Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Replika – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Najlepsze scenariusze pisze życie: Niemiecki as lotnictwa walczył z Sowietami nad tundrą. Po wojnie szkolił Syryjskie Siły Powietrzne https://niezlomni.com/najlepsze-scenariusze-pisze-zycie-niemiecki-as-lotnictwa-walczyl-z-sowietami-nad-tundra-po-wojnie-szkolil-syryjskie-sily-powietrzne/ https://niezlomni.com/najlepsze-scenariusze-pisze-zycie-niemiecki-as-lotnictwa-walczyl-z-sowietami-nad-tundra-po-wojnie-szkolil-syryjskie-sily-powietrzne/#respond Sat, 09 Jun 2018 05:12:17 +0000 https://niezlomni.com/?p=48853

Kiedy sowieckie bombowce w eskorcie Polikarpowów I-16 Rata i Hurricane’ów przeleciały po południu nad linią frontu, zameldował o nich jeden z posterunków obserwacyjnych, a nasza Staffel dostała rozkaz alarmowego startu - wspomina Walter Schuck.

Tym razem dowódca Hauptmann Scholz pierwszy zobaczył samoloty przeciwnika i w słuchawkach usłyszałem jego głos: „Uwaga! 110 stopni, przypuszczalnie wróg. Utrzymywać pozycje i za mną!”. Spojrzałem w prawo i rzeczywiście – na horyzoncie odznaczały się czarne kropki. Scholz, doświadczony taktyk, wyprowadził połowę naszych Messerschmittów Bf 109 rozciągniętym długim lewym wirażem na pozycję pomiędzy słońce a sowieckimi bombowcami. Pozostała część Staffel utworzyła osłonę przeciw sowieckim myśliwcom eskortującym, pozostając jakieś 1800 metrów nad nimi. Kiedy zbliżaliśmy się do nich coraz bardziej, zrozumieli nagle, że już zabraliśmy się za bombowce. Nie poświęcając uwagi myśliwcom z ich eskorty, spadliśmy na ugrupowanie bombowców.

Feldwebel Bruno Strasser wycelował w maszynę prowadzącą i ostrzelał ją, wzniecając pożar. Kiedy jeszcze ciągnęła za sobą gęstą chmurę dymu, już następny DB-3 został postrzelany jak sito pociskami Unteroffiziera Schumachera i poleciał w dół. Potem ostrzelał on Pe-2, a gdy ten samolot też roztrzaskał się o ziemię, zwrócił się ku myśliwcom eskortującym. Po zestrzeleniu w ciągu dalszej walki jeszcze dwóch myśliwców Hurricane Schumacher mógł zapisać tego dnia na swym koncie sześć zwycięstw w powietrzu; już rano walczył z Hawkerami i zestrzelił dwa z nich. Nasze energiczne ataki musiały do tego stopnia zdenerwować pozostałe załogi bombowców, że zawróciły, zrzucając awaryjnie swoje bomby. Pogoniłem w ślad za jednym z uciekających DB-3, zbliżyłem się do niego bardziej, trzymając go dokładnie w środku mojego celownika kolimatorowego. Nagle w kadłubie bombowca coś się podniosło. To strzelec pokładowy zaczął strzelać do mnie ze swego kaemu! Czerwony grad kul pędził ku mnie i nawet teraz, kiedy sobie to przypominam, robi mi się gorąco. Wykonałem ślizg na skrzydło w lewo, wcisnąłem Messerschmitta w dół, powracając po po 360-stopniowym wirażu na miejsce. Aczkolwiek tym razem odstęp jakichś 400 metrów właściwie był jeszcze zbyt duży, aby otwierać ogień, pociągnąłem spust broni. Raczej przypadkiem trafiłem w skrzydło Iljuszyna, które zostało rozerwane pociskami pomiędzy kadłubem a prawym silnikiem. Silnik się palił i widziałem, że sowiecki pilot miał duże trudności, by wykonać uszkodzonym Iliuszynem lądowanie, i tak zakończone rozbiciem. Potem rozejrzałem się za następnym przeciwnikiem. Nagle rozległ się huk, do kabiny wdarło się lodowate powietrze, a w dachu kabiny pokazała się mała dziura. Kiedy zrozumiałem, że to pochodzi od ostrzału, usłyszałem w krótkofalówce głos Steinbacha: „Walter, uważaj! Za tobą Indianin!”. Szybkie spojrzenie do tyłu – dwa myśliwce przeciwnika, oceniłem, że to Hurricane’y, ustawiały się właśnie w pozycji do strzału.

Kiedy wznosiłem się swoją maszyną w górę, silnik Daimler-Benz dudnił na pełnym obciążeniu. Pode mną Hurricane’y podejmowały wyzwanie, wznosząc się za mną. Mimo pokusy, by ciągnąć jeszcze bardziej stromo w górę, wiedziałem, jaki muszę utrzymać kąt wznoszenia, aby uniknąć przepadnięcia. Dwaj moi prześladowcy wciąż jeszcze do mnie strzelali, ale ich pociski omijały stery. Sfrustrowani piloci sowieccy ustawili nosy swych samolotów jeszcze bardziej stromo w niebo, aby wpakować mi przynajmniej przypadkowe trafienie. Na to właśnie liczyłem. Przez kilka sekund wyglądało to tak, jakby ich samoloty zawisły nieruchomo w powietrzu, potem opadły dziobami w dół w wyniku przepadnięcia. Gdy w locie nurkowym znów zyskali na szybkości, odkryli lecącego prosto Messerschmitta Bf 109. To był Feldwebel Bruno Strasser, który zapomniał chyba o obserwowaniu przestrzeni powietrznej. Lecąc ponad Strasserem i Sowietami dostrzegłem groźną sytuację, zszedłem w nurkowanie, ostrzegając Strassera okrzykiem. Kiedy jeden z Hawkerów odszedł w lewo, by uzyskać lepszy kąt strzału w kierunku Strassera, znowu stracił na szybkości. Tymczasem ja nadleciałem, usadawiając się za Sowietem. Po jednej krótkiej serii długie kawałki blachy oderwały się od sterów i krótko potem maszyna poleciała w korkociągu w dół. Nie zajmując się dalej losem pokonanego, zwróciłem się teraz ku drugiemu Hurricane’owi. Aby móc lecieć razem z nim w manewrze ucieczki, zmniejszyłem prędkość. Ale to zrobiło mnie znów na tyle powolnym, że Rosjanin, który tymczasem wszedł w lot nurkujący swym cięższym samolotem, zyskał przewagę odległości. Próbowałem jeszcze lecieć za nim, ale musiałem po jakimś czasie uznać, że było to bezcelowe. Skutecznie odparliśmy próbę zaatakowania naszego lotniska, powróciliśmy bez strat własnych do domu, osiągając w tej akcji osiem zwycięstw powietrznych.

W trudnych do pokonania obszarach tundry panuje najgłębsza samotność i budząca grozę cisza. Pomiędzy akcjami miewałem od czasu do czasu możliwość stwierdzić, jak szybko zmienia się wiosną przyroda, która w miesiącach zimowych jest tak nieprzyjazna dla człowieka. Flora Dalekiej Północy składała się przeważnie z nisko rosnących zarośli jałowca, krzaczków brusznicy, brzóz, skarlałych sosen, chrobotka reniferowego i porostów. Wraz z wydłużającymi się dniami niemal niemożliwe staje się zatrzymanie w tej okolicy. Wtedy bowiem na ścieżkę wojenną wychodzą, zwłaszcza w bezwietrznym czasie, setki tysięcy muszek i komarów. Podczas jednego z moich rozpoznań odkryłem teren z grzybami wielkości dłoni, wyrastającymi wszędzie z ziemi. Opowiedziałem o tym dowódcy Staffel, namawiając go do przekazania mi jego samochodu terenowego do zbierania grzybów. Po mojej wycieczce wróciłem z wozem pełnym grzybów, przekazując je naszemu szefowi kuchni Juppowi Heinrichsowi. Był on grubym, wesołym facetem, który z powodu swej nieforemności używał dwóch stołków do siadania. Kilka porcji przyrządził od razu, większość grzybów jednak powiesił do suszenia, jako zapasy na zimę. Chętnie się z nim przekomarzałem, grożąc mu, że wyjdę z nim na ring bokserski. Wtedy wybuchał śmiechem na całe gardło, przy czym jego ogromny brzuch nie chciał przestać się trząść; „Uważaj tylko, ty nawet nie połowo porcji, jak wciągnę głęboko powietrze, zwiśniesz mi w poprzek pod nosem jak wąsy!”

Fragment książki Walter Schucka ZESTRZELONY! Od Bf 109 do Me 262 – wspomnienia pilota Jagdgeschwader 5. i 7., Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Walter Schuck został niemieckim asem myśliwskim z 206 strąceniami na koncie. Oto jego relacja z walk nad Oceanem Arktycznym i nad Niemcami.

Autobiografia Schucka zaczyna się w czasach jego młodości. Dalej opisuje on swoje przeżycia od okresu kształcenia, przez starcia powietrzne nad Oceanem Lodowatym i przygody pomiędzy walkami, aż po akcje w samolotach odrzutowych JG 7 i koniec wojny.

Schuck spisał swoje wspomnienia za namową przyjaciół. Jasnym, rzeczowym językiem opowiada o specyfice walk powietrznych nad Oceanem Lodowatym, gdzie niezachodzące słońce latem i ciemna zima wyznaczają rytm życia. Prowadzone tam zacięte boje zmierzały do zniszczenia dostaw przeciwnika lub zabezpieczenia własnych. Szczegółowe sprawozdanie z zatopienia „Tirpitza” nadaje nowego wymiaru jego historii.

Walter Schuck, skuteczny w walce, nie zapomina o wdzięczności dla personelu naziemnego i swych kolegów. Szanowany za umiejętności lotnicze i odwagę, miał też wiele współczucia dla zastrzelonych, rannych lub schwytanych towarzyszy lotników. Dlatego nazywano go „Rycerzem Północy” i „Orłem Tundry”.

Relacjonuje wydarzenia z punktu widzenia młodego lotnika, który bardzo szybko osiągnął wysoki status w armii i wszedł do grona myśliwskich sław. Stara się ukazać mało zrozumiały dziś pogląd, iż wraz ze swymi towarzyszami starali się działać dla „ludzi i kraju”. Trochę usprawiedliwia się, stwierdzając, że ich szlachetne motywacje były nadużywane, a oni sami należą do zdradzonego pokolenia.

Jednak w swych wspomnieniach w ogóle niewiele uwagi poświęca polityce. Nie stara się umniejszać „zasług” III Rzeszy i narodowego socjalizmu. Natomiast bardziej skupia się na aspektach wojskowych: codziennym funkcjonowaniu sił powietrznych, misjach bojowych prowadzonych w trudnych warunkach nad Oceanem Arktycznym i beznadziejnych już walkach nad terytorium Rzeszy.

Walter Schuck urodził się we Frankenholz nad Saarą 30 czerwca 1920 r. Wcześnie odkrył w sobie zamiłowanie do lotnictwa i już w wieku 16 lat ubiegał się o przyjęcie do służby w Luftwaffe.

Walczył nad Oceanem Arktycznym i nad terytorium Niemiec, gdzie z myśliwca Bf 109 przesiadł się na odrzutowy Me 262. Osiągnął ogólną liczbę 206 potwierdzonych zestrzeleń w 500 potyczkach.

Po wojnie pracował jako instruktor lotniczy, szkoląc między innymi Syryjskie Siły Powietrzne. Zmarł 27 marca 2015 roku.

 

Artykuł Najlepsze scenariusze pisze życie: Niemiecki as lotnictwa walczył z Sowietami nad tundrą. Po wojnie szkolił Syryjskie Siły Powietrzne pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/najlepsze-scenariusze-pisze-zycie-niemiecki-as-lotnictwa-walczyl-z-sowietami-nad-tundra-po-wojnie-szkolil-syryjskie-sily-powietrzne/feed/ 0
Operacja „Wisła” w ogniu polemik i kontrowersji. Marek A. Koprowski pisze dlaczego akcja „Wisła” musiała zostać przeprowadzona. [WIDEO] https://niezlomni.com/operacja-wisla-ogniu-polemik-kontrowersji-marek-a-koprowski-pisze-dlaczego-akcja-wisla-musiala-zostac-przeprowadzona-wideo/ https://niezlomni.com/operacja-wisla-ogniu-polemik-kontrowersji-marek-a-koprowski-pisze-dlaczego-akcja-wisla-musiala-zostac-przeprowadzona-wideo/#respond Sat, 20 Jan 2018 16:30:46 +0000 https://niezlomni.com/?p=46217

Siedemdziesiąt lat temu władze polskie rozpoczęły operację „Wisła”, która do podręczników historii przeszła pod nazwą akcji „Wisła”, choć nazwa ta nie jest właściwa. Użył jej któryś z historyków i tak już zostało.

Operacja „Wisła”, można powiedzieć, była rezultatem układu z 9 września 1944 roku zawartego między Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego a Radą Komisarzy Ludowych Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej o tzw. ewakuacji Ukraińców z Polski do USRR i obywateli polskich z USRR do Polski. Od 15 października 1944 roku do 15 czerwca 1946 roku przesiedlono łącznie 480 305 osób (122 450 rodzin). Władze polskie sądziły, że po zakończeniu przesiedleń na terenie południowo-wschodnich powiatów pozostało około 20 tysięcy Ukraińców, choć w rzeczywistości było ich około 150 tysięcy. Miało to dwie przyczyny. Pierwszą był fakt, że polski rząd nie dysponował realnymi statystykami ludnościowymi tego obszaru. Po drugie Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia robiły wszystko, by nie dopuścić do przesiedlenia Ukraińców na sowiecką Ukrainę. To, że z Ukrainy wyjechało (a raczej musiało wyjechać) 787 674 obywateli polskich, OUN-UPA traktowały, rzecz jasna, jako „rozwiązanie jak najbardziej sprawiedliwe”. Same zresztą zrobiły wszystko, by Polaków zniechęcić do pozostania na Kresach. Azjatycka rzeź Polaków dokonana na Wołyniu przez OUN-UPA spowodowała, że Polacy, którzy przeżyli tę hekatombę, myśleli tylko o jednym: jak uciec przed nożami i siekierami ukraińskich morderców. OUN-UPA wymordowały około 100 tysięcy mieszkańców. Z ogólnej liczby 1150 polskich wiejskich osiedli, liczących w sumie ponad 31 tysięcy zagród, zdewastowanych przez OUN-UPA zostało na Wołyniu 1048 osiedli (z 26 167) zagrodami. Niemcy zniszczyli tylko 37 osiedli w czasie akcji pacyfikacyjnych. Zaledwie 66 osiedli przetrwało wojnę. Sowieci zburzyli je po wyjeździe Polaków. Z 253 kościołów i kaplic OUN-UPA obróciły w perzynę 103, natomiast 94 zrujnowali Sowieci, 25 kościołów po wojnie wykorzystywano do innych celów.

Podobną akcję eksterminacyjną OUN-UPA chciały przeprowadzić także w Małopolsce Wschodniej, lecz tu ze względu na siłę etosu i polskiego podziemia nie przybrała ona tak krwawego charakteru, choć nawet Niemcy odnotowali, że w lutym 1944 roku OUN-UPA za głównego wroga uznały Polaków i przygotowywały się do ich zupełnego usunięcia i wzięcia władzy w swoje ręce.

Następne meldunki mówią, że działalność OUN-UPA wzrasta w „przerażającym tempie”. Sprawozdanie Głównej Polowej Komendantury „365” z dnia 19 czerwca 1944 roku mówi, że: „celem działania oddziałów UPA jest wyzwolenie Ukrainy od Sanu i zniszczenie ludności polskiej na tym obszarze”. Panika i psychoza, jaka opanowała ludność Małopolski Wschodniej, spowodowała masowe wyjazdy za San. Polacy nie wierzyli w możliwość zorganizowania skutecznej obrony przed atakami OUN-UPA. Tylko w jednym tygodniu miejscowy komisarz w Borszczowie wydał 2,5 tysięcy przepustek zezwalających na ewakuację do województw krakowskiego i miechowskiego. Pogróżki i wezwania ukraińskich nacjonalistów budziły wśród Polaków z Małopolski przerażenie, które wzmagały relacje polskich uciekinierów z Wołynia.

Uciekinierzy z Wołynia i Małopolski, szukający schronienia w województwach lubelskim, dzisiejszym podkarpackim i krakowskim, przenosili nastroje zagrożenia na te terytoria. Jeżeli dzisiaj któryś historyk mówi, że akcja „Wisła” nie ma nic wspólnego z ludobójstwem wołyńskim, to znaczy, że na studiach nie miał zajęć z psychologii społecznej. Akcja „Wisła” była konsekwencją działalności OUN-UPA na terenie południowo-wschodniej Polski. Działalności, która stanowiła przedłużenie walki z państwem polskim na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej. Akcja „Wisła” była ostatnim akordem tego ukraińsko-polskiego starcia! Taka jest historyczna prawda.

OUN-UPA nie pogodziły się z wyrokiem historii i z faktem, że mocarstwa zachodnie i Stalin już w Jałcie uznali, że wschodnia granica Polski będzie przebiegać wzdłuż linii Curzona, wyznaczonej w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Uznała, że kilkanaście powiatów leżących za tą linią to etniczne ziemie ukraińskie, które powinny zostać przyłączone do Ukrainy. OUN-UPA zakwestionowały przynależność tych ziem do Polski, nie uznały jej jurysdykcji nad nimi, zwalczały wszelkie tworzone przez nią struktury. Wzywały Ukraińców do bojkotu rozporządzeń polskich władz. Bez akceptacji OUN-UPA nikt na tym obszarze nie mógł zostać nawet sołtysem. Jeżeli się zgodził i był akceptowany przez władze polskie, wędrował na gałąź. UPA niszczyła posterunki milicji, w konsekwencji czego pospolity bandytyzm rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów. Nie działały szkoły, nie ściągano podatków, nie prowadzono gospodarki leśnej itp. Państwo polskie w kilkunastu powiatach południowo-wschodniej Polski de facto nie funkcjonowało. W miejsce struktur polskich OUN utworzyła własne, obejmujące swoją siatką wsie i osady. Polacy z tych terenów uciekali, nie chcąc paść ofiarą mordów. Na niektórych obszarach OUN utworzyła partyzanckie republiki, do których nikt obcy nie miał wstępu.

Ludność polska, która nie chciała porzucać rodzinnej ziemi, tworzyła oddziały samoobrony i umacniała swoje wsie, żeby odeprzeć atak UPA. OUN-UPA traktowały je jako gniazda „polskich bandytów” i starały się je bezwzględnie likwidować, mordując bestialsko jej obrońców i cywilnych mieszkańców.

Demonstrując swą siłę i koncentrując oddziały, UPA trzykrotnie usiłowała zniszczyć garnizon w Birczy, w której chronili się Polacy z mordowanych polskich wsi. W marcu 1946 roku oddziały UPA zlikwidowały w Bieszczadach strażnice WOP, otwierając granicę państwa w całym pasie działania UPA. Z 96 wziętych do niewoli żołnierzy WOP i milicjantów, upowcy zamordowali „metodą katyńską” 36 żołnierzy w okolicy Jasiela. Pozostałych zlikwidowali w innym miejscu (jeden z żołnierzy uciekł oprawcom) – nie chcieli pozostawiać po sobie zbyt wielu śladów. Zamordowali ich w innym miejscu!

OUN-UPA od początku starały się zdecydowanie przeciwstawiać przesiedleniom Ukraińców do ZSRR. Zmuszały ich do pozostania na miejscu. Dobrowolne zgłoszenie się do wyjazd na sowiecką Ukrainę było przez OUN-UPA traktowane jako zdrada i karane śmiercią. Zmuszało to oddziały Wojska Polskiego, osłaniającego komisje przesiedleńcze, do stosowania siły i przymusu. Ukraińcy twierdzą dzisiaj, że było to ze strony polskiej nadużycie, bo wymiana ludności miała być dobrowolna. Unikają jednak pytania: czy wyjazd Polaków był dobrowolny? Część z nich Ukraińcy najzwyczajniej wymordowali. Przesiedlenia ludności po obu stronach granicy były konsekwencją wojny rozpoczętej na Wołyniu przez Ukraińców przeciwko polskiej społeczności. Była ona okrutna i bezwzględna, wyzwalała zbrodnie i żądzę odwetu. To jednak nie strona polska ją zaczęła.

Kierownictwo OUN-UPA wiedziało, że III wojna światowa, czym tłumaczyli kontynuowanie walki, nie wybuchnie! Ukrywało to starannie przed szeregowymi członkami, karmiąc je opowieściami oficerów polityczno-wychowawczych, że Amerykanie lada dzień ruszą, żeby wyzwolić Ukrainę z rąk Sowietów.

Swoją walkę z państwem polskim OUN-UPA prowadziły bardzo zaciekle. Wynikało to z koncepcji polityki kierownictwa OUN-UPA, w myśl której polskie powiaty, czyli tzw. Zakerzonie, miało odegrać rolę „terytorium propagandowego”. Kierownictwo OUN-UPA zdawały sobie sprawę, że Sowieci odgrodzą Ukrainę od świata „żelazną kurtyną” i żadna wiadomość o walce toczonej przez OUN-UPA z Sowietami nie dotrze do światowej opinii publicznej. Polska nie była tak szczelnie odgrodzona od świata, i kierownictwo OUN-UPA sądziło, że uda się poinformować świat o prowadzonej przez nich walce chociażby z pomocą akredytowanych w niej zachodnich korespondentów.

Przy pomocy „Zakerzonia” OUN-UPA chciały wykreować swój nowy wizerunek jako organizacji narodowowyzwoleńczej, walczącej z komunizmem i Sowietami, która może być sojusznikiem Zachodu. OUN-UPA liczyły na to, że uda się jej nawiązać współpracę z aliantami. Swoimi działaniami na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej OUN-UPA skompromitowały się przed światem – uznano je za organizacje faszystowskie, współpracujące z Niemcami, która dokonały ludobójstwa ludności polskiej na Wołyniu. Kierownictwo OUN-UPA miało także nadzieję, że na Zakerzoniu uda się nawiązać współpracę z polskim podziemiem antykomunistycznym, która uwiarygodni obie organizacje w oczach aliantów. Naiwnie zakładała, że uzyska poparcie rządu londyńskiego, który poprze ich walkę z Sowietami, wydając swoiste świadectwo moralności.

OUN-UPA liczyły także, że poprzez pracę propagandowo-oświatową uda się jej zmienić nastawienie ludności polskiej do Ukraińców.
Działania OUN-UPA sprowadziły się do prowadzenia zażartej walki z państwem polskim, prowadzonej przy pomocy terroryzowanej przez nią ludności ukraińskiej. Ta stała się jej zapleczem, dostarczając oddziałom UPA żywność i wszelkiego innego zaopatrzenia, danych wywiadowczych i kontrwywiadowczych, melin, a także świeżego rekruta, dzięki czemu rozbite oddziały szybko odzyskiwały siłę. W oparciu o ludność zamieszkującą wsie ukraińskie działały szkoły podoficerskie UPA, sieci łączności sztafetowej itp.

OUN-UPA nie udało się osiągnąć swoich celów politycznych. Polskie podziemie antykomunistyczne podjęło wprawdzie rozmowy z UPA, przeprowadziło z nią nawet jedną akcję na Hrubieszów, ale na tym się skończyło. Rząd londyński odmówił zawarcia z OUN-UPA porozumienia. Takie oddziały podziemia antykomunistycznego jak: „Wołyniak”, „Żubryd” czy „Ogień”, a także „Jastrząb” czy „Żelazny”, odrzucały możliwość kontaktów z UPA, a co dopiero możliwość wspólnej walki z nimi. „Wołyniak” zwalczał UPA, stając w obronie mieszkańców polskich wsi.
Swoimi działaniami OUN-UPA nie zdobyły też sympatii na Zachodzie. Powiększyły znacząco przepaść dzielącą Polaków i Ukraińców. Wystarczy wspomnieć, że tylko jeden kureń pod dowództwem Iwana Szpontaka „Zalizniaka”, w czasie wojny zastępca komendanta powiatowego ukraińskiej policji pomocniczej w Rawie Ruskiej, przeprowadził ponad dwieście akcji bojowych przeciwko państwu polskiemu. Zniszczył pięć stacji kolejowych razem z garnizonami wojskowymi, zaminował i wysadził w powietrze 14 mostów kolejowych i 16 drogowych. Wysadził w powietrze cztery pociągi, zlikwidował wraz z załogą 14 posterunków milicji, mordując ich funkcjonariuszy. Zajął trzy miasta z garnizonami wojskowymi.
Natomiast takich kureni, jak „Zalizniak” było zaś wielu. Polaków i Ukraińców, którzy padli ich ofiarą, było bardzo dużo. Utworzona przez OUN Służba Bezpieky bezlitośnie mordowała wszystkich swoich ziomków, którzy nie zgadzali się z linią organizacji. Ilu ich zamordowała, nie wiadomo. Ich liczbę należy szacować w setkach. W każdym razie każde pojawienie się SB na ukraińskiej wsi budziło wśród jej mieszkańców strach.

OUN-UPA wiedziały, że przesiedlenie całości ludności ukraińskiej będzie dla niej równoznaczne z wyrokiem śmierci. Pozbawiona zaplecza, nie byłaby w stanie funkcjonować. Dlatego też w trakcie przesiedlenia ludności ukraińskiej starały się tak działać, by jak najwięcej Ukraińców pozostało na miejscu. Atakowały konwoje wojskowe, eskortujące komisje jadące dokonać przesiedlenia. Gdy ten docierał wreszcie do wsi, okazywało się, że ta jest pusta. Jej mieszkańcy chronili się w tym czasie wraz z dobytkiem w okolicznych lasach. Bywało także, że konwój zastawał tylko część mieszkańców, dokonywał ich przesiedlenia i wpisywał do sprawozdań, że wieś została przesiedlona. Tymczasem reszta mieszkańców wracała do wioski. W sumie, jak wcześniej nadmieniono, w tych wsiach pozostało około 150 tysięcy osób. Jednocześnie OUN-UPA zaczęły stosować taktykę „spalonej ziemi”. Te wsie, które wojsku udało się wysiedlić, całkowicie palono, by nie osiedlili się tam Polacy ekspatriowani z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Puścili z dymem praktycznie wszystkie opuszczone wsie – większość z nich już nigdy się nie odrodziło!

Na przełomie 1946/1947 roku sytuacja w południowo-wschodniej Polsce daleka była od stabilizacji. Wsie ukraińskie w dalszym ciągu stanowiły zaplecze materialne, a także źródło rezerw ludzkich UPA. Najgorzej było w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim. Ocena Sztabu Generalnego WP była jednoznaczna: „[…] Na terenie powiatów przemyskiego, sanockiego i leskiego większość ludności ukraińskiej i mieszanej współpracuje z bandami UPA”. W ocenie Sztabu Ukraińcy stanowili na tych obszarach 85 proc. mieszkańców.
W dokumencie czytamy:

Pozostałe 15 proc. ludności polskiej sterroryzowanej i zdemoralizowanej nie przedstawia w obecnej chwili wartości moralnej. Znaczna większość tych rozrzuconych rodzin polskich nie chce, zresztą boi się pozostać na miejscu.

Działaniom OUN-UPA w południowo-wschodniej Polsce sprzyjał górzysty, silnie zalesiony teren, słabo rozwinięte sieci dróg, a w zasadzie ich brak, a także mała liczba ośrodków miejskich i garnizonów wojskowych. W trudno dostępnych terenach UPA zbudowała sieć bunkrów, kryjówek, w których rozlokowano składy materiałowe oraz szpitale. Sotnie „Chrina”, „Bira” i „Stacha” czuli się tu jako prawowici gospodarze, nie bardzo przejmując się istnieniem państwa polskiego. W pierwszej dekadzie marca 1947 roku sotnia „Chrina” przeprowadziła m.in. przymusowy pobór młodzieży ukraińskiej do UPA. Dnia 28 marca 1947 roku w zasadzce UPA zginął gen. Karol Świerczewski, co było kroplą, która przelała czarę goryczy. Pojechał on na inspekcję, by osobiście ocenić sytuację i zaproponować wnioski w sprawie dalszych działań, niezbędnych dla przywrócenia pełnej jurysdykcji państwa polskiego nad powiatami południowo-wschodniej Polski. Jako frontowy generał nie do końca wierzył w to, że regularne wojsko nie może sobie dać rady z ukraińskim podziemiem. Jego śmierć wywołała szok, bo pełnił on funkcję wiceministra obrony narodowej. Była dowodem na to, że w południowo-wschodniej Polsce nikt nie może czuć się bezpiecznie. Kule UPA mogą dosięgnąć każdego, nawet ministra obrony narodowej. Sytuacja ta sprawiła, że większość polskiego społeczeństwa, jeżeli nie całe, zaczęła się pytać, kiedy rząd polski zrobi porządek z OUN-UPA? Po śmierci gen. Świerczewskiego niemal w tym samym miejscu sotnia „Bira” zorganizowała zasadzkę na grupę manewrową WOP z Koszalina, która po wykonaniu zadań w Bieszczadach wracała do miejsca stałego zakwaterowania. Zginęło w niej 18 żołnierzy, jeden milicjant, a 10 żołnierzy upowcy wzięli do niewoli i następnie zamordowali. Dwaj żołnierze zostali ciężki ranni, a tylko jednemu udało się wymknąć z zasadzki. Utwierdziło to władze polskie w przekonaniu, że trzeba się spieszyć i skończyć z rozzuchwaleniem OUN-UPA, podejmując zdecydowane kroki. Doraźne działania podjęte przez powołaną ad hoc grupę operacyjną, złożoną z oddziału manewrowego z Okręgu Wojskowego Nr 5 i wojsk KBW, nie przyniosły oczekiwanych skutków. Liczące około 3,5 tysiąca żołnierzy zgrupowanie pobiegało sobie trochę po górach, nie napotykając na przeciwnika. By skończyć z OUN-UPA, postanowiono połączyć zmasowaną operację przeciwko oddziałom UPA z przesiedleniem ludności ukraińskiej na Ziemie Zachodnie i Północne. W tym celu powołano Grupę Operacyjną „Wisła”.

Historycy ukraińscy chcą najczęściej wyizolować akcję „Wisła” z całego procesu dziejowego lat czterdziestych i stosunków polsko-ukraińskich. Nazywają ją „zbrodnią komunistyczną”, „czystką etniczną”, a nawet ludobójstwem. Twierdzą, jak pisze Roman Drozd, że „Ukraińców ukarano dlatego, że byli i chcieli być Ukraińcami”. Tego typu badacze nie chcą z reguły przyznać, że ich pobratymcy wymordowali Polaków na Wołyniu tylko dlatego, że byli Polakami. Twierdząc zaś, że akcja „Wisła” była „zbrodnią komunistyczną”, chcą ułatwić stronie polskiej zadanie. Uważają, że skoro zrobili to komuniści, a wy potępiacie wszystko, co komunistyczne, to potępcie jeszcze i akcję „Wisła”. Powiedzcie, że zrobili to komuniści na rozkaz Moskwy, akcją dowodzili sowieccy generałowie, którzy wtedy rządzili Wojskiem Polskim, i sprawa będzie załatwiona. Tymczasem sprawie trzeba się przyjrzeć z innej perspektywy. Jej autorzy działali zgodnie z polską racją stanu. Polska nie mogła sobie pozwolić na istnienie sił dążących do oderwania części jej terytorium. Mitem jest, że operację „Wisła” przeprowadzili oficerowie radzieccy albo że Polska na zlecenie ZSRR. Była to polska inicjatywa, wykonana polskimi rękami. Nie opracowali jej oficerowie radzieccy, ale polscy, i to „sanacyjnego chowu”. Jej plan opracował gen. Stefan Mossor, wybitny teoretyk sztuki wojennej, prawa ręka Tadeusza Kutrzeby, twórca planów wojny Polski z Niemcami. Optował on twardo za przesiedleniami Ukraińców na Ziemie Odzyskane, uważając, że jest to jedyna droga ostatecznego rozprawienia się z OUN-UPA. Sztab Grupy Operacyjnej „Wisła” w znacznej mierze skompletował sam Mossor. Otaczał się on oficerami przedwrześniowymi. Do oficerów przybyłych ze Wschodu odnosił się niechętnie. Nie krył swojej rezerwy wobec oficerów radzieckich, którym często odmawiał umiejętności dowódczych i beształ za pomocą niecenzuralnych słów.

Opracowując koncepcję operacji „Wisła”, brał pod uwagę doświadczenia II Rzeczypospolitej i praktykę Korpusu Obrony Pogranicza. Obowiązujące w niej prawo zezwalało na wysiedlenie ze strefy przygranicznej każdego obywatela, którego władze uznały za „niepożądanego ze względu na bezpieczeństwo granic państwa”. Pas ten był szeroki na 30 kilometrów. Strefa ta obejmowała więc zdecydowaną większość terenów, z których dokonano wysiedleń. Akcja „Wisła” miała zatem przedwojenną podstawę prawną. Z komunizmem nie miała ona nic wspólnego.
Nie jest też prawdą, że Polska, dokonując przesiedlenia Ukraińców, a złamała prawo międzynarodowe. Profesor Krzysztof Skubiszewski w artykule Akcja „Wisła” i prawo międzynarodowe, opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” nr 10 z 11 marca 1990 roku odrzucił tezę, że przesiedlając Ukraińców, strona polska złamała dwie konwencje międzynarodowe o ochronie ludności cywilnej podczas konfliktów wojskowych, a mianowicie konwencję haską z 1907 roku i genewską z 1947 roku. Konwencja haska bierze w obronę ludność cywilną w konfliktach między państwami lub między państwami i organizacjami powstańczymi, a UPA nie była w tym czasie przez nikogo uznawana za stronę wojującą ani za organizację powstańczą. Konwencję genewską natomiast Polska podpisała po 1949 roku i ratyfikowała w 1955 roku, a więc już po akcji „Wisła”. Zdanie profesora w tej kwestii jest ważne nie tylko dlatego, że był on ministrem spraw zagranicznych. Był on wówczas uznanym autorytetem w zakresie prawa międzynarodowego, sędzią Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, przewodniczącym Trybunału Rozjemczego Iran-USA, wykładał również na uczelniach we Francji, w Wielkiej Brytanii i Szwajcarii. Jest autorem wielu publikacji, w których zajmował się m.in. problematyką wysiedleń ludności, a także pracy Wysiedlenia Niemców po II wojnie światowej. Oczywiście oceniając całą sprawę, trzeba się zgodzić, że przesiedlenie ludności ukraińskiej było rozwiązaniem bolesnym, ale wymuszonym przez zbrodniczą działalność OUN-UPA, koniecznym dla zlikwidowania na południowo-wschodnich terenach Polski stanu niepokoju i wrzenia oraz przywrócenia normalizacji życia kraju po zniszczeniach wojennych. Oczywiście można się zastanawiać, czy można było zgnieść ukraińskie podziemie bez wysiedlenia resztek ludności ukraińskiej. Moim zdaniem żadne inne rozwiązanie nie istniało. Dopóki ludność ukraińska mieszkałaby w południowo-wschodniej Polsce, dopóty OUN-UPA prowadziłyby w dalszym ciągu terrorystyczną działalność wymierzoną w struktury państwa polskiego i jego obywateli. Jednoznacznie można to wnioskować z lektur wspomnień dowódców upowskich sotni, których ostatnio ukazało się bardzo dużo. Weźmy chociażby pod uwagę wspomnienia Stepana Stebelskiego „Chrina”, które są tym cenniejsze, że pisał on je w bunkrze na Ukrainie, a nie gdzieś na Zachodzie, gdzie służyłyby głównie propagandzie działalności ukraińskich nacjonalistów. Stebelski pisze w nich, że dzięki działalności OUN-UPA w południowo-wschodniej Polsce:

Świat dowiedział się, że naród ukraiński broni swoich zachodnich ziem, dążąc do niepodległego państwa, stawia czoło wszystkim okupantom jednocześnie. Przez dłuższy czas na terenach Zakerzonia autorytet polsko-bolszewickiej władzy był nadszarpnięty. I dopiero po porozumieniu trzech państw: ZSRR, czerwonej Polski i Czech – przy bezwarunkowym wysiedleniu ukraińskiej ludności Zakerzonia – nasze dalsze działania na jego terenach stały się politycznie niepotrzebne. W momencie wysiedlenia resztek ludności ukraińskiej, nasze zadanie było zakończone1.
Zasadność przeprowadzenia operacji „Wisła” potwierdza też niechcący ukraiński działacz nacjonalistyczny, uczestnik walk OUN-UPA i historyk, Łew Szankowśkyj. W pracy wydanej w 1961 roku w Nowym Jorku napisał:

Walka zbrojna UPA oraz podziemia OUN w przemyskim, jak również na całej zakerzońskiej Ukrainie, została powstrzymywana dlatego, że była taka lub inna przewaga sił zbrojnych wroga. Została ona wstrzymana dlatego, że zabrakło szerokich mas ludowych, które tę walkę popierały i w ten sposób w niej uczestniczyły. […] Kiedy wysiedlono z Zakerzonia prawie wszystkich Ukraińców […] oddziały UPA oraz podziemie OUN nie mogło istnieć2.

Z wypowiedzi tej jednoznacznie wynika, że gdyby ludność ukraińska nie została przesiedlona, to OUN i UPA działałaby w Polsce południowo-wschodniej jeszcze długo.

Mitem jest także, że podczas akcji „Wisła” Wojsko Polskie zabiło kilka tysięcy osób. Dane takie podał jeszcze w 1993 roku ukraiński historyk Eugeniusz Misiło. Grupa Operacyjna „Wisła” przeprowadziła w sumie 357 akcji przeciwko OUN-UPA, w wyniku których zlikwidowano 655 członków UPA. Ujęto 1466 członków OUN i tych, którzy współpracowali z UPA. Według danych Ministerstwa Publicznego od momentu rozpoczęcia operacji „Wisła” do 31 września 1947 roku aresztowano 2274 Ukraińców oskarżonych o przynależność do podziemia zbrojnego. Z tej liczby skierowano do sądu sprawy przeciwko 851 osobom, 1648 osób zwolniono, śledztwo trwało wobec 115 aresztowanych. W obozie filtracyjnym w Jaworznie osadzono w sumie 3873 osoby. Łącznie w 1947 roku skazano na karę śmierci 372 osoby! Gdzie są więc te tysiące, o których pisze Misiło? W ramach Wojskowego Sądu GO „Wisła” na śmierć skazano 173 osoby! Wszystkim postawiono zarzuty z przepisów art. 85 Kodeksu Karnego Wojska Polskiego z września 1944 roku, który stanowił: „Kto usiłuje pozbawić Państwo Polskie niepodległego bytu lub oderwać część jego obszaru, podlega karze więzienia od 10 do 15 lat, albo karze śmierci”.

Mitologizacji uległ też obóz filtracyjny w Jaworznie, do którego kierowano Ukraińców i Łemków podejrzewanych o przynależność do OUN-UPA. Został on utworzony na mocy decyzji Biura Politycznego KC PPR z dnia 23 kwietnia 1947 roku. Jego powstanie było rezultatem nieudolności Urzędu Bezpieczeństwa, który nie posiadał, co udowodniła akcja „Wisła”, żadnych realnych informacji o ukraińskim podziemiu, i Wojsko Polskie w czasie całej operacji działało po omacku. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów nie została przez UB rozpoznana. Nie miał osobowych źródeł informacji. Zaczął ją zdobywać dopiero w czasie operacji „Wisła”. Najprawdopodobniej na jego życzenie władze partyjne zgodziły się na powołanie obozu dla ludności ukraińskiej, w którym UB osadzał podejrzanych o przynależność do OUN-UPA. Władze najzwyczajniej obawiały się, że siatka OUN wraz z wysiedlonymi Ukraińcami rozleje się po całych Ziemiach Odzyskanych i będzie stanowić zagrożenie dla państwa. W sumie przez Jaworzno przeszło 3761 Ukraińców i Łemków podejrzewanych o związki z nacjonalistami. W sumie zmarło w obozie 161 osób. Głównie z powodu wycieńczenia organizmu, chłodu, chorób zakaźnych, braku ciepłej odzieży, fatalnych warunków sanitarnych. Śledztwo prowadzone przez Prokuraturę Wojewódzką w Katowicach nie potwierdziły faktów bezpośrednich zabójstw na terenie obozu. 547 osadzonych w obozie uznano za osoby prowadzące działalność przeciwko państwu polskiemu. Odesłano ich do więzienia Montelupich w Krakowie. Czterech więźniów przekazano (do dalszych śledztw) władzom bezpieczeństwa do Rzeszowa, a sześciu do Szczecina. Końcem 1947 roku rozpoczęto likwidację obozu, co trwało przez kilka miesięcy. W połowie 1948 roku liczba osadzonych była już niewielka. Pozostali jako wolni ludzie wyjeżdżali transportami, i to bynajmniej nie tylko na Ziemie Odzyskane. 443 osoby odjechały do Rzeszowa, 200 do Lublina, 727 osób pojechało do Olsztyna, 554 do Szczecina, 389 do Wrocławia.

Oceniając operację „Wisła”, zgodzić się trzeba, że w jednym przypadku jej organizatorzy i przeprowadzający popełnili błąd. Łemków Rusinów ze środkowej i zachodniej Łemkowszczyzny nie należało przesiedlać, ale otoczyć opieką. W odróżnieniu od Łemków z woj. sanockiego byli oni lojalnymi obywatelami państwa polskiego, wśród których OUN miał wpływy minimalne. Uważali się oni za Rusinów, a nie Ukraińców. Nie zasilali oni UPA, ani pod względem materialnym, ani ludzkim. Jeżeli w społeczeństwie polskim były żądania, by Łemków także wysiedlić, to należało się im przeciwstawić. Szkoda, że tego nie uczyniono i potraktowano Łemków na równi z ukraińskimi nacjonalistami.

Przypisy
1. S. Stebelski „Chrin”, W bunkrze sotni UPA, w zasadzce której zginął Karol Świerczewski, Przez śmiech żelaza, Zimą w bunkrze, przeł. K. Byzdra; W łemkowskim „Trójkącie” przeciwko trzem armiom, przeł. P. Tomanek, Kraków–Warszawa 2014, s. 329.
2. Cyt. za W. Filar, Wołyń–Lublin–Warszawa 1939-1989. Wspomnienia żołnierza 27 Dywizji Piechoty Armii Krajowej, Warszawa 2013, s. 140.

 

Fragment książki Marka A. Koprowskiego, Akcja „Wisła”. Ostateczna rozprawa z OUN-UPA, Replika, Zakrzewo 2017. Książkę można nabyć TUTAJ

Operacja „Wisła” w ogniu polemik i kontrowersji
Na przełomie lat 1946-47 sytuacja w południowo-wschodniej Polsce daleka była od stabilizacji. Wsie ukraińskie w dalszym ciągu stanowiły zaplecze UPA. Najgorzej było w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim. Ocena Sztabu Generalnego WP była jednoznaczna: „[…] Na terenie powiatów przemyskiego, sanockiego i leskiego większość ludności ukraińskiej i mieszanej współpracuje z bandami UPA”. Ukraińcy stanowili na tych obszarach 85 proc. mieszkańców.

Działaniom OUN-UPA sprzyjał górzysty, silnie zalesiony teren, słabo rozwinięte sieci dróg, a w zasadzie ich brak, a także mała liczba ośrodków miejskich i garnizonów wojskowych. UPA zbudowała tam sieć bunkrów, kryjówek, w których rozlokowano składy materiałowe oraz szpitale. Sotnie „Chrina”, „Bira” i „Stacha” czuły się tu jak prawowici gospodarze, nie bardzo przejmując się istnieniem państwa polskiego.
Doraźne działania, podjęte przez grupę operacyjną wojsk WP i KBW, nie przyniosły oczekiwanych skutków. By skończyć z OUN-UPA, postanowiono połączyć zmasowaną operację przeciwko oddziałom UPA z przesiedleniem ludności ukraińskiej na Ziemie Zachodnie i Północne. W tym celu powołano Grupę Operacyjną „Wisła”.

Historycy ukraińscy chcą wyizolować akcję „Wisła” z całego procesu dziejowego lat czterdziestych i stosunków polsko-ukraińskich. Nazywają ją „zbrodnią komunistyczną”, „czystką etniczną”, a nawet ludobójstwem. Twierdzą, jak pisze Roman Drozd, że „Ukraińców ukarano dlatego, że byli i chcieli być Ukraińcami”. Nie chcą za to przyznać, że ich pobratymcy wymordowali Polaków na Wołyniu tylko dlatego, że byli Polakami.
Gen. Stefan Mossor, wybitny teoretyk sztuki wojennej, opracowując koncepcję operacji „Wisła”, brał pod uwagę doświadczenia II Rzeczypospolitej i praktykę Korpusu Obrony Pogranicza. Obowiązujące w niej prawo zezwalało na wysiedlenie ze strefy przygranicznej każdego obywatela, którego władze uznały za „niepożądanego ze względu na bezpieczeństwo granic państwa”. Akcja „Wisła” miała zatem przedwojenną podstawę prawną. Z komunizmem nie miała ona nic wspólnego.

Nie jest prawdą, że Polska, dokonując przesiedlenia Ukraińców, złamała prawo międzynarodowe. Mitem jest, że podczas akcji „Wisła” Wojsko Polskie zabiło kilka tysięcy osób. Mitologizacji uległ również obóz filtracyjny w Jaworznie, do którego kierowano Ukraińców i Łemków podejrzewanych o przynależność do OUN-UPA.

Oceniając operację „Wisła”, zgodzić się trzeba natomiast, że w jednym przypadku popełniono błąd. Łemków Rusinów ze środkowej i zachodniej Łemkowszczyzny nie należało przesiedlać, ale otoczyć opieką.

O tych wszystkich, ważnych, a często pomijanych i kontrowersyjnych sprawach pisze w swej najnowszej książce Marek Koprowski. Szeroko ujęte konteksty i polemiki wzbogaca omówieniem praktycznie zapomnianej akcji „H-T” oraz biogramami największych ukraińskich zbrodniarzy.

Artykuł Operacja „Wisła” w ogniu polemik i kontrowersji. Marek A. Koprowski pisze dlaczego akcja „Wisła” musiała zostać przeprowadzona. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/operacja-wisla-ogniu-polemik-kontrowersji-marek-a-koprowski-pisze-dlaczego-akcja-wisla-musiala-zostac-przeprowadzona-wideo/feed/ 0
Dlaczego Hitler, podjął tak niespodziewaną decyzję, w chwili kiedy mógł pokonać całą Europę? Operacja „Dynamo”, „cud Dunkierki”, który przesądził o losach wojny. WIDEO https://niezlomni.com/dlaczego-hitler-podjal-tak-niespodziewana-decyzje-kiedy-mogl-pokonac-cala-europe-operacja-dynamo-cud-dunkierki-ktory-przesadzil-o-losach-wojny-wideo/ https://niezlomni.com/dlaczego-hitler-podjal-tak-niespodziewana-decyzje-kiedy-mogl-pokonac-cala-europe-operacja-dynamo-cud-dunkierki-ktory-przesadzil-o-losach-wojny-wideo/#respond Tue, 04 Jul 2017 11:20:33 +0000 http://niezlomni.com/?p=40982

Brytyjska marynarka wojenna działała z niesamowitym wigorem. O 6.30 dziesiątego dnia miesiąca do Dover przybyły dziesiątki oficerów, marynarzy i saperów królewskich. Dlaczego przybyli?

Żaden z nich nie wiedział, dopóki wiceadmirał Bertram H. Ramsay nie wysłał ich na drugą stronę morza na misję rozbiórkową, która ostatecznie objęła Vlissingen, Rotterdam, Antwerpię i inne porty. Niedługo potem wyruszyły oddziały piechoty morskiej, gwardziści i inne.

Naziści parli jednak ku wybrzeżu ze zdumiewającą prędkością, a siły brytyjskie spiesznie przeprawiano przez Kanał w celu utrzymania Calais i Boulogne; dokonały one tam czynów tak mężnych, tak niewiarygodnie bohaterskich w obliczu przewagi nieprzyjaciela, że zanim dotrzemy na piaszczyste wydmy Dunkierki, musimy najpierw przyjrzeć się owym obrazom. Na poszarzałych już przez czas kamieniach miała być spisana nowa i jeszcze wspanialsza historia.
Niespełna sześć wieków temu Calais zostało zdobyte dzięki odwadze angielskich żołnierzy. W maju 1940 roku miasta bronili angielscy wojownicy, krwawiący i umierający z poświęceniem, które wzbudziłoby podziw ich średniowiecznych przodków.

Wprawdzie miejsce łuków i strzał zajęły karabiny Bren i bagnety, ale duch naszych ojców nijak się nie zmienił. Należy zrozumieć, że od wysiłku w Calais uzależniona była ewakuacja z Dunkierki; wycofanie udręczonych Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych, znajdujących się kilka kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża, zależało od tego, co uda się osiągnąć w bramie Francji, bramie, przez którą masy bezmyślnych turystów kierowały się do Paryża.

Otrzymawszy rozkaz, aby „utrzymać się do samego końca”, brygadier Claude Nicholson, zaliczający się do najgenialniejszych oficerów, którzy ukończyli szkołę sztabową, posiadacz mózgu i ambicji dorównujących jego przezorności i odwadze, został wysłany z Anglii wraz z 3000 żołnierzy należącymi do Królewskiego Korpusu Strzelców, Brygady Strzelców, Królewskiego Pułku Pancernego i Strzelców Królowej Wiktorii (londyńskiego batalionu terytorialnego). Było to we wtorek 21 maja. Od początku żołnierzy prześladował pech.

Niedobór sztauerów i inne trudności sprawiły, że Brygada Strzelców nie mogła wysadzić na ląd trzech czwartych pojazdów, wyposażenia i amunicji. Na wschód i na zachód od miasta wysłano kompanie, żeby broniły dróg z Dunkierki i Boulogne, ale straty szybko rosły, a niemieckie czołgi i piechota zmechanizowana sukcesywnie spychały oddziały brytyjskie i tysiąc jednostek francuskich coraz dalej w tył, do wnętrza miasta.

W środę 22 maja naziści z niejakim skutkiem atakowali już i ranili Calais, dokonując takich wyczynów jak na przykład uszkodzenie śluz dających wejście do basenu wewnętrznego. Tak się złożyło, że z trudnym zadaniem został wysłany kapitan J. Fryer z holownikiem Foremost 87. Miał on wyholować przez śluzę wypełniony uchodźcami statek SS Katowice na redę portu Calais. Gdy to uczynił, zadysponowano go do udzielenia pomocy SS City of Christchurch w drodze z redy do portu. To również uczynił, pomimo deszczu bomb i trzech min magnetycznych zdetonowanych przez idące przed nim trałowce.

A potem, w czwartek, doszło do osobliwego zdarzenia. Kapitanowi Fryerowi rozkazano przeholować City of Christchurch w stronę otwartego morza, ale w czasie gdy jednostkę brano na hol, przyszedł rozkaz, aby jej nie ruszać. Piąta kolumna nie zasypiała gruszek w popiele, wkrótce aresztowano dwóch mężczyzn. Holownik nie puścił jednak holu i wyprowadził City of Christchurch zgodnie z pierwszym poleceniem, a kiedy w piątek port był już nazbyt „gorący”, został przydzielony do innych zadań. Niebawem znów o nim wspomnimy.
W czwartek SS Kohistan, własność pana Franka Stricka, wraz z Benlawersem (o którym więcej na dalszych stronach) wyszedł z Dover i ruszył w drogę do Calais. Mimo bombardowania miasta zdążył skończyć wyładunek do godziny 4.00 24 maja, gdy pociski padały już niebezpiecznie blisko. Kiedy około 8.00 na Kohistanie patrzono, jak Benlawers odpływa, pożary w mieście wybuchały z mdlącą, ale nieodpartą zjadliwością, a trzy godziny później liczni żołnierze (w tym dwudziestu pięciu rannych) byli już wreszcie załadowani na pokład.

Wyjście poza falochron odbywało się w gorącej atmosferze, pod gradem wybuchających pocisków, lecz Kohistan zdołał dowieźć swój cenny ładunek do Dover dzięki umiejętnościom swojego kapitana, Robertsona. Opisał on te straszne chwile słowami, których nie da się czytać i nie poczuć ucisku w gardle. Są one hołdem oddanym przez jednego dzielnego człowieka innym.

Podczas opuszczania Calais żołnierze Brygady Strzelców ustawili się, machali i wznosili okrzyki na naszą cześć, pomimo że wiedzieli, iż zostają na pewną śmierć. Ich odwaga i męstwo były niesamowite […]. Mogę tylko powiedzieć, że dopóki Wielka Brytania ma takich ludzi i Brygadę Strzelców, dopóty nigdy nie zaznamy porażki.

Mimo że powstrzymując przez cztery krytyczne dni przeważające siły nieprzyjaciela, brygada brygadiera Nicholsona niewątpliwie pomogła ocalić Brytyjskie Siły Ekspedycyjne, to ogromnym utrudnieniem od samego początku była utrata sprzętu w Calais.

Kiedy 60 Pułk Strzelców i Brygada Strzelców wyszły na ląd, przemieściły się do punktu zbiorczego w pobliżu wydm po dunkierskiej stronie Calais i tam czekały na pojazdy i wyposażenie. Pierwszy parowiec zaczął wyładowywać ładunek, ale francuscy sztauerzy nie chcieli obsługiwać żurawia. Wskutek tego saperzy królewscy, choć urabiali sobie ręce po łokcie, skończyli pracę dopiero nazajutrz rano.

Gdy rozładowywano statek z wyposażeniem Brygady Strzelców, na nabrzeże zaczęli ściągać ranni. Po wzięciu ich na pokład parowiec ruszył w drogę do Anglii, choć w ładowni wciąż miał pojazdy transportowe. Kto jednak wydał rozkaz odpłynięcia? Ta kwestia wciąż pozostaje zagadką. Czy był to kolejny przykład działalności doskonale zorganizowanych nazistowskich szpiegów albo zdrajców?

Inny transportowiec miał za to odegrać bardziej ekscytującą i cenniejszą rolę.

SS Benlawers wyszedł z Dover w czwartek 23 maja w drogę do Boulogne, wyładowany pojazdami mechanicznymi i eskortowany przez jeden niszczyciel. Kiedy zbliżył się do brzegów Francji, rozpoczął się tak wściekły ostrzał artyleryjski, że niszczyciel rozkazał statkowi zawrócić i iść za jego rufą. Tak właśnie dotarli do wąskiego wejścia do portu w Calais, gdzie pomiędzy główkami falochronu pływy są tak silne, iż wiosną sięgają prędkości trzech, a nawet czterech węzłów. Tego dnia wszakże lęk marynarza budzić mogły inne okoliczności. „Wprowadzaj statek do portu”, nakazał dowódca niszczyciela, „lecz obawiam się, że czeka cię gorące powitanie”.

Edward Keble Chatterton, Dunkierka. Sukces operacji „Dynamo”, Replika, Zakrzewo 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

Książka "Dunkierka. Sukces operacji Dynamo" niemalże "na gorąco" jeszcze w 1940 roku - jest bardzo emocjonalna, prezentująca wydarzenia w ciekawej perspektywie, odmiennej od tej, którą wszystkie późniejsze opracowania, "obiektywizujące" spojrzenie, powoli traciły.

Operacja „Dynamo” ‒ „cud Dunkierki”, który przesądził o losach wojny

27 maja 1940 roku wynik bitwy o Francję był już przesądzony. Wówczas to rozpoczęła się jedna z największych operacji II wojny światowej: ewakuacja spod Dunkierki.

Przez kolejne dziewięć dni, sformowana naprędce armada najrozmaitszych statków i okrętów ocaliła blisko 340 tys. żołnierzy sił sprzymierzonych. Przewiozła ich przez kanał La Manche i sprowadziła bezpiecznie z powrotem do Anglii.
Wspomnienia tamtych wydarzeń są wciąż żywe w pamięci Brytyjczyków. Jednak przy całym zaangażowaniu Królewskiej Marynarki Wojennej, marynarki handlowej oraz innych armatorów z Wysp Brytyjskich, wkład pozostałych zaangażowanych nacji ‒ Francuzów, Holendrów czy Belgów ‒ pozostaje niedoceniony. Podobnie zresztą jak znaczenie działań obronnych w Calais, Lille czy Amiens, które skutecznie odciągnęły uwagę Niemców od Dunkierki.

Książka Chattertona to nie jedna, a wiele opowieści, ukazujących ówczesne wydarzenia z różnej perspektywy. Dopiero splot rozmaitych faktów i relacji pozwala ujrzeć je w pełnym wymiarze. Z kolei przytaczane dokumenty z epoki wskazują, że pewne zdarzenia widziano i oceniano na bieżąco inaczej, często w opozycji do późniejszej wiedzy.
Autor opisuje „cud Dunkierki” okiem zapalonego żeglarza i byłego żołnierza. Relacjonuje go na gorąco, bo zaraz po zakończonej sukcesem operacji. W przystępny i rzetelny sposób przedstawia wnikliwie obraz zdarzeń, tętniący wciąż żywymi emocjami. Chattertona bulwersuje zdrada belgijskiego króla Leopolda II wobec aliantów. Jasno wyraża swą pogardę dla niemieckich ataków na wyraźnie oznakowane statki pasażerskie. Emanuje dumą z postawy cywilów, którzy, nieustraszeni, ruszyli praktycznie bezbronni w strefę walk.

Edward Keble Chatterton (1878‒1944) był żeglarzem, a także uznanym pisarzem z Sheffield. Jego podróże przez kanał La Manche, do Holandii, wokół basenu Morza Śródziemnego stały się tematem wielu książek i artykułów.

Po wybuchu I wojny światowej wstąpił do ochotniczej rezerwy Królewskiej Marynarki Wojennej, gdzie dowodził flotyllą kutrów. Służbę zakończył w roku 1919 w stopniu komandora podporucznika.

W międzywojniu pisał książki o modelarstwie, powieści dla młodzieży oraz historie rozgrywające się na morzach. Od roku 1939 skupił się wyłącznie na tematyce II wojny światowej.

Artykuł Dlaczego Hitler, podjął tak niespodziewaną decyzję, w chwili kiedy mógł pokonać całą Europę? Operacja „Dynamo”, „cud Dunkierki”, który przesądził o losach wojny. WIDEO pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/dlaczego-hitler-podjal-tak-niespodziewana-decyzje-kiedy-mogl-pokonac-cala-europe-operacja-dynamo-cud-dunkierki-ktory-przesadzil-o-losach-wojny-wideo/feed/ 0
TYLKO U NAS fragment najnowszej książki Gadowskiego. „Kiedyś miałem dobre maniery i uważałem, że można nimi wiele zdziałać. Dziś już nie mam czasu na branie bułki przez bibułkę” [WIDEO] https://niezlomni.com/tylko-u-nas-fragment-najnowszej-ksiazki-witolda-gadowskiego-kiedys-mialem-dobre-maniery-i-uwazalem-ze-mozna-nimi-wiele-zdzialac-dzis-juz-nie-mam-czasu-na-branie-bulki-przez-bibulke/ https://niezlomni.com/tylko-u-nas-fragment-najnowszej-ksiazki-witolda-gadowskiego-kiedys-mialem-dobre-maniery-i-uwazalem-ze-mozna-nimi-wiele-zdzialac-dzis-juz-nie-mam-czasu-na-branie-bulki-przez-bibulke/#respond Tue, 16 May 2017 16:34:42 +0000 http://niezlomni.com/?p=37996

Jak to wszystko potoczy się dalej? Czasem wydaje się, że łatwiej jest przejąć władzę w Polsce niż czegoś dla niej dokonać - tak pisze we wstępie do swojej najnowszej książki „Dziennik chuligana” Witold Gadowski.

Zamiast wstępu
Jak to wszystko potoczy się dalej?

Czasem wydaje się, że łatwiej jest przejąć władzę w Polsce niż czegoś dla niej dokonać. Ci, którzy dotąd rządzili w Polsce, to cieniutka warstwa nawieziona nad Wisłę jeszcze przez Stalina. Długo trwało, zanim Polacy tupnęli na nich nogą. Stało się i oby zmiana zaszła już bezpowrotnie.

Patrzę na portret Ziuka wiszący na mojej ścianie i niezmiennie zadaje mi trudne pytania. Oj, gdybym znał na nie odpowiedzi…

I tak od 1989 roku mówi dziad do obrazu.

Zdarzają się jednak takie momenty, że obraz nabiera bardziej pąsowych barw i Ziuk mówi do mnie swym obcesowym, barwnym stylem:
– A wiesz ty… – ozwał się jednego razu. – Ty, ty! – Znacząco wskazał w moim kierunku. – Ani wojny na dwa fronty prowadzić nie możemy, ani też nie powinniśmy psuć sobie stosunków z sąsiadami – wycedził. – Ty nie siedź tu jak baran i nie temperuj tej swojej maszynki – z niechęcią spojrzał na klawiaturę mojego komputera. – Ty zgoń tu dobrych towarzyszy i konspirować zacznijcie jak Pan Bóg Polakom już dawno przykazał! – Mimo woli wyprężyłem się jak struna. – Ty gamoniu, tak jak moje leguny ino byś se podśpiewywał, że ni z tego, ni z owego była Polska na pierwszego. – Zgromił mnie błyskiem spod krzaczastej brwi.
I tak sobie z Ziukiem od czasu do czasu gwarzę.
Jak tylko do mnie przemówi, to ja łaps za komputer i felieton smażę. Nazbierało się tego sporo.
Ostatnio zaczął mi na Chiny pokazywać.
– Patrz na kitajską stronę. To dopiero cwane bestie. Cicho jadą, a jak już daleko zajechali – obudził mnie kiedyś, gdy drzemałem nad niedopitą filiżanką kawy.
– Wszelki duch! – wrzasnąłem.
– Ty nie zaczynaj tu egzorcyzmów, tylko skrobnij o Kitaju i jakie tam mogą być polskie interesa. Sowietom nie ufaj, ale z Ruskimi trza mieć jakąś sztamę, bo inaczej Szwaby nas wykończą. Ale pamiętaj – zawczasu określić możemy, czym będzie Rosja po usunięciu samowładnego rządu. Wyżej łba uszy nie rosną, jak mówi przysłowie rosyjskie, i stosownie do tego demokratyczność przyszłej konstytucji nie przerośnie samego społeczeństwa – dodał zamyślony.
– No to jak w końcu, tak czy tak? – zapytałem skołowany.
– I tak, i tak. Polityka to nie dojenie krowy, tu trza wiedzieć, jak stanąć i kiedy…
Zaintrygowany pytałem, a on jak na złość zamilkł i milczał jak namalowany.
Kiedyś jednak czytałem coś durnego (jak zwykle) w „Gazecie Wyborczej” i wtedy wprost nad uchem mi zabuczał:
– Ja nikomu prawie nie wierzę, a cóż dopiero Niemcom. Muszę jednak grać, bo Zachód jest obecnie parszywieńki. Jeżeli niebawem nie przejrzy i nie stwardnieje, trzeba będzie przestawić się w pracach. To już w 1934 mówiłem, i co… – Głos zawiesił, a ja w nim wyczułem jakby skargę dziecięcą jakąś.
Tego samego dnia, gdy się do snu już układałem, usłyszałem:
– W polityce zagranicznej nasze pole działania jest na wschodzie – tam możemy być silni. Bezsensownym jest wdawanie się Polski zbyt skwapliwe w stosunki zagraniczne zachodnie dlatego, ponieważ tam nic innego nie może nas czekać, jak tylko włażenie zachodowi w dupę... i bycie w tej dupie obsrywanym.
No i masz. Znów – prawie do piania kurów – ni na chwilkę oka nie zmrużyłem.
Takie mam z tym moim Komendantem perypetie.
Uprzedzam, nie wieszajcie sobie na ścianach jego portretów, bo będziecie potem ciężko tym doświadczeni.

Sto cztery lata temu urodził się Andrzej Bobkowski, pisarz wyjątkowy, osobny i wolny. Nienawidził komunizmu, sobaczył na Europę, a szczególnie na Francję.
Przewidział dzisiejszy stan Starego Kontynentu – jego kompletne sflaczenie i bezruch. Ten bezruch znamionuje przerażonego szczura, w którego wpatruje się mordercza kobra.
Bobkowski swojego ulubionego kota nazwał „Chuligan”, a siebie samego określił mianem „Chuligana wolności”.
Z Bobkowskim łączy mnie kilka lat, które spędził na krakowskich Dębnikach. Z tych Dębnik wyniósł sążniste powiedzonko, którym obdarzał kolaborujących z PRL-em pisarzy: „I jak Pan teraz wygląda. Jak ch…j wielbłąda” – napisał w jednej ze swoich polemik z reżimowcami.
Ja zabrałem stamtąd jeszcze kilka powiedzonek, których nikt nie podrobi: „Pani to taki jest książę, co psy wiąże”, albo: „Niech Pani go nie słucha, on Panią wy…cha, on w ten sam sposób wy…chał już dziesięć osób”.
Dla Bobkowskiego i Czesław Miłosz był solidnie zagazowany komuną. Nie miał litości dla hipokrytów i słabeuszy. Sam przeżył wiele i w wieku trzydziestu trzech lat uciekł z Europy do… Gwatemali.
Wolał tam być niż oglądać parszywienie kolebki wszystkiego, co było mu drogie i niezbędne.
Tytuł tej książeczki powstał na skutek rozmów – poza światem realnym – z Józefem Piłsudskim (któremu zuchwale przypisałem kilka nowych cytatów, większość jednak pozostawiając kanonicznych i niezmienionych – dla Szanownego Czytelnika pewną zabawą może więc okazać się rozszyfrowywanie, co jest co) i Andrzejem Bobkowskim właśnie.
Jego Szkice piórkiem do dziś są dla mnie wytchnieniem od tego ponowoczesnego bełkotu, który zewsząd mnie otacza.
Oddaję Państwu w dłonie teksty pisane uczciwie i solidnym atramentem własnych emocji i przeczuć.
Nie kryję sympatii, nie ceregielę się z tymi, których nie poważam.

Niewiele mogę zdziałać, ale jeśli Dziennik chuligana nie pozostawi Was letnimi, jeśli będzie potrafił zapalić i skłonić do działania, to przypnę sobie Państwa emocje do klapy jak najlepsze odznaczenie.
A jeżeli wkurzycie się na mnie i obsobaczycie najgorszymi słowami, jeśli uznacie, żem waryjat i człek cholerny – to też podskoczę z ukontentowania. Chuligaństwo polega bowiem na płataniu i takich facecji.
Lubię swoich Czytelników, więc nie cisnę Wam przed oczy chłamu, mizdrzenia się i antyszambrowania za posadkami.
Nie mam jednak zamiaru się Wam podlizywać, bo jakowoż jesteście moimi pracodawcami i jako tako żyję z pieniędzy, które płacicie za moje książki, to jednak musicie przyjąć Gadowskiego takiego, jakim jest.
Kiedyś miałem dobre maniery i uważałem, że można nimi wiele zdziałać. Dziś już nie mam czasu na branie bułki przez bibułkę. Czasami więc zamiast misternej puenty i skrzącego się od wykwintności sylogizmu pojawia się „piącha” i przyłożenie z byczka.
Uczciwego chuligana różni jednak od prostaka i chama wyczucie subtelnej nutki honoru. Chuligan zna swoje miejsce w szyku.
Wiedział o tym Andrzej Bobkowski, staram się przestrzegać tej zasady i ja.
Nie ma co dużo gadać. Przeczytajcie sami…

„Jak to wszystko potoczy się dalej? Czasem wydaje się, że łatwiej jest przejąć władzę w Polsce niż czegoś dla niej dokonać. Ci, którzy dotąd rządzili w Polsce, to cieniutka warstwa nawieziona nad Wisłę jeszcze przez Stalina. Długo trwało, zanim Polacy tupnęli na nich nogą. Stało się, i oby zmiana zaszła już bezpowrotnie”.

Tak pisze we wstępie do swojej najnowszej książki „Dziennik chuligana” Witold Gadowski. Wydana nakładem Wydawnictwa Replika pozycja jest zbiorem felietonów pisanych od grudnia 2011 do grudnia 2016, w których autor w bezkompromisowy, ale często dowcipny sposób snuje refleksje na temat Polski, rozprawia się z mitami na temat elit władzy i bezwzględnie rozlicza tych wszystkich, którzy mają bezpośredni wpływ na polską rzeczywistość społeczno-polityczną.

Witold Gadowski, Dziennik chuligana, Wyd. Replika, Poznań 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.


Witold Gadowski o sobie:
Jestem człowiekiem w nieustannym ruchu. Uważam się za dziennikarza, reportera opisującego rzeczywistość taką jaka ona jest. Bywam pisarzem, poetą, autorem piosenek, zajmuję się także filozofowaniem i publicystycznym opisem otaczającego mnie świata. Staram się być niezależny i prawdomówny.

Artykuł TYLKO U NAS fragment najnowszej książki Gadowskiego. „Kiedyś miałem dobre maniery i uważałem, że można nimi wiele zdziałać. Dziś już nie mam czasu na branie bułki przez bibułkę” [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/tylko-u-nas-fragment-najnowszej-ksiazki-witolda-gadowskiego-kiedys-mialem-dobre-maniery-i-uwazalem-ze-mozna-nimi-wiele-zdzialac-dzis-juz-nie-mam-czasu-na-branie-bulki-przez-bibulke/feed/ 0
,,Zadałam pytanie: co z Bursztynową Komnatą? Zaprowadził mnie w kierunku nieznanych mi piwnic”. Na tropie tajemnic Prus https://niezlomni.com/zadalam-pytanie-co-z-bursztynowa-komnata-zaprowadzil-mnie-w-kierunku-nieznanych-mi-piwnic-na-tropie-tajemnic-prus/ https://niezlomni.com/zadalam-pytanie-co-z-bursztynowa-komnata-zaprowadzil-mnie-w-kierunku-nieznanych-mi-piwnic-na-tropie-tajemnic-prus/#respond Sat, 13 May 2017 17:16:22 +0000 http://niezlomni.com/?p=38394

W uszkodzonym eksplozjami bomb i płonącym nocą z 29 na 30 sierpnia 1944 roku zamku królewieckim znajdowała się Bursztynowa Komnata, po wojnie nazwana „ósmym cudem świata”.

Ci z mieszkańców Königsberga, którzy w lokalnych gazetach przeczytali informujące o jej przywiezieniu do stolicy Prus Wschodnich lub wybrali się do zamku, by ją zobaczyć, wiedzieli, co to jest, ale zdecydowana większość Niemców w 1944 roku z niczym jej nie kojarzyła. To osiemnastowieczne arcydzieło sztuki barokowej trafiło do Królewca w październiku 1941 roku, a więc w pierwszym etapie wojny niemiecko-radzieckiej, i było łupem Wehrmachtu.

Ten skarb znaleźli żołnierze niemieccy, porzucony przez Rosjan w częściowo zniszczonym Pałacu Jekatierinskim (Katarzyny) w Puszkinie niedaleko ówczesnego Leningradu, dzisiejszego St. Petersburga. Owinięta papierem Bursztynowa Komnata nie została nawet zdemontowana ze ścian jednej z sal tego pałacu. Wałęsający się po nim żołnierze bagnetami odłupywali fragmenty bursztynowych ozdób, zabierając je ze sobą. Większy fragment tego arcydzieła sztuki zabrał „na pamiątkę” jeden z oficerów niemieckich. Była to kamienna mozaika Dotyk i powonienie, która ponad 50 lat po wojnie odnajdzie się w Republice Federalnej Niemiec…

[caption id="attachment_38395" align="aligncenter" width="800"] Oryginalna Bursztynowa Komnata w 1917. Czarnobiałe zdjęcie, które pokolorowano, fot. Андрей Андреевич Зеест, commons.wikimedia.org[/caption]

Wysłannicy niemieckich muzeów wojskowych w mundurach oficerów Wehrmachtu zainteresowali się tym skarbem mimo jego fatalnego stanu. Panele Bursztynowej Komnaty zdjęto ze ścian i przewieziono do Królewca, gdzie oddano je pod opiekę doktora Alfreda Rohdego, dyrektora Städtischen Kunstsammlungen zwanym muzeum zamkowym, wybitnemu znawcy i kolekcjonerowi bursztynu.

Wątek Bursztynowej Komnaty przewija się przez niektóre rozdziały tej książki, więc przyjrzyjmy się teraz jej losom po przywiezieniu do wojennego Królewca i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, czy przetrwała ona drugi nalot brytyjski na Königsberg.

Już jesienią 1942 roku, po pobieżnej konserwacji bursztynowych paneli, arcydzieło to ozdobiło jedną z sal południowego skrzydła zamku, a doktor Alfred Rohde w sierpniowo-wrześniowym numerze berlińskiego czasopisma „Pantheon” z tegoż roku opublikował obszerny artykuł Das Bernsteinzimmer Friedrichs I im Königsberger Schloss (Bursztynowa Komnata Fryderyka I w zamku królewieckim), który do dziś jest kopalnią wiadomości na jej temat. Rohde przedstawił też okoliczności przewiezienia komnaty z Puszkina do Królewca i wymienił nazwiska dwóch oficerów niemieckich, którzy nadzorowali jej rabunek. Byli to rotmistrz doktor Ernstotto, hrabia zu Solms-Laubach, i kapitan doktor Georg Poensgen, w cywilu historycy sztuki pracujący dla pruskiej Administracji Pałaców i Parków, a podczas służby w Wehrmachcie podlegli dyrekcji muzeów wojskowych. Opisał także kłopoty z ekspozycją komnaty w Królewcu.
Otóż wybrana przez Rohdego sala była nieco mniejsza i niższa od tej z Pałacu Jekatierinskiego. Musiał on zatem zrezygnować z 24 weneckich luster, świeczników z pozłacanego brązu i różnych bursztynowych ozdób oraz – zapamiętajmy to! – sześciu fragmentów cokołu. W tej zubożonej wersji Bursztynowa Komnata została udostępniona zwiedzającym. I w tej też wersji ją sfotografowano, a niektóre z tych zdjęć zamieściło czasopismo „Pantheon”.

Wśród tych zdjęć jest też kolorowa fotografia, a ściślej barwne przeźrocze na taśmie Agfa, wykonane przez przypadkowego żołnierza Wehrmachtu. Widać na nim, że w miejsce skradzionej jeszcze w Puszkinie mozaiki Dotyk i powonienie Rohde umieścił lustro, pominięte zaś przez niego fragmenty komnaty zniesiono do piwnicy, gdzie miały czekać na dołączenie do całości i wywiezienie z miasta po zwycięskiej wojnie. Bursztynową Komnatę Wehrmacht przekazał bowiem Królewcowi tylko w zarząd komisaryczny na trudny czas wojny. Po jej zakończeniu miała ona zdobić muzeum chwały oręża niemieckiego, które zamierzano zbudować w Breslau.

Na początku 1944 roku otwarto w zamku królewieckim antyradziecką wystawę propagandową. Pech chciał, że urządzono ją pod salą, którą zdobiła Bursztynowa Komnata. Któregoś lutowego dnia na kondygnacji, gdzie znajdowała się wystawa, wybuchł pożar. Prawdopodobnie ogień podłożył któryś z królewieckich sympatyków komunizmu. Pożar szybko ugaszono, ale duże zadymienie w południowym skrzydle zamku sprawiło, że bursztynowe panele zostały osmalone i trzeba je było oczyścić z sadzy.

O tym, co było dalej, wiemy z kilku sprzecznych relacji. Ich autorzy zgadzają się tylko w jednym: pod nadzorem doktora Rohdego Bursztynową Komnatę zdemontowano, a drogocenne panele złożono do skrzyń. Dalej obracamy się już tylko w sferze hipotez. Czy po zdjęciu ze ścian panele komnaty oczyszczono z sadzy? Chyba tak. Czy przy okazji przeprowadzono jakieś poważniejsze zabiegi konserwatorskie? Prawdopodobnie nie. I wreszcie – gdzie skrzynie przetrwały bombardowania Królewca? Ponoć w piwnicach zamkowych, ale byli i tacy, którzy powołując się na Rohdego, twierdzili, że po pierwszym nalocie, w którym zamek nie ucierpiał, wyniesiono je z piwnicy i złożono na dziedzińcu zamkowym.

Na początku lat 70. XX wieku dziennikarz i podróżnik Ryszard Badowski zrealizował telewizyjny film dokumentalny Tajemnica Bursztynowej Komnaty, który wyemitowała także telewizja Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Obejrzała go Liesel Amm z Berlina, która w latach 1943–1945 przyjaźniła się z córką doktora Rohdego i często gościła na obiadach w domu państwa doktorostwa. Po obejrzeniu filmu pani Amm przypomniała sobie pewne zdarzenie z końca sierpnia 1944 roku, które szczegółowo opisała w liście do twórców Tajemnicy Bursztynowej Komnaty. List ten Badowski opublikował zrazu w tygodniku „Przekrój”, a później w książce pod tym samym co film tytułem. Pani Amm pisała między innymi: „Po nocnym pożarze w czasie drugiego z wielkich nalotów udałam się w stronę śródmieścia, w poszukiwaniu krewnych i znajomych. Około południa znalazłam się na dziedzińcu zamku. Spotkałam tu doktora Rohdego, który musiał przyjść krótko przede mną. […] Miał wygląd człowieka zdruzgotanego; jego twarz była popielata. Wymieniliśmy krótkie powitanie i wtedy zadałam pytanie: »Co z Bursztynową Komnatą?«. Odpowiedział: »Wszystko przepadło«. Zaprowadził mnie w kierunku nieznanych mi piwnic i ujrzałam wtedy roztopioną masę, w której widniały zwęglone kawałki drewna. Doktor Rohde był załamany. Nigdy potem nie mówiliśmy o Bursztynowej Komnacie”.

Fragment rozdziału Burze nad Königsbergiem.

Leszek Adamczewski, Prusy w ogniu. Między Królewcem a Toruniem, Replika, Poznań 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

Wędrówka po Prusach ‒ kolebce zaborczego państwa niemieckiego ‒ w ostatnich latach jego istnienia

W swoich reportażach historycznych Leszek Adamczewski przedstawia mało znane fakty z dziejów Prus Wschodnich, Wolnego Miasta Gdańska oraz utworzonej w 1939 roku prowincji Gdańsk-Prusy Zachodnie.

Poznamy spóźnioną ofiarę „nocy długich noży” i człowieka, który nie rozmawiał z Adolfem Hitlerem, ale opisał „fakt” tak sugestywnie, że wprowadził w błąd rzesze historyków. Przeczytamy o głośnym zamachu na pociąg Hitlera, który okazał się wykolejeniem pociągu pospiesznego na linii Königsberg–Berlin. Autor sugeruje również, że jedna z równie głośnych akcji dywersyjnych Armii Krajowej na okupowanym Pomorzu najprawdopodobniej została zmyślona.

Sporo miejsca poświęca Adamczewski tragicznym dniom 1945 roku, gdy przez prowincje pruskie przetoczył się walec Armii Czerwonej, jak i wojennym losom skarbów kultury, w tym legendarnej Bursztynowej Komnaty.

Leszek Adamczewski. Poznański pisarz i dziennikarz, urodzony w 1948 r. w Szczecinie. Absolwent Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza. Autor ponad dwudziestu książek o zagadkowych i tajemniczych wydarzeniach z lat drugiej wojny światowej, w tym o losach skarbów kultury. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika. W swym dorobku ma między innymi bestsellerowe pozycje o wojennych losach Prus Wschodnich i Zachodnich: Łuny nad jeziorami oraz Dymy nad Gdańskiem, a także kilka książek o Kraju Warty.

Artykuł ,,Zadałam pytanie: co z Bursztynową Komnatą? Zaprowadził mnie w kierunku nieznanych mi piwnic”. Na tropie tajemnic Prus pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zadalam-pytanie-co-z-bursztynowa-komnata-zaprowadzil-mnie-w-kierunku-nieznanych-mi-piwnic-na-tropie-tajemnic-prus/feed/ 0
„Wunderwaffe”, tajna broń Hitlera, która miała odwrócić losy wojny https://niezlomni.com/wunderwaffe-tajna-bron-hitlera-ktora-miala-odwrocic-losy-wojny/ https://niezlomni.com/wunderwaffe-tajna-bron-hitlera-ktora-miala-odwrocic-losy-wojny/#respond Mon, 27 Mar 2017 18:24:10 +0000 http://niezlomni.com/?p=36611

„Wunderwaffe”, tajna broń Hitlera, którą III Rzesza miała odwrócić losy wojny do dziś budzi zainteresowanie naukowców, historyków, dziennikarzy, czytelników.

Marek Dudziak zabiera nas w niezwykłą podróż śladami miejsc na terenie Polski, gdzie tworzono projekty broni V, o czym wie niewiele osób było ich aż 45.

Odwiedzimy z nim poligony doświadczalne, zakłady produkcyjne, ośrodki szkoleniowe, miejsca upadku pocisków, trafimy nie tylko do najbardziej znanych miejsc jak Łeba, Blizna, Bydgoszcz czy Zalesie, odwiedzimy również Grudziądz, Koszalin, Jelenią Górę, Drawno, Pustynię Błędowską, Sieniawkę czy Siemianowice Śląskie. Świetna opowieść, doskonale zilustrowana zdjęciami.

Marek Dudziak, W poszukiwaniu „Wunderwaffe”. Bronie V na ziemiach polskich, Replika, Poznań 2017.  Książkę można nabyć TUTAJ.

Artykuł „Wunderwaffe”, tajna broń Hitlera, która miała odwrócić losy wojny pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wunderwaffe-tajna-bron-hitlera-ktora-miala-odwrocic-losy-wojny/feed/ 0
Jedno z najbardziej tajemniczych miejsc w Polsce. Do dziś nie odkryto wszystkich jego tajnych pomieszczeń https://niezlomni.com/jedno-z-najbardziej-tajemniczych-miejsc-w-polsce-do-dzis-nie-odkryto-wszystkich-jego-tajnych-pomieszczen/ https://niezlomni.com/jedno-z-najbardziej-tajemniczych-miejsc-w-polsce-do-dzis-nie-odkryto-wszystkich-jego-tajnych-pomieszczen/#respond Thu, 16 Mar 2017 13:37:00 +0000 http://niezlomni.com/?p=34360

To jedno z najbardziej tajemniczych miejsc w Polsce, w zamku jest pełno tajnych korytarzy, korytarzyków, pomieszczeń i przejść, do dzisiaj nie wiadomo, czy wszystkie zostały odkryte.

Zwraca moją uwagę, że o życiu Gütschowa posiadamy bardzo mało informacji, szczególnie z lat 30. i okresu II wojny światowej.

W wielu miejscach w zamku Czocha zobaczymy herb Gütschowa. Składa się z czterech pól. W dwóch przeciwległych umieszczono gryfy, a w pozostałych po trzy sześcioramienne gwiazdy. Wokół niego na wstędze umieszczone jest zawołanie rodu – „Frangens non flectes” (złamiesz, a nie zegniesz). Sugeruje to, że Gütschow posiadał, kwestionowane przez wielu badaczy historii zamku, prawo do herbu. Niewątpliwie na początku XX wieku posługiwanie się nim bezpodstawnie było karane.

Być może Gütschow zdążył kupić herb, a wybuch I wojny światowej nie pozwolił mu dokończyć związanych z tym formalności, w tym wpisu do rejestru szlachty. Po zakończonych tej wojny tytuły szlacheckie zostały zaś w Niemczech skasowane. Dlatego zapewne nie znajdujemy jego nazwiska w spisie niemieckiej szlachty.

Z kronikarskiego obowiązku odnotuję jeszcze przekazaną mi informację, że Gütschow w 1946 roku miał z synem po kryjomu odwiedzić zamek oraz że zmarł podobno w 1947 roku, a więc rok później niż się podaje w publikacjach.
W polskiej prasie i publikacjach wielokrotnie pisano o Gütschowie. Szczególnie licznie pod koniec lat 40., w czasie procesu osób oskarżonych o kradzież zamkowych skarbów, o którym piszę dalej.

W niektórych artykułach przypisywano Gütschowowi tytuł barona lub hrabiego. Jednak w przedwojennych publikacjach pisano o nim – dyrektor generalny. Jego żonę Józefinę natomiast włączono do rodu Rockefellerów, co nie znajduje nigdzie potwierdzenia. Zapewne wynikało to ze spekulacji na temat pochodzenia majątku Gütschowa i jego związków ze Stanami Zjednoczonymi.

Zastanawia powtarzana w wielu wydawnictwach informacja o związkach ostatniego właściciela zamku z białą emigracją rosyjską. Być może wynika to z branżowych, służbowych kontaktów właściciela, o czym piszę powyżej. Nie można też wykluczyć, że prowadził inne nieznane nam dziś interesy z Rosjanami. Pośrednio potwierdza to także znaczna liczba publikacji pisanych cyrylicą w zamkowej bibliotece i duży zbiór ikon oraz kolekcja popiersi carów rosyjskich. Na to nakładają się niesprawdzone relacje podające, że w posiadaniu Gütschowa była carska biżuteria, być może później ukradziona i wywieziona potajemnie przez burmistrza Leśnej i komendanta policji w tym mieście, o czym piszę dalej.


Na temat Ernesta Gütschowa przeprowadziłem wiele rozmów. Próbowałem pozyskać nowe informacje i weryfikować posiadane. Jeden z moich rozmówców zwrócił mi uwagę, że prawdopodobnie prowadził działalność szpiegowską. Z tą informacją koresponduje kolejna o znalezieniu na zamku na początku XXI wieku kryształków z mikrokropkami, tj. zdjęciami zmniejszonymi do wielkości kropki maszynowej, stanowiącymi niewątpliwie produkty techniki szpiegowskiej, a także częste przypisywanie temu miejscu działalności szpiegowskiej i wywiadowczej. Uzasadniałoby to także duże możliwości finansowe Gütschowa oraz brak informacji o jego osobie.


Wspomniano mi także, że mógł pełnić ważną funkcję w loży masońskiej oraz że był ustosunkowany w sferach przemysłowych i zapewne gościł na zamku wiele znaczących postaci przedwojennych Niemiec. W tym kontekście zakup zamku Czocha zapewne także nie był przypadkowy. Była to okazała rezydencja na uboczu wszelkich tras komunikacyjnych. Pozwalało to na dyskretne spotkania.

Nie można także wykluczyć, że aureola tajemniczości, która roztacza się wokół Gütschowa, jest całkowicie bezpodstawna i że był normalnym niemieckim przedsiębiorcą. Można jednak stwierdzić, że prowadził na dużą skalę działalność i to zapewne międzynarodową. Uzyskiwał znaczne dochody i gromadził kolekcję dzieł sztuki. Niewątpliwie związane z tym musiało być tworzenie i gromadzenie dokumentów. Oprócz tego właściciel kolekcjonował zabytkowe archiwalia. Zamek był niewątpliwie doskonałym miejscem dla ich przechowywania. Moje podejrzenia potwierdza fakt nazwania jednego z pomieszczeń – „archiwum” w protokole sporządzonym 9.10.1945 roku przez Karola Orlicza. Natomiast w relacji Krzysztofa Kąkolewskiego i kilku innych podaje się, że wejście do pokoju pancernego ukryte było pod stosem leżących na podłodze papierów. Zapewne były to nieważne dokumenty pozostałe po ich segregacji. Prawdopodobnie obecne pokoje – zbrojownia i sąsiednie, z wejściem do pokoju pancernego, były wykorzystywane do przechowywania cennych zbiorów i dokumentów. Drzwi do tych pomieszczeń posiadają solidne, trudne do sforsowania drzwi, stylizowane na gotyckie, wykonane z grubej blachy, wzmocnionej kutymi elementami, co niewątpliwie utrudnia ich sforsowanie. Zwróciło moją uwagę, że na tej kondygnacji wszystkie drzwi są w ten sposób wykonane.

Spotkałem się także z informacją, że część dokumentów Gütschow spalił w styczniu 1945 roku. Pomagał mu w tym podobno syn, jako jedyny wtajemniczony w działalność ojca. Niestety nie wiemy, co zawierały gromadzone na zamku Czocha dokumenty.

Do powyższych rozważań skłania także niespotykana w żadnym innym zamku na terenie Polski ilość ukrytych przejść, pozwalająca właścicielowi niespostrzeżenie przemieszczać się po jego terenie. Stawał się dzięki nim niewidzialny dla służby i gości. Mógł np. z komnaty książęcej bez korzystania z korytarzy, przejść do pokoju pancernego. Na pewno pytanie – kim był dyrektor Ernest Gütschow i co robił? – zachowuje cały czas aktualność.

Zamek Czocha. Dzieje, tajemnice, legendy, Marek Dudziak, Replika, Poznań 2016. Książkę można nabyć TUTAJ.

Czocha jest jedną z najbardziej intrygujących budowli Dolnego Śląska. Wzniesiono ją w XIII wieku, by strzegła ówczesnych granic. Od tego czasu przeszła wiele przebudów i była świadkiem dziejowych burz. Jednak historia obeszła się z nią łaskawie. Dlatego do dziś zachowuje unikatowy charakter, a jej monumentalna bryła stała się symbolem Pogórza Izerskiego.

Zamek skrywa też wciąż wiele tajemnic. To właśnie o nich oraz o równie pasjonujących dziejach budowli pisze Marek Dudziak.

Przedstawia historię Czochy, opisuje jej wygląd ‒ wczoraj i dziś. Przybliża postaci najważniejszych i najbardziej intrygujących właścicieli.

268Jest przewodnikiem po dostępnych dla turystów komnatach i pomieszczeniach. Pisze o legendach, skarbach, czasach II wojny światowej. Jako aktywny badacz sekretów zamku stawia wiele fascynujących pytań, które wciąż pozostają bez odpowiedzi.

Dopełnieniem bogatego w treść tekstu jest obszerna kolekcja ilustracji ukazujących zamek. Są to zarówno fotografie współczesne, jak i reprodukcje pocztówek oraz obrazów z przeszłości.

Pasjonująca lektura dla wszystkich chcących zamek Czocha poznać bliżej. Dla tych, którzy mieli już okazję go odwiedzić, ale również dla tych, którzy w jego gościnne i zagadkowe mury dopiero pragną zawitać.

Marek Dudziak, prawnik, wydawca, podróżnik oraz tropiciel tajemnic historii. Założyciel miesięcznika „Odkrywca”. Autor książek o niezwykłych i zagadkowych budowlach Dolnego Śląska.

Artykuł Jedno z najbardziej tajemniczych miejsc w Polsce. Do dziś nie odkryto wszystkich jego tajnych pomieszczeń pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jedno-z-najbardziej-tajemniczych-miejsc-w-polsce-do-dzis-nie-odkryto-wszystkich-jego-tajnych-pomieszczen/feed/ 0
Żołnierze Wyklęci: Walczyli i umierali za wolną Polskę. Niektórym udało się przeżyć… https://niezlomni.com/zolnierze-wykleci-walczyli-i-umierali-za-wolna-polske-niektorym-udalo-sie-przezyc/ https://niezlomni.com/zolnierze-wykleci-walczyli-i-umierali-za-wolna-polske-niektorym-udalo-sie-przezyc/#respond Sat, 04 Feb 2017 21:24:49 +0000 http://niezlomni.com/?p=35359

Gdy dotarliśmy w okolicę, w której znajdowały się zabudowania Pelczara, nagle straciłem Bieganowskiego z oczu.

Wtedy właśnie rozpoczął się atak na stację. Przed sobą zobaczyłem swojego brata oraz Gienia Hanusa. Brat stał za drzewem, a Gienek za jakimś węgłem. Nie zdołałem jednak do nich dobiec, bo przycisnęła mnie do ziemi seria z karabinu maszynowego, wystrzelona ze stacji. Jakiś żołnierz KBW walił chyba z cekaemu, bo drewniana sławojka, czyli kibel, została przecięta niemal na pół. Już nie próbowałem dobiec do brata, Hanusa i innych, tylko wycofałem się i dotarłem do stacji od strony wschodniej. Tu przy ścianie stał dowodzący akcją „Mundek”. Zbliżywszy się do budynku stacji, zauważyłem, że Bronek Pelczar i Edek Wojnar z Klimkówki chwieją się na nogach. Mój sąsiad, Zbigniew Białas, zawołał mnie, krzycząc: Chodź, pomóż! Pomogliśmy im dostać się do furmanek, które zawiozły ich do Milczy.

Bój pod stacją trwał zaś nadal. „Mundek” dowodził, kryjąc się za ścianą stacji, zaś pod oknami leżał ten, którego miałem się trzymać, czyli Marian Bieganowski. Staszek Dębiec („Osioł”) usiłował go przeciągnąć na naszą stronę, podając mu lufę erkaemu. Szturchał go, licząc, że ten ją złapie i Staszek będzie mógł go przeciągnąć na naszą stronę. Marian jednak nie reagował. Był martwy! Liczył, że poderwie chłopaków jednym skokiem, ale dostał serię i padł. Widząc jakiś ruch przy ciele Bieganowskiego, KBW wzmogło ostrzał naszych pozycji z okien i o wdarciu się do budynku stacji nie było mowy. Trzeba było myśleć o szybkim odwrocie.

Sawczyn kazał Zbyszkowi Białasowi wziąć grupę chłopaków i sprowadzić pod stację stojący pod semaforem pociąg, składający się z parowozu i dwóch czy trzech wagonów. Dołączyłem do nich i podsadzony przez Zbyszka, wtargnąłem do parowozu. Kazałem maszyniście jechać pod stację. Wykonał polecenie i cały czas gwiżdżąc (jechał bowiem na czerwonym świetle i przy opuszczonym semaforze), wolno podjechał na wskazane miejsce. W wagonach znajdowało się trzech żołnierzy i oficer, eskorta dla przewożonego ładunku. Nie stawiali oporu i zostali rozbrojeni. Żołnierzy wypuszczono, a oficera zabrano razem z nami. Cały oddział Sawczyna załadował się na wagony i szybko odjechaliśmy w kierunku Milczy. Chłopaki były wściekłe: atak się nie powiódł, a oddział poniósł straty. Chcieli się zemścić na zatrzymanym oficerze i w odwecie za śmierć Bieganowskiego rozwalić go! Jeszcze w wagonie szturchali go lufami i zaczęli mu ubliżać…

Gdy wyładowaliśmy się w Milczy, na miejscu był już oddział Żubryda, który nie zdążył dotrzeć do Wróblika Szlacheckiego i wziąć udziału w ataku na stację. Pamiętam, że Żubryd siedział na koniu i od razu zainteresował się tym zatrzymanym oficerem. Chłopaki myśleli, że każe go od razu ustawić pod ścianą i rozstrzelać. Gdy zapytali dowódcę, co z nim zrobić, ten oświadczył niespodziewanie: Ja bym go wypuścił, to przecież też taki sam oficer Wojska Polskiego jak ja! Chłopaki zbaranieli. Miny im zrzedły. Słowa Żubryda zawsze były rozkazem: musieli oficera wypuścić.


W ataku na stację kolejową mieszczącą się we Wróbliku Szlacheckim brało udział ponad trzydziestu partyzantów. Warto może ich wymienić, bo czas zaciera pamięć i nawet historycy nie są w stanie ustalić wszystkich faktów. Jeden z nich, wzmiankując na przykład moją osobę, pisze, że miałem na imię Jan, co (jak wiadomo) nie jest prawdą. Niektórych z wymienionych w opracowaniach sam też w akcji na stacji nie widziałem i najprawdopodobniej nie brali oni w niej udziału. Zaczniemy więc od kolegi, który poległ w akcji, czyli od Mariana Bieganowskiego i rannych: Franciszka Kurara oraz Bronisława Pelczara. Jeden z historyków wymienia też nazwisko: Edward Pojnar, ale ja go nie widziałem, najprawdopodobniej go tam nie było. W akcji brał udział z pewnością Edmund Sawczyn „Mundek”, dowódca.

Ponadto zapamiętałem: Stanisława Chojnackiego „Bosmana” oraz Przybylskiego, którego imienia nie pamiętam, nosił pseudonim „Digo”. W ataku na stację uczestniczyli również: Zdzisław Gryglewicz „Róża”, Kazimierz Oberc „Szczapa”, Bronisław Pelczar „Cegielniarz”, Zbigniew Białas vel Pozniak „Krakus”, Eugeniusz Hanus „Szakal”, Wacław Żywicki „Wilk”, Tolek Gałkowski „Czyżyk”, Bolesław Kilar „Żuraw”, Dominik Kilar „Senior”, Kazimierz Rygor „Hyrów”, Stanisław Dębiec „Osioł”, Józef Szajna oraz Kazimierz Wais „Kasa”. Oni, razem ze mną, „Zuchem”, z pewnością brali udział w tej akcji.

"Żołnierze wyklęci. Wspomnienia i relacje. Tom 1" Marka A. Koprowskiego, Replika, Poznań 2017. Książkę możesz nabyć TUTAJ.

Walczyli i umierali za wolną Polskę. Niektórym udało się przeżyć...

Wspomnienia tych, dla których II wojna światowa nie skończyła się w 1945 roku. Tych, którym sumienie nie pozwalało biernie godzić się na zbrodniczy ustrój wprowadzony Polsce po „wyzwoleniu”.

Żołnierze pod dowództwem Antoniego Żubryda „Zucha”, Hieronima Dekutowskiego „Zapory” czy Stanisława Sojczyńskiego „Warszyca” nie poddali się. Nadal zbrojnie stawiali opór komunistom. Wielu z nich – zbyt wielu – przypłaciło to życiem. W niniejszym tomie zgromadzone zostały relacje tych, którzy ocaleli.

Są to członkowie Konspiracyjnego Wojska Polskiego, Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość oraz innych organizacji podziemnych. Wspominają oni wojnę, walkę z komunistami, pobyt w ubeckich więzieniach i katowniach. Niektórzy z nich otwarcie mówią, iż to, że żyją, zawdzięczają wyłącznie szczęściu.

Dzięki ich opowieściom poznajemy bliżej postaci szeregowych żołnierzy i dowódców, ich charaktery i słabości. Słowa bezpośrednich uczestników opisywanych wydarzeń pozwalają inaczej spojrzeć na wybory dokonywane przez Żołnierzy Wyklętych, a także na codzienne ich życie w konspiracji. Dzięki tak osobistej perspektywie „Zapora” czy „Jastrząb”, nie przestając być bohaterami, stają się w naszych oczach bardziej ludzcy.

Marek A. Koprowski
Pisarz, dziennikarz, historyk zajmujący się tematyką wschodnią i losami Polaków na Wschodzie. Plonem jego wypraw i poszukiwań jest wiele książek, z czego kilkanaście ukazało się nakładem Wydawnictwa Replika. Za serię Wołyń. Epopeja polskich losów 1939–2013 otrzymał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul – Jerzy Bonicki Fundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie.

Marek Koprowski jest jednym z najciekawszych polskich popularyzatorów historii.
„Do Rzeczy”

Artykuł Żołnierze Wyklęci: Walczyli i umierali za wolną Polskę. Niektórym udało się przeżyć… pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zolnierze-wykleci-walczyli-i-umierali-za-wolna-polske-niektorym-udalo-sie-przezyc/feed/ 0
Niemiecki historyk: „Nazistowskie Niemcy to nie żadna męska sprawa, ale sprawa całych Niemiec. Uczestniczyli w nich nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, które nie wahały się torturować i mordować niewinnych ludzi” https://niezlomni.com/niemiecki-historyk-nazistowskie-niemcy-to-nie-zadna-meska-sprawa-ale-sprawa-calych-niemiec-uczestniczyli-w-nich-nie-tylko-mezczyzni-ale-i-kobiety-ktore-nie-wahaly-sie-torturowac-i-mordowac-niew/ https://niezlomni.com/niemiecki-historyk-nazistowskie-niemcy-to-nie-zadna-meska-sprawa-ale-sprawa-calych-niemiec-uczestniczyli-w-nich-nie-tylko-mezczyzni-ale-i-kobiety-ktore-nie-wahaly-sie-torturowac-i-mordowac-niew/#comments Tue, 31 Jan 2017 07:26:34 +0000 http://niezlomni.com/?p=35345

Jedną z takich zbrodniarek była Irma Grese - pisze niemiecki historyk dr Klaus P. Fischer w przedmowie do książki "Piękna bestia. Zbrodnie SS - Aufseherin Irmy Grese".

[caption id="attachment_35346" align="alignleft" width="317"] Irma Grese, commons.wikimedia.org[/caption]

Kiedy próbujemy sobie wyobrazić nazistowskich zbrodniarzy, nieuchronnie widzimy zimne i pozbawione wyrazu twarze SA lub SS-manów. W końcu czy Trzecia Rzesza to nie męska sprawa – jak to głosił jeden z nazistowskich sloganów? Daniel Patrick Brown w swej książce „Piękna bestia. Życie i zbrodnie SS-Aufseherin Irmy Grese” szybko pozbawia nas złudzeń, jakoby tylko mężczyźni mogli czynić niewypowiedziane zło. Nazistowskie Niemcy to nie żadna męska sprawa, ale sprawa całych Niemiec. Uczestniczyli w nich nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, które nie wahały się torturować i mordować niewinnych ludzi, niezależnie od płci i wieku. Jedną z takich zbrodniarek była Irma Grese, młoda blondynka, ładna strażniczka, która dręczyła tysiące kobiet w kilku obozach koncentracyjnych, m.in. Ravensbrück, Bergen-Belsen i Auschwitz. Jak to możliwe, że naiwna wiejska dziewczyna z Wrechen w Meklemburgii przepoczwarzyła się w wyrachowaną, bezlitosną morderczynię?

Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, Brown wpierw mierzy się z problemem, na który natrafia wielu historyków starających się zrozumieć zło. Mianowicie, czy w ogóle można je wyjaśnić w sposób racjonalny? Wielu ocalałych z Holokaustu wyrażało sprzeciw wobec poglądu, iż należy szukać pełniejszego wyjaśnienia przyczyn zagłady niż samo stwierdzenie, że naziści eksterminowali tych, których uważali za podludzi: Żydów, Cyganów, homoseksualistów i „Azjatów”. Cóż więcej potrzebujemy wiedzieć: naziści zabijali dlatego, bo mieli na to ochotę! Jednak taka postawa, jeśli spojrzeć oczami historyka, pozostawia mnóstwo kwestii niedopowiedzianych i niewyjaśnionych. Wyjaśnić nie znaczy wybaczyć, ale znaleźć przyczynę historyczną – jak twierdził Hegel. Jako historycy być może więcej zdziałamy, jeśli przyjmiemy na wiarę, że to, co rzeczywiste, jest jednocześnie racjonalne, a to, co racjonalne – rzeczywiste.
Oznacza to, że sens kryje się nawet w nazistowskim bezsensie.

Naziści, na przykład, próbowali kultywować złudzenie o kobiecej czystości, przedstawiając je jako wzorowe gospodynie domowe i matki; próbowali odseparować kobiety od pracy i rywalizacji na równych prawach z mężczyznami. Kobiety miały dawać Rzeszy przyszłych żołnierzy. Stąd nieustanna propaganda głosząca konieczność „dania dzieci Führerowi” i nagradzanie kobiet „produkujących” potomstwo złotymi, srebrnymi i brązowymi medalami. Jednak pozostawianie kobiet w domu nie jest racjonalną polityką w czasach wojny. Wraz z ogłoszeniem w 1943 roku wojny totalnej naziści byli zmuszeni do zmiany swojej polityki wobec do kobiet. Odkąd niemieccy mężczyźni zaczęli masowo umierać na polach bitewnych, a niewolnicza siła robocza okazała się niewystarczająca, hitlerowskie władze zmuszone zostały do wykorzystywania kobiet do różnych zadań – od pracy w przemyśle wojennym po służbę pomocniczą w oddziałach wojskowych. Jedną z takich formacji była „służba pomocnicza SS” w obozach koncentracyjnych. Wprawdzie kobiety nie mogły wstępować do SS, ale mogły służyć jako pomocnice, wykonując różne obowiązki. Chociaż Ravensbrück był obozem koncentracyjnym dla kobiet, kierownictwo obozu spoczywało w rękach mężczyzn. Jak to stwierdził Rudolf Höss, komendant obozu Auschwitz: „Który z moich oficerów byłby skłonny słuchać rozkazów kobiety?”

Jednak w kręgu obowiązków właściwych swej płci, kobiety były stanowczo nakłaniane do działań zgodnych z ideologią nazistowską. W istocie indoktrynowano je od równie wczesnych lat, co mężczyzn. Młode dziewczęta, dziesięcio-, maksymalnie czternastoletnie, wstępowały do Jungmädelbund (Liga Młodych Dziewcząt), a te między piętnastym i osiemnastym rokiem życia do Bund Deutscher Mädel (Liga Niemieckich Dziewcząt, BDM). Brown pokazuje, jak łatwo poddająca się manipulacji Irma Grese została wciągnięta w szeregi BDM, organizacji widzianej przez nią jako odskocznia od samotności czasu dojrzewania. Jej matka popełniła samobójstwo, bardzo prawdopodobne, że na skutek niewierności męża, gdy Irma miała zaledwie dwanaście lat. Z nielicznych relacji dotyczących czasu dorastania Irmy wynika, że była nieśmiałą, zamkniętą w sobie dziewczynką szukającą sensu życia i własnej tożsamości. Tymczasem naziści oferowali poczucie odrodzenia i tożsamości zbiorowej – czegoś wypatrywanego przez miliony młodych Niemców.

Mao Tse-Tung, w nawiązaniu do masowej indoktrynacji, rozpływał się lirycznie nad milionami Chińczyków jako „czystymi kartami”, na których można zapisać „najpiękniejsze charaktery” i namalować „najświeższe i najwspanialsze obrazy”.

https://www.youtube.com/watch?v=q3IbNWP6z4I

Dokładnie to mieli na myśli naziści – wymodelować młodzież i przemodelować starych Niemców. Irma Grese nie była wyjątkiem; w istocie jej charakter ulepiono z najgorszej, najbardziej złowrogiej nazistowskiej gliny. Po przejściu intensywnego szkolenia w BDM pracowała jako pomoc pielęgniarska w Hohenlychen, elitarnym szpitalu nazistowskim specjalizującym się w leczeniu urzędników najwyższej rangi. Kierował nim doktor Karl Gebhardt z SS, który później prowadził makabryczne eksperymenty z przeszczepem kości u młodych polskich kobiet – powodując celowe złamania i transplantując amputowane członki ofiar pacjentom w szpitalu. Irma Grese jakiś czas edukowała się w Hohenlychen w brutalnym traktowaniu ofiar, kolejne szlify w tej dziedzinie zyskując w 1942 roku, jako SS-Aufseherin (przełożona) w Ravensbrück. Szkolenie strażniczek w obozach koncentracyjnych obejmowało stosowanie „kontrolowanego terroru” wśród więźniów; była to szkoła brutalności (Schule der Gewalt). Irma Grese okazała się wzorową strażniczką: fanatyczna, twarda i bezlitosna. W obozach rutynowo bito, równocześnie zachęcając strażników do czerpania radości z zadawanych okrucieństw (Sport machen). Wyjątkowe bestialstwo wymaga wyjątkowo silnych więzi między tymi, którzy je popełniają. Wzajemnie się podpuszczają, kryją ohydne czyny i oddają rozwiązłym zachowaniom. Irma Grese czerpała rozkosz z okrucieństw i miewała wiele seksualnych kontaktów ze strażnikami, ale również z więźniami, w tym z kobietami.

W marcu 1943 Irma Grese została przeniesiona z Ravensbrück do Auschwitz, gdzie została Oberaufseherin (starsza przełożona), mając pod sobą 31 baraków mieszczących 30 000 kobiet. Chociaż znęcała się nad więźniarkami już w Ravensbrück, to w Auschwitz miała dużo więcej okazji do czynienia zła. Nieskazitelnie czysta, doskonale ubrana, kroczyła po obozie w swych czarnych butach z cholewami, z szpicrutą i w doskonale skrojonym mundurze SS, wypatrując ofiar, które mogłaby torturować albo zabić. Podejrzewano, że całą swą zboczoną seksualną energię wyładowuje, dręcząc bezbronne ofiary. W okrucieństwach Grese uderza natura zdyscyplinowanej Niemki. Miała obsesję na punkcie czystości i porządku, co oczywiście jest w dużym stopniu wspólną cechą wszystkich Niemców; często chwaloną, ale też potępianą – w końcu w wielu przypadkach prawdziwą intencją było sprawowanie sadystycznej kontroli i utrzymywanie dominacji, nie zaś wymuszenie czystości i porządku.

Nie wiemy, jak wielu więźniów Irma Grese bez powodu zamordowała w Auschwitz, ale musiały ich być tysiące. W świecie odwróconej moralności Auschwitz tego rodzaju aktywność nagradzano medalami za „zasługi wojenne”. Wojna jednak zmierzała ku końcowi. W styczniu 1945 roku Grese odesłano z powrotem do Ravensbrück, a potem – krótko przed upadkiem Rzeszy – do Bergen-Belsen. Według powojennych publikacji Bergen-Belsen odgrywał rolę jednego z najokrutniejszych obozów w systemie nazistowskim. Ten względnie nieduży obóz, z ośmioma tysiącami więźniów, stał się pod koniec wojny swoistym „wysypiskiem”, gdzie sprowadzano więźniów z kolejnych obozów na wschodzie zajmowanych przez oddziały armii radzieckiej. Kiedy Brytyjczycy wyzwolili Bergen-Belsen, odkryli tam 100 000 wychudzonych i umierających więźniów, stłoczonych niczym na składowisku odpadów. 12 000 ciał leżało martwych i niepogrzebanych; trupy złożono w stosach niczym kartony. Grese zdecydowała się pozostać w Bergen-Belsen prawdopodobnie dlatego, że stacjonował tam jej kochanek z SS.

Brytyjczycy szybko zorganizowali proces sądowy dla oprawców z Bergen-Belsen, w tym dla Irmy Grese, aby rozliczyć ich z popełnionych zbrodni. Reporterzy prasy światowej wyrażali makabryczną fascynację połączeniem kobiecej urody z brutalną agresją. Brown podaje nam starannie skonstruowaną relację z tego procesu i umiejętnie ukazuje, jak aryjska wyższość Grese stopniowo topniała pod wpływem zalewającego ją potoku pytań. Jej bezosobowy uśmiech i lodowate spojrzenie na krótko ujawniły ślad człowieczeństwa, kiedy załamana zaczęła na ławie oskarżonych łkać w niekontrolowany sposób. W tym momencie w proch obróciła się fałszywa konstrukcja nazistowskiej córy Odyna – noszącej w sobie podobne do niego, boskie cechy. Grese już dłużej nie mogła grać roli nazistki. Pozostała tylko naiwna, zmieszana, oszukana i uparta wiejska dziewczyna.

z przedmowy dra Klausa P. Fischera

Daniel Patrick Brown, Piękna bestia. Zbrodnie SS - Aufseherin Irmy Grese, Replika, Poznań 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

Irma Grese – urocza i okrutna – zdaniem więźniarek: „piękna bestia"

Poruszająca opowieść o kobiecie, którą ideologia narodowego socjalizmu skutecznie przemieniła z naiwnej wiejskiej dziewczyny w bezwzględnego potwora.

Termin „zbrodniarze hitlerowscy” przywodzi na myśl zimne i pozbawione wyrazu twarze SS-manów. W końcu, czyż Trzecia Rzesza to nie „męska sprawa”, jak głosił jeden z nazistowskich sloganów?

Daniel Patrick Brown szybko rozprawia się z mitem, jakoby tylko mężczyźni mogli wyrządzać ekstremalne zło. Nazistowskie Niemcy to nie tylko „męska sprawa”, lecz „sprawa”, w której mężczyźni i kobiety uczestniczyli z równą gorliwością. Niemieckie zbrodniarki nie wahały się torturować i mordować niewinnych ludzi, niezależnie od płci i wieku. Jedną z nich była Irma Grese – członkini personelu pomocniczego SS i strażniczka niemieckich obozów koncentracyjnych.

W 1943 roku Irma Grese została skierowana do Auschwitz-Birkenau, gdzie awansowała do funkcji zastępczyni głównej nadzorczyni obozu kobiecego w Brzezince. Została aresztowana w kwietniu 1945 roku, osądzona w tzw. procesie Bergen-Belsen i stracona w grudniu 1945.

Irmę Grese uznaje się za jedną z najokrutniejszych funkcjonariuszek SS. Ze względu na niezwykłą urodę kontrastującą z brutalnością więźniarki Auchwitz-Birkenau nadały jej przydomek „piękna bestia".

Daniel Patrick Brown ukończył studia historyczne na Colorado State University w Fort Collins, a następnie doktoryzował się na University of Colorado w Boulder. Obecnie jest emerytowanym profesorem historii Moorpark College w Kaliforni, gdzie pełnił m.in. funkcję dziekana Wydziału Nauk Społecznych i Behawioralnych.

Dan Brown jest uznanym autorytetem w temacie holokaustu, a szczególnie obozów koncentracyjnych. W swych badaniach koncentruje się na kwestii wcześniej przez historyków zaniedbywanej, czyli na kobietach-strażnikach obozowych.

Artykuł Niemiecki historyk: „Nazistowskie Niemcy to nie żadna męska sprawa, ale sprawa całych Niemiec. Uczestniczyli w nich nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, które nie wahały się torturować i mordować niewinnych ludzi” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemiecki-historyk-nazistowskie-niemcy-to-nie-zadna-meska-sprawa-ale-sprawa-calych-niemiec-uczestniczyli-w-nich-nie-tylko-mezczyzni-ale-i-kobiety-ktore-nie-wahaly-sie-torturowac-i-mordowac-niew/feed/ 1
Gadowski czyta fragmenty swojej książki „Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne” [WIDEO] https://niezlomni.com/gadowski-czyta-fragmenty-swojej-ksiazki-krew-woda-polskie-zapiski-wspolczesne-wideo/ https://niezlomni.com/gadowski-czyta-fragmenty-swojej-ksiazki-krew-woda-polskie-zapiski-wspolczesne-wideo/#respond Sun, 11 Dec 2016 07:32:12 +0000 http://niezlomni.com/?p=34366

Kiedy w dzieciństwie dowiedziałem się, że moja grupa krwi oznaczona jest symbolem Rh+, pomyślałem: w porządku – jestem po dobrej stronie – pisze Witold Gadowski w książce „Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne”.

https://www.youtube.com/watch?v=M8dgeNjqDjA&t=172s

Teksty, które teraz zuchwale cisnę Państwu przed oczy, pisałem z myślą o naszym kraju, o tym, co czeka go w najbliższych latach - pisze Witold Gadowski.

Często pisane były szybko, z przeświadczeniem, że trzeba działać już, teraz! Bo ominie nas coś ważnego.

Staram się analizować miejsce mojego kraju we współczesnym świecie, jego realną siłę. Staram się też podpowiadać politykom (choć oni zwykle niewiele słyszą) ważne – moim zdaniem – rozwiązania.

Chłostałem Donalda Tuska i Ewę Kopacz ile wlazło, ale nie z nienawiści, nie z powodu tępego resentymentu, nie z odruchu kibola, dla którego liczą się tylko ci, którzy myślą dokładnie tak samo jak ja. Uważam, że rządy PO i PSL były bardzo złe dla Polski, nie znaczy to jednak, że patrzę przez palce na ludzi Prawa i Sprawiedliwości.

Oni będą ważni tylko wtedy gdy realnie uczynią coś dla naszego kraju. I… przeminą, bo taka jest maszyna polityki – Polska jednak pozostanie.

Witold Gadowski, Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne, Replika, Poznań 2016. Książkę można nabyć TUTAJ. Fragment książki przeczytasz TUTAJ.

Artykuł Gadowski czyta fragmenty swojej książki „Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne” [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/gadowski-czyta-fragmenty-swojej-ksiazki-krew-woda-polskie-zapiski-wspolczesne-wideo/feed/ 0