Ojciec Brown – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Ojciec Brown – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Zanim pojawił się ojciec Mateusz, ojciec Brown już rozwiązywał zagadki kryminalne. Poznaj przygody detektywa stworzonego przez wybitnego pisarza. [WIDEO] https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/ https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/#respond Wed, 06 May 2020 13:03:35 +0000 https://niezlomni.com/?p=49331

Ojciec Brown to skromny, szczery i przesympatyczny ksiądz, który posiada niebywałą zdolność do rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych. Tajemnica jego sukcesu leży w nieprzeciętnej inteligencji. Używając wyobraźni i sprytu, stawia się na miejscu przestępcy i próbuje odgadnąć jego kolejny ruch.


Czasem wystarczy zaledwie jeden rzut jego uważnego oka na miejsce zbrodni, aby odtworzyć najbardziej nawet nieprawdopodobny scenariusz, aby odkryć motywy kierujące zbrodniarzem i jego tożsamość, aby odsłonić wszystkie tajemnice.

W dodatku w swojej chrześcijańskiej wielkoduszności nie wątpi, że zawsze można uzyskać przebaczenie i odkupienie…

Niezwykle intrygujące opowiadania pełne charakterystycznego dla Chestertona angielskiego humoru, skomplikowanych spraw kryminalnych, niezwykłych zbiegów okoliczności i zaskakujących zwrotów akcji.

Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.

Po raz pierwszy w Polsce wszystkie opowiadania G. K. Chestertona o ojcu Brownie zebrane w jednym tomie!

Gilbert K. Chesterton, Ojciec Brown. Księga wszystkich spraw, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Replika.

Fragment opowiadania pod tytułem "Dziwaczne kroki":

Gdybyście natknęli się na członka tego szczególnego klubu, „Dwu­nastu Prawdziwych Rybaków”, wchodzącego do Hotelu Vernon na doroczną kolację klubową, zauważylibyście, że jego okrycie wieczo­rowe jest zielone, nie czarne. Gdybyście (zakładając, że macie tupet, by zwrócić się do takiej osobistości) zapytali go, dlaczego, przypuszczal­nie odpowiedziałby, że to po to, by nie pomylono go z kelnerem. To wam zamknie usta. Jednak odejdziecie, pozostawiając za sobą zagadkę, jak dotąd nierozwiązaną, i historię wartą opowiedzenia.

Gdybyście (biorąc pod uwagę równie nieprawdopodobne za­łożenie) mieli się spotkać z łagodnym, ciężko pracującym małym księdzem, nazywanym ojcem Brownem, i mieli go zapytać, co we­dług niego było największym fartem w jego życiu, odpowiedziałby przypuszczalnie, że taki łut szczęścia przydarzył mu się w Hotelu Vernon, gdzie zapobiegł zbrodni, a być może uratował duszę, tylko dzięki temu, że usłyszał kilka kroków w korytarzu. Przypuszczalnie odczuwa odrobinę dumy z tego swojego wariackiego i wspaniale trafnego założenia, i możliwe, że się do niego odniesie. Ponieważ jednak jest wielce nieprawdopodobne, byście kiedykolwiek uzyska­li dostatecznie wysoką pozycję w świecie towarzyskim, aby natknąć się na któregoś z „Dwunastu Prawdziwych Rybaków”, bądź upadli dostatecznie nisko, by znaleźć się w slumsach i pośród kryminali­stów, żeby znaleźć ojca Browna, obawiam się, że nigdy byście nie usłyszeli tej historii, chyba że ode mnie.

Hotel Vernon, w którym „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” spotykało się na swojej dorocznej kolacji, był instytucją, która ist­nieć mogła wyłącznie w społeczeństwie oligarchicznym, dla któ­rego dobre maniery były niemalże wszystkim. Był to jeden z tych projektów postawionych na głowie – „ekskluzywne” przedsięwzię­cie handlowe. Nie oznaczało to przyciągania ludzi, ale raczej ich zniechęcanie. W sercu plutokracji kupcy stają się tak przebiegli, że wybrednością nie ustępują swoim klientom. Z powodzeniem mnożą trudności, aby ich majętni i zblazowani klienci mogli wykorzysty­wać pieniądze i środki dyplomatyczne w celu ich przezwyciężenia. Gdyby w Londynie istniał modny hotel, do którego nie wpuszczano by osób o wzroście poniżej sześciu stóp, społeczeństwo potulnie powoływałoby grupy ludzi o takim wzroście, którzy by się w nim spotykali. Gdyby istniała droga restauracja, która zwykłym kapry­sem swojego właściciela działałaby wyłącznie w czwartkowe po­południa, w każde czwartkowe popołudnie byłby tam tłum. Hotel Vernon jakby przez przypadek stał na narożniku placu w Belgravii*. Był to mały hotel − i zdecydowanie niewygodny. Jednak jego wady uznawane były za mury chroniące konkretną klasę. Jedna z nich, dość osobliwa, była szczególnie ważna: w miejscu tym posiłek mo­gły spożywać jednocześnie tylko dwadzieścia cztery osoby. Jedy­nym dużym stołem jadalnym był słynny stół ogrodowy, stojący na powietrzu na swego rodzaju werandzie wychodzącej na jeden z naj­piękniejszych starych ogrodów w Londynie. Jako że mimo wszystko z tych dwudziestu czterech miejsc można było korzystać wyłącznie przy ciepłej pogodzie, to przyjemność z tego płynąca była jeszcze trudniejsza do osiągnięcia, a tym samym bardziej pożądana. Obec­nym właścicielem tego przybytku był Żyd o nazwisku Lever. Zaro­bił na nim blisko milion, jedynie utrudniając dostęp do niego. Oczy­wiście to ograniczenie w zakresie swojego przedsięwzięcia połączył z najstaranniejszym wyrafinowaniem jego prowadzenia. Wina i je­dzenie były doprawdy równie dobre, jak gdziekolwiek w Europie, a sposób bycia obsługi dokładnie odzwierciedlał stały nastrój angielskiej klasy wyższej. Właściciel znał wszystkich swoich kelnerów jak własną kieszeń; było ich tylko piętnastu. Znacznie łatwiej było zostać członkiem Parlamentu niż kelnerem w tym ho­telu. Każdy kelner ćwiczył się w ciszy i płynności, jakby był służą­cym dżentelmena. I w istocie na każdego dżentelmena spożywają­cego tam posiłek przypadał jeden kelner.


Klub „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” mógłby spotykać się wyłącznie w takim miejscu, a to ze względu na luksusową prywat­ność. Jego członkowie byli bardzo niezadowoleni na samą myśl, że w tym samym budynku miałby choćby spożywać kolację jakikol­wiek inny klub. Przy okazji owej dorocznej kolacji Rybacy mie­li zwyczaj obnoszenia się ze wszystkimi swoimi skarbami, jakby znajdowali się w prywatnym domu, zwłaszcza ze słynnymi zesta­wami noży i widelców do ryb, które były insygniami stowarzysze­nia, pięknie kutymi w srebrze i z rękojeścią zdobną w pojedynczą, dużą perłę. Zawsze były wyciągane do dania rybnego, a danie rybne zawsze było najwspanialsze w tym wspaniałym posiłku. Stowarzy­szenie miało wiele ceremonii i rytuałów, nie miało jednak historii ani celu; tak bardzo było arystokratyczne. Nie trzeba było być kim­kolwiek konkretnym, żeby stać się jednym z Dwunastu Rybaków, lecz o ile nie było się osobą szczególnego rodzaju, nigdy nawet się o nich nie słyszało. Istniało od dwunastu lat. Jego przewodniczącym był pan Audley. Wiceprzewodniczącym był książę Chester.


Jeżeli w jakimś stopniu udało mi się przekazać atmosferę tego okropnego hotelu, czytelnik może odczuwać naturalne zdziwienie, skąd wiem o tym wszystkim, i może nawet spekulować, jak do­szło do tego, że osoba równie przeciętna jak mój przyjaciel, ojciec Brown, znalazła się na tej złotej galerze. W tym aspekcie moja opo­wieść jest prosta, a nawet pospolita. Jest na tym świecie pewien wielce wiekowy buntownik i demagog, który głosi najbardziej wy­rafinowane teorie zawierające tak przerażające informacje jak to, że wszyscy ludzie są braćmi, a gdziekolwiek ów wichrzyciel jechał na swoim bladym koniu, zadaniem ojca Browna było za nim podążać. Jednego z kelnerów, Włocha, tego popołudnia powalił udar parali­tyczny, a jego żydowski pracodawca, dziwiąc się nieco takim prze­sądom, zgodził się posłać po najbliższego księdza katolickiego. To, co ów kelner wyznał ojcu Brownowi podczas spowiedzi, nie jest na­szą sprawą, a to z tego wspaniałego powodu, że kapłan zachował to dla siebie − jednak najwyraźniej skłoniło go to do napisania notatki czy oświadczenia dotyczącego przekazania pewnej wiadomości czy naprawy pewnych błędów. Dlatego też ojciec Brown z łagodną zu­chwałością, którą tak samo okazałby w pałacu Buckingham, popro­sił o pokój i materiały piśmiennicze. Pan Lever był w rozterce. Był uprzejmym człowiekiem i przejawiał również tę kiepską imitację uprzejmości, tę niechęć do wszelkich trudności czy scen. Jednocze­śnie obecność tego wieczoru w jego hotelu jednego, niezwykłego obcego była jak plama brudu na czymś świeżo wyczyszczonym.

W Hotelu Vernon nigdy nie było żadnego przedpokoju ani pocze­kalni, żadnych ludzi czekających w holu, żadnych przypadkowych klientów. Było piętnastu kelnerów. Było dwunastu gości. Tego wie­czoru nowy gość hotelowy byłby równym zaskoczeniem, co nowy brat jedzący śniadanie czy pijący herbatę ze swoją własną rodziną. Co więcej, wygląd księdza był raczej marny, a ubranie zabłocone; jeden rzut oka na niego mógł wywołać kryzys w klubie. Wreszcie pan Lever wpadł na pomysł, w jaki sposób ukryć tę hańbę, skoro nie mógł jej uniknąć. Gdybyście weszli (co nigdy wam się nie zdarzy) do Hotelu Vernon, przejdziecie krótkim korytarzem ozdobionym kilkoma wyblakłymi, jednak ważnymi obrazami, i dojdziecie do głównego westybulu i baru, który po prawej stronie otwiera się na korytarze prowadzące do prywatnych pokoi, a po lewej na korytarz prowadzący do kuchni i biur hotelu. Tuż po waszej lewej ręce jest narożnik oszklonego biura, które przylega do baru – można powie­dzieć, że budynek w budynku, jak mały bar hotelowy, który zapew­ne kiedyś był w tym miejscu. W biurze tym zasiadł przedstawiciel właściciela (w tym miejscu nikt nigdy nie pojawiał się osobiście, jeżeli mógł tego uniknąć), a tuż za biurem, po drodze do kwater służby, znajdowała się szatnia dla dżentelmenów, ostatnia granica przed ich królestwem. Ale pomiędzy biurem a szatnią było maleń­kie pomieszczenie prywatne bez drugiego wyjścia, czasami wyko­rzystywane przez właściciela do delikatnych i ważnych spraw, ta­kich jak udzielenie księciu pożyczki na tysiąc funtów albo odmowa pożyczenia mu sześciu pensów. Zgoda, by to święte miejsce przez ponad pół godziny było profanowane przez zwykłego księdza skro­biącego piórem na papierze, była znakiem ogromnej tolerancji pana Levera. Historia, którą spisywał ojciec Brown, najprawdopodobniej była znacznie lepsza od tej, tylko nikt się tego nigdy nie dowie. Ja mogę jedynie stwierdzić, że była niemal tak samo długa, i że dwa czy trzy ostatnie akapity były najmniej ekscytujące i absorbujące.

Do tego bowiem czasu ksiądz pozwolił, by jego myśli zaczęły nieco błądzić, a zwierzęce zmysły, nadzwyczaj czułe, budzić się. Czas ciemności i kolacji się zbliżał; jego własny, zapomniany poko­ik był pozbawiony światła, i być może gęstniejący mrok, jak to się czasem zdarza, wyostrzył zmysł słuchu. Gdy ojciec Brown zapisał ostatnią i najmniej ważną część swojego dokumentu, złapał się na tym, że pisze w rytmie powtarzającego się dźwięku z zewnątrz, tak jak niektórym zdarza się myśleć w rytm pociągu na torach. Gdy to sobie uświadomił, zrozumiał, co to takiego: po prostu regularny dźwięk kroków mijających drzwi, co w przypadku hotelu nie było niczym niezwykłym. Tym niemniej zapatrzył się w ciemniejący su­fit i nasłuchiwał tego dźwięku. Po tym, jak przez kilka sekund słu­chał sennie, poderwał się i zaczął słuchać uważnie, z głową lekko przychyloną na bok. Potem znowu usiadł i oparł czoło na dłoniach, teraz nie tylko słuchając, ale słuchając i zastanawiając się.

Kroki te brzmiały tak, jak mogłyby brzmieć w każdej chwili w jakimkolwiek hotelu; a jednak, gdy potraktować je całościowo, było w nich coś wielce dziwnego. Nie słychać było żadnych innych. To zawsze był bardzo cichy budynek, z kilkoma znajomymi gość­mi w ich apartamentach i dobrze wyszkolonymi kelnerami, którym mówiono, że mają być niemal niewidzialni do chwili, gdy będą po­trzebni. Trudno było wyobrazić sobie inne miejsce, gdzie byłoby mniej powodów, by spodziewać się czegoś nieregularnego. Jednak te kroki były tak dziwne, że nie można ich było nazwać ani regular­nymi, ani nieregularnymi. Ojciec Brown śledził je palcem po blacie stołu, jak człowiek próbujący nauczyć się grać na fortepianie.

 

 

Początkowo słychać było długi ciąg pospiesznych, drobnych kroczków, takich, jakie lekki człowiek mógłby stawiać, aby wy­grać wyścig w chodzie. W pewnej chwili zatrzymały się i zmieniły w swego rodzaju powolne, posuwiste stąpnięcia, których było mniej niż jedna czwarta wcześniejszych kroków, ale trwały mniej więcej tyle samo. W chwili gdy wybrzmiało ostatnie stąpnięcie, znowu rozległ się tupot lekkich, spiesznych stóp, a potem znów łupnię­cie cięższych kroków. Z pewnością były to te same buty, po części dlatego (jak powiedziano), że w okolicy nie było żadnych innych,a po części dlatego, że wydawały delikatne, ale wyraźne skrzypnię­cie. Ojciec Brown miał umysł tego rodzaju, który nie potrafi się po­wstrzymać od zadawania pytań, a przez to pozornie trywialne pyta­nie głowa niemal mu pękła. Widywał ludzi biorących rozbieg przed skokiem. Widywał ludzi biorących rozbieg przed ślizgiem. Ale po co ktoś miałby brać rozbieg przed chodzeniem? Albo odwrotnie, po co ktoś miałby iść, żeby biec? Jednak żaden inny opis nie pasował do figli tej niewidzialnej pary nóg. Człowiek ten albo szedł bardzo szybko przez połowę korytarza, żeby drugą połowę pokonać bardzo wolno; albo bardzo wolno szedł po jednej stronie, żeby gwał­townie przyspieszyć po drugiej. Nic innego nie miało sensu. Myśli ojca Browna robiły się coraz ciemniejsze, podobnie jak jego pokój.

Jednakże, gdy zaczął myśleć na spokojnie, ta sama ciemność jego celi wydawała się nadawać jego myślom żywości; zaczął dostrzegać, niczym w jakiejś wizji, te fantastyczne stopy hasające po korytarzu w nienaturalnym bądź symbolicznym rytmie. Czy był to gorący ta­niec religijny? Czy może jakieś zupełnie nowe, naukowe ćwiczenie? Ojciec Brown zaczął sobie zadawać bardziej konkretne pytania o na­turę tych kroków. Począwszy od tego wolnego: z pewnością nie był to krok właściciela. Ludzie jego typu chodzą, człapiąc pospiesznie, albo siedzą spokojnie. Nie mógł to być żaden służący ani posłaniec czekający na polecenia. Nie tak to brzmiało. Przedstawiciele oligar­chii czasami wydają różne rozkazy, gdy są nieco pijani, ale ogólnie, a zwłaszcza w tak olśniewających scenach, stoją bądź siedzą w wy­studiowanych pozach. Nie − ten ciężki, ale sprężysty krok, ze swego rodzaju beztroską emfazą, nieszczególnie głośny, nieprzejmujący się jednak czynionym hałasem, mogło mieć tylko jedno ze stworzeń tego świata. Był to dżentelmen z zachodu Europy, i to przypuszczalnie taki, który nigdy nie musiał pracować na życie.

Właśnie gdy nabrał całkowitej pewności co do tego wniosku, kroki zmieniły się na szybsze i przebiegły pod drzwiami pospiesz­nie jak szczur. Ojciec Brown zarejestrował to, pomimo że te kroki były znacznie szybsze i znacznie mniej hałaśliwe, prawie tak, jakby ten człowiek szedł na palcach. Jednak w jego umyśle nie łączyło się to z tajemniczością, ale z czymś innym – czymś, czego nie mógł sobie przypomnieć. Dręczyło go jedno z tych półwspomnień, które potrafią doprowadzić człowieka niemal do obłędu. Z pewnością już gdzieś słyszał ten dziwny, szybki krok. Nagle z nową myślą pode­rwał się na nogi i podszedł do drzwi. Z jego pokoju nie było bez­pośredniego wyjścia na korytarz, ale z jednej strony przylegał do szklanego biura, a z drugiej do szatni. Próbował otworzyć drzwi do biura, ale były zamknięte na klucz. Potem spojrzał w stronę okna, teraz prostokątnej połaci pełnej purpurowych chmur podświetlo­nych przez wspaniały zachód słońca, i przez chwilę wyczuwał zło, tak jak pies wyczuwa szczury.

Jego racjonalna część (być może mądrzejsza, a może nie) od­zyskała kontrolę. Przypomniał sobie, że właściciel powiedział mu, że musi zamknąć drzwi, i że przyjdzie później, żeby go wypuścić. Powiedział sobie, że te ekscentryczne dźwięki na zewnątrz mogło wywołać dwadzieścia rzeczy, o których nie pomyślał; przypomniał sobie, że miał tu akurat tyle światła, żeby skończyć własną pracę. Przeniósł swoje zapiski do okna, gdzie mógł złapać ostatnie światło burzowego wieczoru, i stanowczo raz jeszcze zatopił się w niemal kompletnym opisie. Pisał przez jakichś dwadzieścia minut, pochyla­jąc się coraz niżej nad papierem, w miarę jak ubywało światła. Na­gle gwałtownie się wyprostował. Znowu usłyszał te dziwne kroki.

Tym razem miały trzecią osobliwą cechę. Wcześniej ów niezna­ny człowiek szedł − lekko i szybko, istotnie − ale szedł. Tym razem biegł. Słychać było szybkie, miękkie, dudniące kroki zbliżające się korytarzem, jak stąpanie uciekającej i skaczącej pantery. Ktokol­wiek się zbliżał, był to bardzo silny, aktywny człowiek, nadal w sta­nie podniecenia. Jednakże gdy dźwięk, jakby szepczący powiew, dotarł do biura, nagle znowu zmienił się w to stare, wolne, chwiejne człapanie.

Ojciec Brown cisnął swoje papiery i wiedząc, że drzwi do biura są zamknięte, od razu poszedł do przebieralni po drugiej stronie. Szatniarza chwilowo nie było, przypuszczalnie dlatego, że wszyscy goście byli na kolacji, a jego stanowisko było synekurą. Ksiądz po omacku pokonał las szarych płaszczy i odkrył, że mroczna szatnia otwiera się na oświetlony korytarz czymś w rodzaju lady czy po­łówki drzwi, jak większość kontuarów, nad którymi wszyscy poda­jemy parasole i odbieramy numerki. Tuż nad łukowatym wejściem znajdowało się światło. Niewiele go padało na ojca Browna, który na tle zachodzącego słońca w oknie za nim wydawał się być tylko ciemnym zarysem sylwetki. Jednak niemal teatralnie oświetlało człowieka, który stał w korytarzu obok szatni.

Był to elegancki mężczyzna w bardzo prostym stroju wieczoro­wym. Wysoki, jednak sprawiający wrażenie, że nie zajmuje zbyt wiele przestrzeni. Czuło się, że jak cień potrafi wślizgnąć się tam, gdzie wielu mniejszych ludzi byłoby wyraźną zawadą. Jego twarz, teraz oświetlona blaskiem lampy, była smagła i żywa, była to twarz obcokrajowca. Po­stawę miał dobrą, zachowanie pogodne i pewne. Jakiś krytyk mógłby powiedzieć tylko, że jego czarny płaszcz był odrobinę niedopasowany do figury i zachowania właściciela, nawet dziwnie wypchany i obwisły. W chwili, gdy dostrzegł czarną sylwetkę ojca Browna na tle zachodu słońca, cisnął skrawkiem papieru z numerkiem.
– Proszę o mój kapelusz i płaszcz! Okazało się, że muszę na­tychmiast wyjść – zawołał z życzliwą stanowczością.
Ojciec Brown bez słowa wziął papierek i posłusznie poszedł szu­kać płaszcza. Nie była to pierwsza służebna praca, jaką przyszło mu wykonywać w życiu. Przyniósł go i złożył na kontuarze. W tym czasie obcy dżentelmen, który grzebał w kieszeni kamizelki, powie­dział ze śmiechem:
– Nie mam srebra, proszę przyjąć to.
Rzucił pół suwerena i zabrał płaszcz.
Postać ojca Browna nadal była ciemna i spokojna, w tej jednak chwili stracił głowę. Jego głowa zawsze była najcenniejsza w chwi­lach, gdy ją tracił. W takich momentach składał dwa do dwóch i uzy­skiwał cztery miliony. Kościół katolicki (który jest przywiązany do zdrowego rozsądku) nie pochwalał tego. Często on sam siebie nie pochwalał. Była to jednak prawdziwa inspiracja – ważna w rzad­kich chwilach kryzysu – że utrata głowy jednocześnie ją ratuje.
– Sądzę, sir – powiedział uprzejmie – że ma pan jakieś srebro w kieszeni.
Wysoki dżentelmen popatrzył na niego zaskoczony.
– Zaraz! – wykrzyknął. – Skoro daję panu złoto, to dlaczego miałby pan narzekać?
– Ponieważ srebro bywa czasem cenniejsze od złota – łagodnie odparł ksiądz. – To znaczy, w dużych ilościach.
Obcy popatrzył na niego z zaciekawieniem. Potem z jeszcze więk­szym zaciekawieniem spojrzał w górę korytarza, w stronę głównego wejścia. Potem znowu popatrzył na ojca Browna, a następnie, bardzo ostrożnie, w okno za głową księdza, wciąż zabarwione burzowym światłem. Wtedy chyba się zdecydował. Jedną dłoń położył na ladzie, przesadził ją łatwo jak akrobata i stanął, górując na księdzem, wielką ręką chwytając go za koloratkę.
– Stój spokojnie – powiedział suchym szeptem. – Nie chcę cię straszyć, ale…
– Ale ja chcę straszyć pana – odparł ojciec Brown głosem jak dudniący kocioł. – Chcę przestraszyć pana robakiem, który nigdy nie umiera, i ogniem, co nie gaśnie*.
– Dziwaczny z ciebie szatniarz – powiedział tamten.
– Jestem księdzem, panie Flambeau – odparł Brown – i jestem gotów wysłuchać pańskiej spowiedzi.
Mężczyzna przez chwilę łapał powietrze, a potem opadł na krzesło.

Pierwsze dwa dania kolacji „Dwunastu Prawdziwych Rybaków” były prawdziwym sukcesem. Nie posiadam kopii menu, a gdybym posiadał, nie miałoby to dla nikogo znaczenia. Spisano je rodzajem super-francuszczyzny używanej przez kucharzy, ale zupełnie nie­zrozumiałej dla Francuzów. Tradycją klubu była rozmaitość hors d’oeuvres** podawanych w ogromnych ilościach. Traktowano je po­ważnie, ponieważ były to bezużyteczne dodatki, podobnie jak cała kolacja i cały ten klub. Istniała również tradycja, że zupa powinna być lekka i bezpretensjonalna – w rodzaju zwykłej i surowej wigilii nadchodzącego święta ryb. Rozmowa była równie dziwna − lekka dyskusja, która rządzi Imperium Brytyjskim, i rządzi nim w se­krecie, a jednak niezbyt oświeciłaby przeciętnego Anglika, nawet gdyby zdarzyło mu się ją podsłuchać. Ministrowie obydwu stron ze swego rodzaju znudzoną łagodnością nawiązywali w niej do swoich chrześcijańskich imion. Radykalny kanclerz skarbu, którego cała partia torysów miała jakoby przeklinać za jego wymuszenia, wy­chwalany był za swoje drobne poezje albo za to, jak podczas polo­wania trzyma się w siodle. Przywódca torysów, którego wszyscy liberałowie powinni nienawidzić jako tyrana, był omawiany i ogól­nie chwalony – jako liberał. Wydawało się, że z jakiegoś powodu ci politycy byli niezwykle ważni. A jednak wszystko w nich wyda­ wało się ważne, poza ich polityką. Pan Audley, przewodniczący, był uroczym, starszym człowiekiem, który wciąż nosił krawaty w stylu Gladstone’a. Był swego rodzaju symbolem całej tej widmowej, a jed­nak konkretnej społeczności. Nigdy niczego nie zrobił – nawet nicze­go niewłaściwego. Nie był bystry, nie był nawet szczególnie bogaty. Po prostu był − i to wszystko. Żadna partia nie mogła go ignorować, a gdyby zapragnął znaleźć się w rządzie, z pewnością by się w nim znalazł. Książę Chester, wiceprzewodniczący, był młodym i obiecu­jącym politykiem. Można powiedzieć, że był przyjemnym młodzień­cem z płaskimi, jasnymi włosami i piegowatą twarzą, o umiarkowa­nej inteligencji i wielkim majątku. Jego występy publiczne zawsze były udane, a zasady dostatecznie proste. Gdy wpadł na pomysł jakie­goś żartu, opowiadał go, i był nazywany błyskotliwym. Gdy nie mógł wymyślić żartu, mówił, że nie pora na dowcipkowanie, i nazywano go inteligentnym. Prywatnie, w klubie, dla własnej klasy, był po prostu przyjemnie szczery i niemądry, jak uczniak. Pan Audley, nigdy nie zajmując się polityką, traktował go nieco bardziej poważnie. Czasami nawet wprawiał towarzystwo w zakłopotanie zdaniami sugerującymi, że istnieją niejakie różnice pomiędzy liberałami i konserwatystami. Sam był konserwatystą, nawet w życiu prywatnym. Nad kołnierzy­kiem miał pukiel szarych włosów, jak pewien staroświecki mąż sta­nu, a widziany od tyłu wyglądał dokładnie tak, jak człowiek, którego chce imperium. Widziany od przodu wyglądał jak łagodny, pobłaża­jący sobie kawaler z pokojami w Albany – którym był.

 

[caption id="attachment_22840" align="alignleft" width="720"] https://www.facebook.com/CzytamChestertona?fref=ts[/caption]

Jak już zauważono, przy stole na tarasie były dwadzieścia cztery miejsca, a członków klubu jedynie dwunastu. Z tego względu mogli stylowo zająć taras, siadając wzdłuż wewnętrznej krawędzi stołu, ciesząc się niezakłóconym widokiem na ogród, którego barwy wciąż były żywe, choć wieczór o tej porze roku kończył się dość gwał­townie. Na środku siedział przewodniczący, a wiceprzewodniczący po jego prawej ręce. Był taki zwyczaj (choć nie wiadomo, skąd się wziął), że gdy dwunastu gości zajmowało miejsca, wszystkich pięt­nastu kelnerów stało w szeregu pod ścianą, jak żołnierze prezen­tujący broń przed królem, podczas gdy gruby właściciel stał i kła­niał się klubowi z promiennym zaskoczeniem, jakby nigdy dotąd o nich nie słyszał. Jednakże jeszcze przed pierwszym stuknięciem noża i widelca ta armia służących znikała, zostawał tylko jeden lubdwóch, by w martwej ciszy zbierać i podawać talerze. Pan Lever, właściciel, oczywiście na długo przed tym znikał w konwulsjach uprzejmości. Byłoby przesadą, a nawet bezwstydem powiedzieć, że kiedykolwiek pojawił się ponownie. Ale gdy podano ważne danie, danie rybne, czuło się – jak by to ująć? – wyraźny cień, projekcję jego osobowości, która mówiła, że wyczekiwał w pobliżu. Uświę­cone danie rybne stanowiło (dla oczu pospólstwa) swego rodzaju ogromny pudding, rozmiaru i kształtu tortu weselnego, w którym poważna ilość rozmaitych ryb wreszcie straciła kształty dane im przez Boga. Dwunastu Prawdziwych Rybaków uniosło swoje słynne noże i widelce do ryb i opuściło je tak ponuro, jakby każdy cal tego puddingu kosztował tyle, co srebrny widelec, którym był spożywa­ny. Zresztą, z tego co wiem, tak właśnie było. Z daniem tym rozpra­wiano się w chętnej i łapczywej ciszy, a gdy tylko talerz młodego księcia był niemal pusty, wygłosił on rytualną uwagę: „Nigdzie nie przyrządzają tego tak, jak tutaj”.

– Nigdzie – głębokim, basowym głosem przyznał pan Audley, zwracając się ku mówiącemu i kilkakrotnie kiwając swą czcigod­ną głową. – Z pewnością nigdzie, tylko tutaj. Powiedziano mi, że w Cafe Anglais…

Fragment opowiadania Gilberta K. Chestertona "Dziwaczne kroki", "Ojciec Brown. Trzy narzędzia śmierci", wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Gilbert Keith Chesterton (ur. 29 maja 1874 w Londynie, zm. 14 czerwca 1936 w Beaconsfield) – brytyjski pisarz.

Urodził się i wychował w domu londyńskiego kupca Edwarda Chestertona. Po zdobyciu podstawowego wykształcenia podjął naukę sztuk plastycznych w Slade School of Art przy Uniwersytecie Londyńskim. Nigdy jednak nie ukończył studiów wyższych.

Przez krótki okres po zdobyciu wykształcenia był rysownikiem i karykaturzystą, następnie wybrał dziennikarstwo i publicystykę. Reprezentował poglądy konserwatywne, przeciwstawiał się ideom socjalizmu i agnostycyzmu. Był mistrzem groteski, paradoksu i humoru absurdalnego. Występował w publicznych polemikach m.in. przeciwko G.B. Shawowi i H.G. Wellsowi.

W młodości przejawiał postawę agnostyczną; z czasem zmienił poglądy i włączył się w nurt odnowy duchowej Kościoła anglikańskiego. W 1922 przeszedł z anglikanizmu na katolicyzm. Swoją drogę do poznania wiary opisał w monumentalnym dziele Ortodoksja. Pod wpływem katolickiej nauki społecznej stworzył wraz z Hilairem Bellokiem teorię tzw. dystrybucjonizmu, odrzucającą zarówno kapitalizm, jak i socjalizm, głoszącą potrzebę budowy społeczeństwa opartego na upowszechnieniu drobnej własności.

Był sympatykiem Polski (którą odwiedził w 1927), co przyczyniło się do jego popularności w tym kraju już w dwudziestoleciu międzywojennym.

Artykuł Zanim pojawił się ojciec Mateusz, ojciec Brown już rozwiązywał zagadki kryminalne. Poznaj przygody detektywa stworzonego przez wybitnego pisarza. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zanim-pojawil-sie-ojciec-mateusz-ojciec-brown-juz-rozwiazywal-zagadki-kryminalne-przygody-detektywa-stworzonego-przez-gilberta-k-chestertona-fragment-opowiadania/feed/ 0
Kryminalne opowieści w stylu serialu „Ojciec Mateusz”! „Błękitny krzyż” Gilberta K. Chestertona [WIDEO] https://niezlomni.com/kryminalne-opowiesci-w-stylu-serialu-ojciec-mateusz-blekitny-krzyz-gilberta-k-chestertona-wideo/ https://niezlomni.com/kryminalne-opowiesci-w-stylu-serialu-ojciec-mateusz-blekitny-krzyz-gilberta-k-chestertona-wideo/#respond Sun, 25 Jun 2017 08:33:51 +0000 http://niezlomni.com/?p=40505

Pomiędzy srebrzystą wstęgą poranka i zielonkawo połyskującą wstęgą morza do nadbrzeża Harwich dobiła łódź, z której jak pchły wyroili się ludzie, a pośród nich człowiek, za którym musimy podążyć.

Nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń ani nie miał takiego zamiaru. Nie wyróżniał się niczym, poza lekkim kontrastem pomiędzy wakacyjną lekkością odzieży, którą miał na sobie, a oficjalną powagą na twarzy. Miał na sobie lekką, jasnoszarą marynarkę, białą kamizelkę i srebrzysty kapelusz słomkowy ozdobiony szaro-niebieską wstążką. Pociągła twarz przez tę oprawę wyglądała na ciemną, a kończyła się niewielką, czarna brodą, która przypominała hiszpańską i sugerowała elżbietańską kryzę. Z powagą próżniaka palił cygaro. Nic w nim nie pozwalało domyślać się faktu, że pod popielatą marynarką ukrywał się naładowany rewolwer, że biała kamizelka skrywa odznakę policyjną, ani że pod słomkowym kapeluszem mieści się jeden z największych intelektów w Europie. Był to sam Valentin, szef paryskiej policji i najsłynniejszy detektyw świata. Przybywał z Brukseli do Londynu, aby dokonać najważniejszego aresztowania stulecia.


Flambeau był w Anglii. Policja trzech krajów śledziła wielkiego przestępcę od Gandawy do Brukseli, od Brukseli do Holandii. Istniało przypuszczenie, że wykorzysta dezorientację i zamieszanie związane z Kongresem Eucharystycznym, który odbywał się właśnie w Londynie. Prawdopodobnie będzie podróżował jako pomniejszy duchowny albo sekretarz mający związek z tym wydarzeniem − tego jednak Valentin nie był pewien. W odniesieniu do Flambeau nic nie było pewne.
Minęło wiele lat, odkąd ten kolos zbrodni nagle dał światu odetchnąć od wywoływanego przez siebie zamieszania, a gdy zamilkł, jak powiedziano po śmierci Rolanda, nad ziemią zapadła wielka cisza. Ale w swoich najlepszych czasach (oczywiście mam na myśli najgorsze) Flambeau był postacią równie znaczącą i znaną na świecie, jak sam kajzer. Niemal co dnia dzienniki donosiły, że uniknął konsekwencji nadzwyczajnej zbrodni, popełniając kolejną. Był Gaskończykiem o potężnej budowie i śmiałości. Krążyły najdziksze opowieści o wybuchach jego atletycznego humoru; o tym, jak odwrócił sędziego do góry nogami i postawił go na głowie, żeby „rozjaśnić mu myśli”; o tym, jak biegł w dół Rue de Rivoli, pod każdą pachą trzymając policjanta. Trzeba było powiedzieć, że jego fantastyczna siła fizyczna objawiała się generalnie w takich bezkrwawych, ale niegodnych scenach − jego prawdziwe zbrodnie były głównie pomysłowymi i spektakularnymi napadami. Każda z jego kradzieży była niemalże nowym grzechem i sama w sobie stanowiła opowieść. To on właśnie prowadził w Londynie Tyrolską Spółdzielnię Mleczarską, nie mając żadnego nabiału, krów ani mleka, za to tysiące subskrybentów. Tych zaś obsługiwał w bardzo prosty sposób, zabierając butelki z mlekiem spod drzwi Bogu ducha winnych obywateli i stawiając je pod drzwiami własnych klientów. To właśnie on utrzymywał bogatą i zażyłą korespondencję z młodą damą, której wszystkie listy zostały przechwycone dzięki niezwykłej sztuczce fotografowania jego wiadomości na nieskończenie maleńkich kliszach, możliwych do odczytania pod mikroskopem. Mówiło się, że pod osłoną nocy zamalował wszystkie numery domów na ulicy po to tylko, aby zwabić w pułapkę pewnego podróżnika. Jest raczej pewne, że to on właśnie wynalazł przenośną skrzynkę pocztową w kształcie słupka, którą stawiał na rogach ulic spokojnych przedmieść w nadziei, że ludzie będą do niej wrzucać przekazy pieniężne. Wreszcie znany był z zapierających dech umiejętności akrobatycznych − pomimo potężnej postury potrafił skakać jak pasikonik i znikać w koronach drzew jak małpa. Stąd wielki Valentin, gdy został wyznaczony, by schwytać Flambeau, był doskonale świadom, iż jego przygoda bynajmniej nie zakończy się w chwili odnalezienia tego łotra.


Ale jak miał go znaleźć? W tej kwestii wielki Valentin nie miał jeszcze określonego planu.
Była jedna rzecz we Flambeau, której przy całej swojej zręczności w kamuflażu nie był w stanie zamaskować, a był nią jego szczególny wzrost. Gdyby Valentin zauważył wysoką straganiarkę, wysokiego grenadiera czy nawet w miarę wysoką księżnę, mógł ich z miejsca aresztować. Jednak podczas podróży nie spotkał nikogo, kto mógłby być przebranym Flambeau. Co do ludzi na łodzi już wyrobił sobie zdanie, zaś ludzie podjęci w Harwich albo ruszający w dalszą podróż ograniczyli się do sześciu osób. Pośród nich był niski urzędnik kolejowy płynący aż do końca trasy, trzech raczej niewysokich ogrodników, którzy wsiedli dwie stacje dalej, jedna bardzo niska wdowa, która wyruszyła z małej mieściny w Essex i równie niski ksiądz katolicki, również pochodzący z wioseczki w Essex. Jeśli chodzi o ten ostatni przypadek, Valentin omal nie parsknął śmiechem.

[caption id="attachment_40608" align="alignleft" width="224"] fot. wikipedia[/caption]

Ten mały księżulo był niemal czystą esencją wschodnich równin; twarz miał równie okrągłą i nijaką jak knedel z Norfolk, oczy puste jak Morze Północne, dźwigał kilka pakunków zawiniętych w brązowy papier, które bez przerwy mu wypadały. Kongres Eucharystyczny z pewnością wielu takich osobników wyrwał z ich stagnacji i miotali się teraz, oślepieni i bezradni jak wyciągnięte spod ziemi krety. Valentin sceptycznie podchodził do surowego stylu Francji i nie kochał księży. Było mu ich jednak żal, a ten konkretny ksiądz wywołałby litość w każdym. Miał wielki, obszarpany parasol, który wciąż upadał na podłogę. Nie wiedział chyba, który koniec jego biletu powrotnego jest właściwy. Z prostotą idioty tłumaczył wszystkim w powozie, że musi być ostrożny, bo w jednej ze swoich opakowanych w brązowy papier paczek wiezie coś zrobionego z prawdziwego srebra „z niebieskimi kamieniami”. Jego osobliwe pomieszanie płaskości Essex ze świętą prostotą cały czas wprawiały Francuza w rozbawienie, póki ksiądz razem ze swoimi pakunkami jakimś cudem nie dotarł do Tottenham i nie zawrócił po swój parasol. Kiedy do tego doszło, Valentin ostrzegł go nawet dobrodusznie, by nie rozpowiadał wszystkim o wiezionym srebrze. Jednak rozmawiając z ludźmi, Valentin nie tracił czujności − wciąż rozglądał się za kimkolwiek, bogatym czy biednym, mężczyzną czy kobietą, kto miał dobrze powyżej sześciu stóp wzrostu. Flambeau liczył sobie sześć stóp i cztery cale.


Jednakże na Liverpool Street wysiadł raczej przekonany, że jak dotąd nie przeoczył tego kryminalisty. Od razu skierował się do Scotland Yardu, żeby ustalić swój status i zapewnić sobie pomoc w razie potrzeby, następnie zapalił kolejne cygaro i udał się na długą przechadzkę ulicami Londynu. Gdy spacerował po uliczkach i skwerach, za stacją Victorii zatrzymał się raptownie. Znalazł się na urokliwym, cichym placyku, bardzo typowym dla Londynu, przypadkowo zupełnie spokojnym. Okalające go wysokie domy o płaskich dachach wyglądały jednocześnie na zadbane i niezamieszkałe. Kwadratowa kępa krzewów na środku była jak bezludna, zielona wysepka na Pacyfiku. Jeden z czterech jej boków był znacznie wyższy od pozostałych, jak podest, a linia tego boku była przełamana przez charakterystyczną dla zabudowy Londynu restaurację, jakby żywcem wyrwaną z Soho. Był to zaskakująco ładny obiekt, z karłowatymi roślinami w donicach i długimi markizami w cytrynowożółte i białe pasy. Restauracja wznosiła się wysoko ponad ulicą, a schodki wiodące do drzwi frontowych, co było typowe dla Londynu, sięgały niemal na wysokość drogi pożarowej prowadzącej do okna na pierwszym piętrze. Valentin stał przed żółto-białą markizą, palił i długo rozmyślał.


Rzeczą najbardziej niewiarygodną w cudach jest to, że się zdarzają. Kilka chmur na niebie schodzi się w kształt rozwartego, ludzkiego oka. Drzewo rosnące samotnie przybiera zarys znaku zapytania. W ciągu ostatnich kilku dni sam to widziałem. Nelson umiera w chwili zwycięstwa, a człowiek o nazwisku Williams dość przypadkowo zabija człowieka o nazwisku Williamson , co zakrawa na swego rodzaju dzieciobójstwo. W skrócie, w życiu występuje element baśniowych zbiegów okoliczności, który ludziom skoncentrowanym na jego prozie ustawicznie umyka. Jak to doskonale wyraził Poe w swoim paradoksie, mądrość powinna spodziewać się niespodziewanego.

 

[caption id="attachment_22449" align="alignleft" width="580"] G. K. Chesterton, dystrybucjonizm.pl[/caption]

Aristide Valentin był na wskroś Francuzem, a francuska inteligencja jest inteligencją wyjątkową. Nie był „myślącą maszyną” − to jedynie bezmózgie określenie wykreowane przez współczesny fatalizm i materializm. Maszyna z tego właśnie względu jest maszyną, że nie potrafi myśleć. On jednakże był jednocześnie człowiekiem myślącym i prostym. Wszystkie jego wspaniałe sukcesy, które wyglądały jak czary, zostały osiągnięte dzięki niezłomnej logice, dzięki jasnemu i banalnemu francuskiemu myśleniu. Francuzi zelektryfikowali świat nie dzięki wykorzystaniu jakiegoś paradoksu, zelektryfikowali go dzięki urzeczywistnieniu truizmu. Byli bardzo przywiązani do truizmu – jak podczas rewolucji francuskiej. Ale właśnie dlatego, że Valentin rozumiał rozsądek, rozumiał też jego ograniczenia. Jedynie ten człowiek, który nie wie niczego o silnikach, mówi o zasilaniu bez paliwa; jedynie ten człowiek, który nie wie nic o rozumowaniu, wypowiada się bez poszanowania dla niepodlegających dyskusji, podstawowych zasad. On sam nie miał jakichś zakorzenionych przekonań. Ślad Flambeau zniknął w Harwich − o ile w ogóle przebywał w Londynie, to mógł być każdym, od wysokiego włóczęgi w Wimbledon Common do wodzireja w hotelu Metropole. Przy tak ewidentnej niewiedzy Valentin miał własne poglądy i metody.


W takich przypadkach spodziewał się niespodziewanego. W takich przypadkach, gdy nie mógł posługiwać się zdrowym rozsądkiem, na chłodno i ze spokojem podążał za tym, co nierozsądne. Zamiast chodzić tam, gdzie powinien – do banków, na posterunki policji, odpowiednie spotkania – regularnie bywał tam, gdzie nie powinien. Pukał do każdego pustego domu, skręcał w każdy zaułek, przeciskał się przez każdą pełną śmieci alejkę, skręcał za każdy róg, który prowadził go w bezsensowną stronę. Bronił takiego sposobu postępowania w całkiem logiczny sposób. Powiadał, że gdyby miał jakieś poszlaki, byłby to najgorszy możliwy sposób, ale skoro ich nie miał, to był to sposób najlepszy, ponieważ przynajmniej istniała szansa, że to dziwaczne zachowanie, które przyciągnęłoby uwagę ścigającego, może przyciągnąć uwagę ściganego. Skądś trzeba zacząć i dobrze, żeby było to miejsce, w którym ktoś inny może skończyć. Coś w tym ciągu schodków prowadzących do budynku, coś w spokoju i uroku tej restauracji pobudziło rzadkie u detektywa romantyczne uczucia i skłoniło do podjęcia decyzji o przypadkowym działaniu. Wszedł po schodach, usiadł przy stoliku pod oknem i poprosił o filiżankę czarnej kawy.


Był późny ranek, a on nie jadł jeszcze śniadania. Na stoliku obok stały pozostałości po innym śniadaniu, przypominając mu o jego własnym głodzie. Do zamówienia dodał jajko na miękko i w zadumie dodał nieco cukru do kawy, cały czas rozmyślając o Flambeau. Pamiętał, w jaki sposób Flambeau uciekł, raz przy pomocy nożyczek do paznokci, a raz podpalając budynek, raz musząc zapłacić za list bez znaczka i raz skłaniając ludzi, by przez teleskop wypatrywali komety, która mogła zniszczyć świat. Uważał, że jego mózg detektywa jest równie sprawny, co mózg tego rzezimieszka, co było prawdą. W pełni jednak uświadamiał sobie swą niekorzystną sytuację.
– Przestępca to twórczy artysta, detektyw jest tylko krytykiem – powiedział z kwaśnym uśmiechem i powoli uniósł filiżankę z kawą do ust. Odstawił ją bardzo szybko. Dodał do niej soli.
Spojrzał na pojemnik, z którego pochodził srebrzysty proszek − to z całą pewnością była cukiernica, z równą pewnością przeznaczona na cukier, jak butelka od szampana na szampana. Zastanawiał się, dlaczego ktoś wsypał do niego sól. Rozejrzał się w poszukiwaniu bardziej ortodoksyjnych naczyń. Wypatrzył dwie pełne solniczki. Być może były w nich jakiejś szczególne przyprawy. Skosztował ich zawartości − był to cukier. Potem ze świeżym zainteresowaniem rozejrzał się po restauracji, by sprawdzić, czy znajdzie w niej inne przejawy tego szczególnego gustu artystycznego, który umieścił sól w cukiernicy, a cukier w solniczkach. Poza dziwnym rozbryzgiem jakiegoś ciemnego płynu na jednej ze ścian pokrytych białą tapetą, całe to miejsce wyglądało schludnie, pogodnie i zwyczajnie. Zadzwonił na kelnera.


Gdy ten się pojawił, rozczochrany i o tej wczesnej godzinie o nieco zaspanych oczach detektyw (który potrafił docenić prostsze formy humoru) poprosił go, by spróbował cukru i powiedział, czy to pasuje do reputacji lokalu. Rezultat był taki, że kelner ziewnął nagle i rozbudził się.

[caption id="attachment_5671" align="alignleft" width="460"] Gilbert Keith Chesterton[/caption]

– Czy co rano robicie swoim klientom ten żarcik? – dopytywał Valentin. – Czy zamiana soli z cukrem nie przykrzy się wam jako dowcip?
Kelner, gdy uświadomił sobie ironię, jąkając się, zapewnił, że wydarzenie to z całą pewnością nie miało takich intencji, to musiała być niezwykła pomyłka. Podniósł cukiernicę i zajrzał do niej. Potem podniósł solniczkę i również do niej zajrzał, a na jego twarzy wykwitało coraz większe zdumienie. Wreszcie gwałtownie przeprosił i odszedł pospiesznie, po kilku sekundach wracając z właścicielem. Właściciel również zbadał cukiernicę i solniczkę i wydawał się równie zaskoczony.
Nagle kelner z nadmiaru słów aż zaczął seplenić.
– Wydaje mi się – jąkał się żarliwie – że to ci dwaj księża.
– Jacy dwaj księża?
– No, ci dwaj księża – powiedział kelner – którzy rzucili zupą o ścianę.
– Rzucili zupą o ścianę? – powtórzył Valentin, sądząc, że to jakaś niezwykła włoska metafora.
– Tak, tak – z podnieceniem powiedział kelner i wskazał na ciemną plamę na białej tapecie. – Rzucili nią tam o ścianę.

[caption id="attachment_40610" align="alignleft" width="458"] fot. Wydawnictwo Replika[/caption]

Valentin spojrzał pytająco na właściciela, który zaczął się sumitować.
– Zgadza się, sir – przyznał. – To w istocie prawda, choć nie wydaje mi się, żeby miało to coś wspólnego z cukrem i solą. Wcześnie rano, gdy tylko otworzyliśmy, przyszło tu dwóch księży i bardzo szybko wypiło zupę. Obaj byli bardzo cichymi, szacownymi ludźmi. Jeden uiścił rachunek i wyszedł, drugi, który wyglądał na guzdrałę, potrzebował kilku chwil, żeby pozbierać swoje rzeczy. Ale w końcu poszedł. Tylko na chwilę przed tym, jak wyszedł na ulicę, z rozmysłem podniósł swój kubek, który opróżnił tylko częściowo, i wychlusnął zupę na ścianę. Sam byłem na zapleczu, tak samo kelner. Wyszedłem i zobaczyłem tylko zalaną ścianę i pustą salę. To niewielka strata, ale nieprzyjemny policzek, dlatego próbowałem dogonić tych mężczyzn na ulicy. Jednak byli już za daleko, zauważyłem tylko, że zniknęli za rogiem na Carstairs Street.


Detektyw się poderwał, nałożył kapelusz i ujął w dłoń laskę. Zdecydował już, że w tej uniwersalnej ciemności swego umysłu może jedynie podążać w kierunku, który wskazał palec dziwności − a to było wystarczająco dziwne. Zapłacił rachunek, zatrzasnął za sobą przeszklone drzwi i szybko dotarł do rogu ulicy.
Całe szczęście, że nawet w tak gorączkowych chwilach oko miał chłodne i uważne. Jego wzrok przyciągnęło coś w witrynie sklepowej. Cofnął się, żeby się temu przyjrzeć. Sklep należał do popularnego sprzedawcy warzyw i owoców, całe mnóstwo towarów wystawiono powietrze i starannie oznaczono tabliczkami z nazwami i cenami. Najwięcej miejsca zajmowały skrzynki mandarynek i orzechów. Na stercie orzechów leżał kawałek kartonu, na którym niebieską kredą napisano „Najlepsze mandarynki, dwie za pensa”. Na mandarynkach spoczywał równie staranny i czytelny napis „Najlepsze orzechy brazylijskie, 4 pensy za funta”. Valentin spojrzał na te dwie etykiety i uznał, że już spotkał się z tą subtelną formą humoru, i to całkiem niedawno. Zwrócił na tę niespójność uwagę sprzedawcy o zaczerwienionej twarzy, który dość ponuro rozglądał się po ulicy. Sprzedawca nic na to nie odpowiedział, ale gwałtownymi ruchami przełożył tabliczki na swoje miejsca. Detektyw, opierając się elegancko na swojej laseczce do chodzenia, kontynuował przegląd sklepu.

[caption id="attachment_22840" align="alignleft" width="542"] https://www.facebook.com/CzytamChestertona?fref=ts[/caption]

– Mój dobry człowieku, proszę wybaczyć moje pozornie niezasadne nagabywanie – powiedział wreszcie – ale chciałbym wam zadać pytanie dotyczące psychologii eksperymentalnej i łączenia faktów.
Czerwony sklepikarz spojrzał na niego groźnie, ale Valentin kontynuował pogodnie, wymachując swoją laseczką:
– Dlaczego te dwie tabliczki są umieszczone w złych miejscach, jak ksiądz, który przyjechał do Londynu na wakacje? Na wypadek, gdybym nie wyrażał się jasno, jaki jest mistyczny związek, który łączy ideę orzechów oznaczonych jako mandarynki z dwoma księżmi, jednym wysokim, a drugim niskim?
Handlarz wytrzeszczył oczy. Przez chwilę naprawdę sprawiał wrażenie, jakby miał się rzucić na tego obcego.
– Nie wiem, co waść masz z tym wspólnego – wyjąkał wreszcie z gniewem – ale jeśli jesteś pan jakimś ich przyjacielem, to możesz im pan ode mnie przekazać, że porozwalam im te durne łby, księża czy nie, jeśli jeszcze raz dotkną moich jabłek.
– Doprawdy? – z wielkim współczuciem odparł detektyw. – Zniszczyli pańskie jabłka?
– Jeden z nich – potwierdził rozeźlony sklepikarz – zwalił wszystkie na ulicę. Złapałbym tego durnia, ale musiałem je pozbierać.
– W którą stronę poszli ci duchowni? – zapytał Valentin.
– W drugą ulicę po lewej, a potem przez plac – padła szybka odpowiedź.
– Dzięki – odparł Valentin i zniknął jak sen.
Po drugiej stronie placu natknął się na policjanta.
– Konstablu, to pilne – powiedział. – Czy widział pan dwóch duchownych w kapeluszach z podwiniętym rondem?
Policjant zaśmiał się ciężko.
– Owszem, sir, widziałem. A gdyby mnie ktoś pytał, jeden z nich był pijany. Stanął na środku drogi zdziwiony jakby…
– W którą stronę poszli? – przerwał mu Valentin.
– Wsiedli do jednego z tamtych żółtych autobusów – odpowiedział mundurowy. – Jadą w stronę Hampstead.
Valentin wyciągnął oficjalną legitymację.
– Wezwij dwóch swoich ludzi, żeby towarzyszyli mi w pościgu – powiedział szybko i przeciął jezdnię z tak zaraźliwą energią, że ociężały policjant ruszył z niemal skwapliwą żwawością. Po półtorej minuty na przeciwległym chodniku znalazł się francuski detektyw, a wraz z nim inspektor i mężczyzna w prostym ubraniu.
– Cóż, sir – odezwał się z ważnym uśmiechem – i co niby…?
Valentin niespodziewanie wyciągnął swoją laskę.
– Powiem panom na szczycie tego omnibusu – oświadczył i pognał, klucząc pomiędzy pojazdami. Gdy wszyscy znaleźli się, dysząc, na górnych siedzeniach tego żółtego wehikułu, inspektor powiedział: – Pojedziemy cztery razy szybciej niż taksówką.
– W sumie racja – spokojnie odpowiedział ich dowódca – gdybyśmy tylko wiedzieli, dokąd właściwie jedziemy.
– No właśnie, dokąd jedziemy? – zapytał drugi, wytrzeszczając oczy.
Valentin przez kilka minut palił, marszcząc brwi. W końcu odłożył cygaro i powiedział:
– Jeśli wiesz, co ktoś robi, wyprzedź go, ale jeśli nie wiesz, trzymaj się za nim. Skręcaj, gdy on skręca, zatrzymuj się, gdy on się zatrzymuje, przemieszczaj się równie wolno jak on. Wówczas możesz dostrzec to, co on widział i co zrobił. Możemy jedynie wypatrywać dziwnych rzeczy.
– Jakiego rodzaju dziwnych rzeczy? – spytał inspektor.
– Wszelkiego – odparł Valentin i zapadł w uparte milczenie.

Żółty omnibus wlókł się na północ tak, że wydawało się, jakby do końca trasy były całe godziny. Wielki detektyw nie udzielił dalszych wyjaśnień, a jego asystenci być może wyczuli jego ciche i narastające wątpliwości co do takiego postępowania. Być może czuli również ciche i narastające pragnienie spożycia lunchu, jako że godzina była już późna w stosunku do normalnej pory obiadowej, a długie drogi północnego Londynu wydawały się rozciągać bez końca, jak w jakimś piekielnym teleskopie. Była to jedna z tych podróży, podczas których człowiek cały czas czuje, że teraz już musiał wreszcie dotrzeć do końca wszechświata, tymczasem okazuje się, że to dopiero początek Tufnell Park. Londyn znikał w obskurnych tawernach i wyłysiałych krzakach, po czym rodził się na nowo na głównych ulicach i jaskrawych hotelach. To było jak przejazd przez trzynaście stykających się ze sobą, choć oddzielnych, pospolitych miast. Jednakże, choć drogę przed nimi zaczynał już okrywać zimowy zmierzch, paryski detektyw wciąż siedział milczący i czujny, wzrok kierując prosto przed siebie, na drogę, która przesuwała się po bokach. Do czasu, gdy zostawili za sobą Camden Town, policjant prawie spał, wszyscy jednak podskoczyli lekko, gdy Valentin wyprostował się gwałtownie, uderzył obu mężczyzn w ramiona i krzyknął na kierowcę, by ten się zatrzymał.


Zbiegli po schodkach na ziemię, nie uświadamiając sobie nawet, dlaczego wysiadają. gdy rozejrzeli się w nadziei na oświecenie, zastali Valentina, który triumfalnie wskazywał palcem w stronę okna po lewej stronie drogi. To było duże okno, pomyślane jako część długiej fasady pełnego złoceń, iście pałacowego zajazdu − była to część zarezerwowana na eleganckie posiłki i oznaczona tabliczką „Restauracja”. To okno, podobnie jak pozostałe na froncie hotelu, było ze szronionego i zdobionego szkła, ale na samym jego środku znajdował się wielki, czarny zaciek, jak gwiazda w lodzie.
– Nareszcie nasza wskazówka! – wykrzyknął Valentin, wymachując laską. – Miejsce ze stłuczonym oknem.
– Jakim oknem? Jaka wskazówka? – zapytał jego wyższy funkcją towarzysz. – Gdzie tu dowód, że ma to jakiś związek z nimi?

[caption id="attachment_40609" align="alignleft" width="145"] fot. wikipedia[/caption]

Valentin z wściekłości niemal połamał swoją bambusową laseczkę.
– Dowód! – wrzasnął. – Dobry Boże! Ten człowiek szuka dowodu! No oczywiście, szansa, że to nie ma z nimi nic wspólnego, jest jak jeden do dwudziestu. Ale co innego możemy zrobić? Czy wy nie rozumiecie, że albo podążymy za jakąś wariacką możliwością, albo możemy wracać do domu, do łóżka?
Pomaszerował w stronę restauracji, ciągnąc za sobą swoich towarzyszy, i wkrótce zasiedli przy niewielkim stoliku do późnego lunchu, od środka patrząc na gwiazdę z pękniętego szkła. Nawet wówczas niewiele im to mówiło.
– Widzę, że macie pęknięte okno – zwrócił się Valentin do kelnera, uiszczając rachunek.
– Zgadza się, sir – przyznał tamten, kłaniając się nisko na resztą, do której Valentin dyskretnie dołożył sowity napiwek.
Kelner wyprostował się z lekkim, ale wyraźnym ożywieniem.
– Owszem, tak, sir – powiedział. – To było bardzo dziwne.
– Doprawdy? Proszę nam o tym opowiedzieć – zachęcił go detektyw z beztroską ciekawością.
– Cóż, do środka weszło dwóch dżentelmenów w czerni – zaczął kelner. – Dwóch cudzoziemskich księży, którzy się tu teraz kręcą. Zamówili tani, niewielki lunch, potem jeden z nich za niego zapłacił i wyszedł. Ten drugi właśnie wychodził, żeby do niego dołączyć, gdy spojrzałem raz jeszcze na pieniądze i odkryłem, że zapłacił mi ponad trzy razy za dużo. „Przepraszam”, powiedziałem do tego jegomościa, który był już prawie za drzwiami, „za dużo panowie zapłacili”. „Och”, powiedział bardzo spokojnie, „naprawdę?” „Tak”, potwierdziłem i wziąłem rachunek, żeby mu pokazać. No i to był istny nokaut.
– Co pan ma na myśli? – spytał detektyw.
– Cóż, przysiągłbym na Biblię, że na tym rachunku zapisałem cztery szylingi. Ale wtedy zobaczyłem, że napisałem 14, dużymi literami.
– No i? – wykrzyknął Valentin, poruszając się wolno, ale z płonącymi oczami. – I co dalej?

 

Fragment opowiada "Błękitny krzyż", [w:] Gilbert K. Chesterton, Ojciec Brown. Najgorsza zbrodnia na świecie, Wyd. Replika, Zakrzewo 2017. Książkę można nabyć TUTAJ.

Nowa porcja kryminalnych opowieści w stylistyce serialu „Ojciec Mateusz”!
Rozwiązywanie intrygujących spraw kryminalnych to dla ojca Browna najbardziej fascynujące zajęcie. Ten sympatyczny, inteligentny i skromny ksiądz potrafi wpaść na trop najbardziej wyrafinowanego kryminalisty.

Używając wyobraźni i niebywałego sprytu, stawia się na miejscu przestępcy i próbuje odgadnąć jego kolejny ruch.

Czasem wystarczy zaledwie jeden rzut jego uważnego oka na miejsce zbrodni, aby odtworzyć najbardziej nawet nieprawdopodobny scenariusz, aby odkryć motywacje i tożsamość zbrodniarza, aby odsłonić wszystkie tajemnice.
Na motywach opowiadań o księdzu Brownie powstał rewelacyjny serial telewizyjny „Ojciec Brown” z Markiem Williamsem w roli tytułowej.

 

Ojciec Brown (ang. Father Brown) postać fikcyjna, ksiądz katolicki, detektyw-amator, bohater cyklu opowiadań detektywistycznych autorstwa G.K. Chestertona. Prekursor postaci duchownego-detektywa.

[caption id="attachment_837" align="alignleft" width="580"] Gilbert Keith Chesterton[/caption]

Chesterton w swoich opowiadaniach wykreował postać będącą przeciwieństwem Sherlocka Holmesa, nie tylko pod względem wyglądu (ojciec Brown jest niski i pulchny), ale i sposobu prowadzenia śledztwa. Chesterton, będący wielbicielem opowiadań detektywistycznych z Holmesem, nie eksponuje jednak tak jak Arthur Conan Doyle metody dedukcyjnej przy rozwiązywaniu spraw kryminalnych, przy tym kładzie nacisk na aspekty psychologiczne przestępstwa. Ojciec Brown posługuje się zatem racjonalnymi metodami, jednak występuje raczej w roli duszpasterza, który z racji wykonywanej profesji potrafi lepiej niż inni wniknąć w duszę przestępcy-grzesznika, nierzadko zresztą pozostawiając kwestię wymierzenia kary wyłącznie Bogu[1].

Książki
Zbiory opowiadań

The Innocence of Father Brown (1911), wyd. pol. Niewinność ojca Browna, tłum. Ziemilska (1927)
The Wisdom of Father Brown (1914), wyd. pol. O mądrości ojca Browna, tłum. Józefa Zydlerowa (1928)
The Incredulity of Father Brown (1926), wyd. pol. Niedowiarstwo księdza Browna, tłum. Adam Cehak-Stodor (1929)
The Secret of Father Brown (1927), wyd. pol. Tajemnica ojca Browna, tłum. Józefa Zydlerowa (1928)
The Scandal of Father Brown (1935)

Dodatkowe opowiadania

The Donnington Affair (1914)
The Vampire of the Village (Strand Magazine, sierpień 1936)
The Mask of Midas (1936)

Inne kompilacje

The Blue Cross, wyd. pol. Niebieski krzyż, tłum. Eileen Arthurton-Barker i Norbert Reh (1947)
Father Brown stories (1931), wyd. pol. Przygody księdza Browna, tłum. Tadeusz Jan Dehnel (1969)

Ekranizacje
Duchowny-detektyw trafił do kina m.in. w komedii Father Brown Roberta Hamera z 1954 r. z Alekiem Guinnessem w roli głównej oraz do serialu telewizyjnego z Kennethem More’em w roli tytułowej (1974). W pełnometrażowym filmie telewizyjnym Ksiądz Brown w roli detektywa (1979) Johna Moxeya wystąpił Barnard Hughes[2]. W 2013 roku BBC pokazał nowy serial oparty na przygodach o. Browna. W roli głównej wystąpił Mark Williams[3]. Źródło: wikipedia.pl

 

Artykuł Kryminalne opowieści w stylu serialu „Ojciec Mateusz”! „Błękitny krzyż” Gilberta K. Chestertona [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/kryminalne-opowiesci-w-stylu-serialu-ojciec-mateusz-blekitny-krzyz-gilberta-k-chestertona-wideo/feed/ 0