., zachowała się jedynie cytowana powyżej notatka.

Załoga czołgu została teoretycznie oczyszczona z wszelkich zarzutów. Jednak dowódca załogi, pchor. Bronisław Broniarz został przydzielony na stanowisko sanitariusza w Plutonie Ratownictwa Ogólnego w Rzepinie. Kierowca-mechanik st. szer. Karol Gieliszkiewicz załamał się psychicznie po wypadku (świadkowie wspominają, że bezpośrednio po nim wyszedł z czołgu i klęczał na ulicy płacząc), zmarł kilka lat później w wyniku nowotworu (wg innej wersji zginął w wypadku samochodowym).

W latach 90-tych XX w. historią wypadku zaczęli zajmować się dziennikarze. W 1993 r. pojawił się pierwszy nieocenzurowany artykuł w kwartalniku Morze i Ziemia. W 1996 r. powstał film dokumentalny dziennikarki Iwony Bartólewskiej pt. „…I wjechał czołg”, zawierający wywiady ze świadkami i żyjącymi ofiarami tragedii. Osobne śledztwo prowadził także red. Wojciech Tochman z Gazety Wyborczej.

Działania te umożliwiły ustalenie listy siedmiu ofiar katastrofy. Ich nazwiska zostały upamiętnione na specjalnej tablicy wmurowanej na ścianie Szkoły nr 1 przy Alei Piastów, koło której zdarzył się wypadek:

Bogumiła Florczak, lat 8
Leszek Kolczyński, lat 9
Ryszard Krawczyński, lat 7
Henryk Sikuciński, lat 6
Ryszard Stachura, lat 9
Fryderyk Zawiślak, lat 12
Marian Zdanowicz, lat 10.

[caption id="attachment_43886" align="alignleft" width="311"]Wzmianka w Głosie Szczecińskim z 10 października 1962 r., będąca jedynym śladem wypadku na defiladzie w prasie. Wzmianka w Głosie Szczecińskim z 10 października 1962 r., będąca jedynym śladem wypadku na defiladzie w prasie.[/caption]

Wiele wskazuje jednak, że powyższa lista jest mocno niekompletna. Według zeznań świadków ujawnionych podczas śledztwa w latach 90-tych, zginąć miały jeszcze co najmniej trzy osoby: 9-letni Leszek Lipiński, który zmarł na stole operacyjnym, oraz dwoje dorosłych: mężczyzna i starsza kobieta, którzy zmarli w szpitalu.

Według zeznań osób mieszkających wówczas w Szczecinie pod gąsienicą czołgu miała zginąć czwórka rodzeństwa. Ich matka w wyniku wypadku postradała zmysły i została w tajemnicy wywieziona, a funkcjonariusze SB b. dokładnie przesłuchali jej sąsiadów i rodzinę, zabraniając rozmów na temat jej i jej tragicznie zmarłych dzieci.

Traf chciał, że tego samego dnia którego wydarzył się wypadek na defiladzie w Szczecinie, 9 października 1962 r., miała miejsce katastrofa kolejowa w Moszczenicy k. Piotrkowa Trybunalskiego. Tego dnia, ok. godz. 21, kilka minut po opuszczeniu Piotrkowa Trybunalskiego, a kilkaset metrów za wsią Jarosty, trzy ostatnie wagony pociągu pośpiesznego relacji Gliwice-Warszawa odczepiły się od całego składu i wypadły z torów blokując tym samym równoległy tor. Oprócz oderwanej części, kilka końcowych wagonów było również wykolejonych. Kilkanaście minut później nadjechał na pełnej prędkości pociąg pośpieszny relacji Warszawa-Budapeszt. Kolejarze usiłowali zatrzymać skład, jednak ze względu na warunki atmosferyczne (panowała gęsta mgła) próby nie powiodły się. Pociąg uderzył w oderwaną cześć składu stojącą na jego torze. Siła zderzenia była tak duża, że wielotonowe wagony spiętrzyły się na wysokość kilku pięter, a metalowe fragmenty zostały porozrzucane w promieniu stu metrów.

[caption id="attachment_43883" align="alignright" width="395"] Na zdjęciu: miejsce katastrofy kolejowej w Moszczenicy, która miała miejsce w tym samym dniu, co wypadek na defiladzie wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie. Władze PRL wykorzystały zdarzenie do odwrócenia uwagi od kompromitującej masakry podczas pokazów wojskowych.[/caption]

W katastrofie, wg. oficjalnych danych, miało zginąć 34 osoby, a 67 zostało rannych. Jednak ustalenia te są niewiarygodne wobec zeznań świadków, z których wynika, że zabitych mogło być nawet 160 osób.

Katastrofa kolejowa stała się tematem nr 1 w ówczesnych mediach, co może budzić zdziwienie, gdyż do tej pory wydarzenia tego typu w PRL tuszowano i przemilczano, jak np. katastrofę pod Nowym Dworem Mazowieckim (22 października 1949 r., ok. 200 ofiar) oraz pod Rzepinem (9 lutego 1952 r., ok. 150 osób). W tym przypadku władze komunistyczne potraktowały katastrofę kolejową jako mniej kompromitującą od wypadku na defiladzie wojsk Układu Warszawskiego i wykorzystały ją do odwrócenia uwagi.

Maciej Orzeszko / Blogpublika

Artykuł 9 października 1962 r. masakra na defiladzie, o której prawda była ukrywana przed Polakami. ,,Na gąsienicy było rozmiażdżone, dosłownie rozmiażdżone, dziecko…” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/9-pazdziernika-1962-r-masakra-defiladzie-o-ktorej-prawda-byla-ukrywana-polakami-gasienicy-bylo-rozmiazdzone-doslownie-rozmiazdzone-dziecko/feed/ 0
Cejrowski do niemieckiego dziennikarza: „Szczecin trzeba oddać z powrotem Niemcom. Ale zapłaćcie kontrybucje” [WIDEO] https://niezlomni.com/oszalal-cejrowski-niemieckiego-dziennikarza-szczecin-trzeba-oddac-powrotem-niemcom-zaplaccie-kontrybucje-wideo/ https://niezlomni.com/oszalal-cejrowski-niemieckiego-dziennikarza-szczecin-trzeba-oddac-powrotem-niemcom-zaplaccie-kontrybucje-wideo/#respond Sun, 17 Sep 2017 19:08:35 +0000 http://niezlomni.com/?p=43541

- Proszę pana, wbrew temu, co pan sobie teraz pewnie myśli, natychmiast oddałbym Szczecin Niemcom, bo Szczecin nie jest polskim miastem - twierdzi Wojciech Cejrowski.

- Jak pan się przespaceruje po cmentarzu w Szczecinie tam są same niemieckie groby. Milion niemieckich grobów. Szczecin trzeba oddać z powrotem Niemcom. Ale zapłaćcie kontrybucję za II wojnę światową

- dodał podróżnik. Jego słowa wypowiedziane stosunkowo dawno wywołały oburzenie po prawej stronie.

Jacek Karnowski pisał:

Tego typu wypowiedzi będą przypisywane PiS. Z ludźmi nielojalnymi wobec Polski nie warto czegokolwiek budować

Samuel Pereira w podobnym tonie:

Między jednym a drugim autografem Cejrowski oddał Niemcom Szczecin. Mało to poważne delikatnie rzecz ujmując

https://youtu.be/8El9_DnZZYk?t=4m41s

Artykuł Cejrowski do niemieckiego dziennikarza: „Szczecin trzeba oddać z powrotem Niemcom. Ale zapłaćcie kontrybucje” [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/oszalal-cejrowski-niemieckiego-dziennikarza-szczecin-trzeba-oddac-powrotem-niemcom-zaplaccie-kontrybucje-wideo/feed/ 0
,,Imigracja w obecnej sytuacji Polski jest nieunikniona”. Prezydenci 12 miast podpisali deklarację w sprawie migrantów. ,,Przez wieki Polska była krajem wieloetnicznym i wielokulturowym…” https://niezlomni.com/imigracja-obecnej-sytuacji-polski-nieunikniona-prezydenci-12-miast-podpisali-deklaracje-sprawie-migrantow-wieki-polska-byla-krajem-wieloetnicznym-wielokulturowym/ https://niezlomni.com/imigracja-obecnej-sytuacji-polski-nieunikniona-prezydenci-12-miast-podpisali-deklaracje-sprawie-migrantow-wieki-polska-byla-krajem-wieloetnicznym-wielokulturowym/#comments Fri, 30 Jun 2017 17:01:09 +0000 http://niezlomni.com/?p=40853

Prezydenci 12 miast podpisali w piątek deklarację o współdziałaniu w obszarze migracji wewnętrznych i zewnętrznych. Pod nią widnieją podpisy włodarzy Białegostoku, Bydgoszczy, Gdańska, Katowic, Krakowa, Lublina, Łodzi, Poznania, Rzeszowa, Szczecina, Warszawy i Wrocławia.

My, przedstawiciele największych polskich miast, rozumiemy znaczenie migracji w rozwoju naszych metropolii. Przez wieki Polska była krajem wieloetnicznym i wielokulturowym, przyjmującym nowych przybyszów, gościnnym dla ludzi innych narodowości, ras czy religii

- piszą w deklaracji. Zapewniają, że wspólnie są ,,w stanie wypracować odpowiednią kulturę przyjęcia migrantów, nasze miasta czynić otwartymi i integrującymi, przez co również prężniej się rozwijającymi, bardziej innowacyjnymi i konkurencyjnymi".

Prezydenci twierdzą, że migracje to to procesy dynamiczne, powszechne i nieuniknione - konieczne w obecnej demograficznej sytuacji Polski.

Liczą na współpracę organów władzy samorządowej i rządowej, służb publicznych, organizacji pozarządowych, związków wyznaniowych, uczelni wyższych, instytucji kultury oraz rynku pracy.

Powołany zespół roboczy do spraw migracji i integracji będzie wspierany przez Międzynarodową Organizację ds. Migracji (IOM) oraz Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców (UNHCR).

Artykuł ,,Imigracja w obecnej sytuacji Polski jest nieunikniona”. Prezydenci 12 miast podpisali deklarację w sprawie migrantów. ,,Przez wieki Polska była krajem wieloetnicznym i wielokulturowym…” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/imigracja-obecnej-sytuacji-polski-nieunikniona-prezydenci-12-miast-podpisali-deklaracje-sprawie-migrantow-wieki-polska-byla-krajem-wieloetnicznym-wielokulturowym/feed/ 1