Melchior Wańkowicz – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Melchior Wańkowicz – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 „Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/ https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/#respond Tue, 12 Mar 2019 06:51:42 +0000 https://niezlomni.com/?p=50727

Żywe Grobowce po raz pierwszy ukazały się nakładem wydawnictwa „Rój” w 1934 roku i są kontynuacją Życiorysu własnego przestępcy – wspomnień Żyda i złodzieja występującego pod pseudonimem Urke Nachalnik. 

W pierwszej części – Życiorysu własnego przestępcy wspomniany złodziej i recydywista opisał swoje dzieciństwo, młodość oraz przedstawił wszystko to, co go sprowadziło na złą drogę. Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, zanim przybrał złodziejski pseudonim, sporą część swojego życia spędził w paserskich melinach albo w więzieniach. Życiorys własny przestępcy napisał w jednym z nich, w którym odsiadywał wyrok 8 lat za napad. Część druga powstała już na wolności. W Żywych grobowcach Nachalnik wraca do momentu, gdy siedzi w łomżyńskim „Czerwoniaku”, a Polska odzyskuje niepodległość. Tę doniosłą chwilę tak wspominał:
Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się na poły głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”.
Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.
Z nastaniem niepodległości w łomżyńskim więzieniu zmienił się język klawiszy, zelżał więzienny dryl i poprawiło się jedzenie. Początkowo polska administracja czyniła wszystkim więźniom nadzieję na szybkie zwolnienie. Jednak tak się nie stało. Amnestia objęła zwłaszcza więźniów politycznych i przestępców z drobnymi wyrokami. Dla zawodowych kryminalistów takich jak Nachalnik, Rzeczpospolita nie miała taryfy ulgowej i w końcu musieli się oni pogodzić z tym, że pierwsze lata wolnej Polski spędzą za kratami. Prawdę mówiąc, taki obrót sprawy Nachalnikowi wyszedł tylko na dobre. W więzieniu mógł nauczyć się pisać i czytać po polsku, co miało kluczowy wpływ na jego późniejsze losy. Ta zdolność odkryła przed nim całe piękno literatury, a w przyszłości przyczyniła się do zmiany sposobu zarabiania na życie. Nachalnik tak polubił książki, że był gotów dla ich zdobycia złamać więzienny regulamin i trafić do karceru.
Jedynem mojem zajęciem w błogosławionym Mokotowie przez długie dni samotności w celi było czytanie książek, których dawano na tydzień dwie na celę. Wychodząc na spacer, starałem się zamienić przeczytane książki ze starszym więźniem z innej celi. Za to „przestępstwo według regulaminu groził mi karcer. Byłem łakomy wiedzy i dlatego kara nie odstraszała mnie, toteż wciąż na lewo brałem nowe książki.
Urke Nachalnik czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Jak sam przyznał, najbardziej lubił tych autorów, którzy znali życie.
Pamiętam, z jakim to zachwytem czytałem książkę Londona: Martin Eden. Byłem zachwycony. Do dziś pamiętam cały utwór, tak mi się podobał.
Nachalnik, jak wielu przed nim, przygodę z pisarstwem zaczął od wierszy, które początkowo wydrapywał na ścianach celi, jak to było w zwyczaju. Kiedy został przeniesiony do więzienia mokotowskiego, jego poezję zaczęto drukować w gazetce „Głos Więźnia”. W końcu zaczął pisywać opowiadania inspirowane swoim życiem, a może i kumpli spod celi. Odsiadując w rawickim więzieniu ośmioletni wyrok za napad, nawiązał kontakt z wydawnictwem „Rój”, do którego wysłał próbkę swej twórczości. Melchior Wańkowicz zauważył w nim, tak jak później w Sergiuszu Piaseckim, talent i namówił do napisania autobiografii. Życiorys własny przestępcy – pierwsza część jego wspomnień trafiła do księgarń w 1933 roku, jednak ich wydawcą nie był Wańkowicz, tylko Towarzystwo Opieki nad Więźniami „Patronat”. Stało się tak za sprawą Stanisława Kowalskiego, nauczyciela w rawickim więzieniu, który zainteresował się Nachalnikiem. Jego wspomnienia wysłał do USA słynnemu socjologowi Florianowi Znanieckiemu, który ocenił je bardzo wysoko. Przede wszystkim jako materiał obrazujący życie przestępców i ich środowisko, co mogło być wyjątkowo cennym źródłem dla psychologów, kryminologów i socjologów badających ten aspekt ludzkiego życia. Książka ta odbiła się szerokim echem, budząc wiele skrajnych emocji. Nachalnik na swój sposób stał się sławny, ale nie bogaty, na co zapewne liczył. Jednak odkąd zaczął pisać, już nigdy nie wrócił do więzienia i zamiast wytrychem, na życie zarabiał piórem. Urke nie miał farta w złodziejskim rzemiośle, bo mając 35 lat, piętnaście z nich spędził w więzieniach, zatem bilans zysków i strat był bardzo mizerny. Można odnieść wrażenie, że Nachalnik został przestępcą tylko po to, żeby później mieć o czym pisać i z czego żyć.
Jeszcze przed ukazaniem się Żywych grobowców – drugiej części wspomnień, nakładem wydawnictwa M. Fruchtman wyszedł zbiór nowel, noszący tytuł Miłość przestępcy.


Mogłoby się wydawać, że Żywe grobowce to tylko kilka kolejnych lat z życia złodzieja, ale w tym czasie, kiedy Nachalnik siedział w więzieniu, odrodziła się Rzeczpospolita i doszło do wojny z bolszewikami oraz bitwy Warszawskiej. Oba te jakże ważne wydarzenia znalazły swoje odzwierciedlenie we wspomnieniach Nachalnika. Niepodległość Polski przywitał za murami łomżyńskiego „Czerwoniaka”i panujący wówczas nastrój uwiecznił na łamach zarówno Życiorysu własnego przestępcy, jak i w Żywych grobowcach.
Natomiast wojnę z bolszewikami oglądał zza krat mokotowskiego więzienia, do którego został przeniesiony w 1919 roku. Tu opisuje bardzo ciekawy epizod. Mianowicie 16 sierpnia do mokotowskiego więzienia przywieziono kilka wagonów pieniędzy, miano je spalić w tamtejszej kotłowni, żeby nie dostały się w ruskie łapy. Kiedy ta informacja rozeszła się wśród więźniów, ci od razu zaczęli kombinować jak taką okazję wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Kilku skazanych wtajemniczyło Nachalnika w swoje plany, widząc w nim osobę niezbędną do realizacji takiego przedsięwzięcia.
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tem?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek. – Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując niemi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy; aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.


Jednak głównym tematem Żywych grobowców nie są wydarzenia historyczne, a życie codzienne i obyczaje panujące w więzieniach, które wówczas gościły w swoich murach ich autora. Urke Nachalnik, tak jak w pierwszej części wspomnień, tak i tu przedstawił mnóstwo obserwacji mających dziś walor wyjątkowego świadectwa. Ma się wrażenie, że z niemal fotograficzną dokładnością odzwierciedlił panujące tam zwyczaje, choć niektóre opisane przez niego epizody mogą wydawać się zbyt podkoloryzowane czy wręcz niewiarygodne. Ale jest to praktycznie nie do zweryfikowania.
Urke zdradza nam tajemnice świata więziennego, w którym egzystował. Opisuje zasady jego funkcjonowania, normy zachowania, przepisy, jak wyglądał dzień i noc skazanych, za co można było trafić do karceru. Kto był frajerem, a kto fetniakiem, czym się różnił doliniarz od klawisznika, kto stał na szczycie więziennej hierarchii i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.
Nachalnik bez ogródek dzieli się wszystkim tym, co działo się za więziennymi murami, począwszy od bójek, w których brał udział, a które miały pokazać, kto jest kim w szeregu, kwitnący pokątny handel ze zblatowanymi strażnikami, po pederastię, której się brzydził. Z tego też powodu sam sobie zadawał retoryczne pytanie, dlaczego władze nie sprowadzą raz w miesiącu kobiet lekkich obyczajów, by zaspokoić seksualne potrzeby więźniów?
Brak kobiet doskwierał mu bardziej niż głód, tęsknił za damskim towarzystwem.
Miły Boże, cóż to za rozkosz być najedzonym w więzieniu i marzyć słodko! W takich dobrych chwilach, których w więzieniu miałem niewiele, więzień zawsze marzy o kobietach. Kobieta wprowadza więźnia w inny świat. Ileż to razy ukradkiem, po dwie godziny i więcej, stałem przy oknie, nie bacząc na karę, która mnie czekała, by tylko ujrzeć przechodzącą za murami więzienia kobietę.
Ale w końcu i ten problem udało mu się rozwiązać na pewien czas. Pracując w więziennej piekarni, miał kontakt z więzienną kuchnią, w której pracowały skazane kobiety. Jedna z nich została jego kochanką. Miała na imię Adela i kończyła odsiadywać wyrok za współudział w morderstwie.
W sierpniu 1923 roku Urke Nachalnik opuścił mury mokotowskiego więzienia z mocnym postanowieniem poprawy. Chciał zerwać z przeszłością, a swój dotychczasowy świat pozostawić za więzienną bramą. Jednak rzeczywistość okazała się być brutalniejsza, niż mu się zdawało.
Po ukazaniu się Żywych grobowców, Nachalnik zaniechał kontynuowania swojej biografii. Możliwe, że czuł się zawiedziony niskimi nakładami, małymi pieniędzmi, i że nie odniosły takiego sukcesu, na jaki liczył, a może tak postąpił z pobudek osobistych? Dopiero rok przed wojną, w 1938 roku, nakładem N. Szapiro wydał książkę, będącą opowieścią o jego życiu: Moja droga życiowa. Od jeszewytu i więzienia do literatury.
Jedni widzieli w nim zwykłego złodzieja, drudzy ofiarę losu, a jeszcze inni literata. Urke Nachalnik, a raczej Icek Baruch Farbarowicz, był chyba wszystkim po trochu.

 

 

Fragment książki Urke Nachalnika pt. Żywe grobowce:

Przypominam też sobie, jak czytał Ogniem i mieczem i Potop. Każde jego słowo utkwiło mi po prostu w pamięci, tak mi się podobało. Kmicic i pan Wołodyjowski tak mi zaimponowali, że w dzień i w nocy o nich myślałem. Mógłbym nawet wtedy dokładnie określić ich wygląd zewnętrzny. Raz nawet Oleńka mi się przyśniła… Zagłoba zaś śnił mi się tylko wtedy, kiedy byłem głodny. Stał wówczas zawsze przede mną z wielkim salcesonem w jednej, a butelką wódki w drugiej ręce. Nieraz przez tego opoja zasnąć nie mogłem, gdyż z jego ukazaniem się głód zawsze się zwiększał.
Ach, jaki wtedy zły byłem na Zagłobę. Życzyłem mu, aby on się dostał do „Czerwoniaka”, choćby na jakieś sześć miesięcy, i popróbował, co znaczy głód. Wtedy na pewno przestałby kpić z głodnych.

Miałem też żal do autora tego dzieła: po co jeszcze tego grubasa i opoja w swoim opowiadaniu ku mojemu utrapieniu umieścił?
Prócz szkoły i bohaterów powieści, którzy zajmowali mi czas w nudnym życiu w więzieniu, miałem też pewnego przyjaciela, który także przyczyniał się nieraz w smutnych chwilach do odzyskania lepszego humoru. Owym przyjacielem był nie kto inny, tylko marna mała myszka. Wiele przyjemnych chwil spędziłem razem z nią. Kiedy drzwi celi zamykały się po podaniu mi jedzenia, zawsze razem z miską na stole zjawiała się i myszka, i skakała wokoło miski. Podsuwałem jej skwarki i najlepsze kąski mego skromnego pożywienia. Nie obawiała się mnie wcale. Tak ją wytresowałem, że wdrapywała mi się na głowę i schodziła z powrotem na stół. Dla lepszego poznania jej, pomalowałem jej ogonek na żółto. Zrobiłem to po to, by się przekonać, gdy mnie przetranslokują do innej celi, czy ona także za mną podąży.
Dłuższy czas rozmyślałem nad tym, czy nie udałoby się posługiwać myszką do jakichś poważniejszych celów? Celem moim – czytelnik na pewno się domyśla – było zawsze to samo: jakim sposobem wydostać się stąd na wolność? Nosiłem się z zamiarem, w który sam nie wierzyłem, by nauczyć myszkę wynosić grypsy do innych cel, abym mógł się porozumiewać z tymi kolegami, na których mogłem polegać. Fantazja unosiła mnie coraz dalej i nawet już myślałem, że myszka tak się udoskonali, że nawet za bramę będzie grypsy wynosiła. Budowałem zamki na lodzie. Chwytałem się jak tonący brzytwy: w nic nieznaczącej małej myszce pokładałem całą nadzieję, nadzieję odzyskania wolności. W mojej wyobraźni, gdy o tym myślałem, myszka wyrastała do rozmiarów słonia.
Nadzieja moja jednak rozprysła się jak sen po kilku nieudanych próbach w tym kierunku. Zostałem wkrótce, nie wiedząc z jakiej przyczyny, przeprowadzony do innej, gorszej celi. Rozstałem się z myszką na zawsze…

*

Nigdy ten dobry, nabożny wychowawca nie oddał żadnej przysługi więźniowi, także gdy ta przysługa według regulaminu więziennego była dozwolona, a nawet wskazana. Jednym słowem, był to typ, jakiego wymaga zaszczytna służba w więzieniu. Niejednemu więźniowi dopomógł w szybszym ukończenia kary tym, że ułatwił mu przeniesienie się na łono Abrahama. Bił więźniów nie gorzej od Rola. Różnica była tylko w tym, że Ról, prócz bykowca, nic podczas egzekucji w ręku nie trzymał, a ten jedna ręką bił bykowcem, a w drugiej ściskał modlitewnik.
Nic więc dziwnego, że gdy ten nabożny człowiek ujrzał pod swoją opieką przy pracy takich ludzi „dobrych”, jak była nasza zacna trójka, z miejsca zaopiekował się nami. Wciąż prawił nam morały.
– Synu – mówił do Staśka – trzeba pracować, by Polskę odbudować, a nie tracić czas na rozmowy.
– Panie dozorco – odrzekł Stasiek – jak Polska ma takich dobrych jak pan ludzi, to i tak się odbuduje, a nasza praca jest zbyteczna.
Dozorca sam nie zmiarkował, jak wciągnięto go do rozmowy. Muszę tu zaznaczyć, że lubił prowadzić rozmowy z więźniami, starając się w toku rozmowy prawić nam morały, które zapewne wyczytał w modlitewniku.
Widząc go w dobrym humorze, począłem żartować i zagadnąłem:
– Panie dozorco, pamiętam dobrze, jak pan za Rosji ku…y łapał po ulicach. Niech pan tak powie, co było lepiej: za Rosji ku…y łapać i pakować do labaja, czy teraz za Polski pilnować i bić złodziejów?
Dozorca widać nie spodziewał się tak urągliwego pytania, zaczerwienił się jak sztandar bolszewicki i odparł nie bez złości:
– Synu, ty nie bądź taki mądry. Teraz nie jest Rosja, kiedy złodzieje prowadzili rej w więzieniu. Ty siedź cicho, synu, a lepiej na tym wyjdziesz.
Widząc, jak moje pytanie ośmieszyło go w oczach więźniów, którzy śmiali się na głos, zaryzykowałem jeszcze:
– O, panie dozorco, gdybym to ja miał takiego dobrego ojca jak pan, nie siedziałbym teraz w więzieniu za kradzież.
– A za co byś ty siedział, synu? – zaciekawił się dozorca.
– Za ojcobójstwo, panie dozorco.
Dozorca zbladł jak płótno, jednakże nie zdążył nic odpowiedzieć, bowiem zawołano go na centralę. Rzucił tylko, odchodząc, straszne, nienawistne spojrzenie w moim kierunku, tak że w duchu zaczynałem już żałować, wiedząc, że on się na pewno na mnie zemści.
Stasiek odezwał się do mnie:
– Zobaczysz, że klawisz na tobie się odegra. Ja dobrze znam tego chama. Po co ci było z psem zaczynać? Zdaje mi się, że do pracy więcej cię już nie puści. Już on znajdzie na ciebie sołdacką pretensję, by ci czym „nagolić”.

*

Nieraz słyszałem wówczas w celi, gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, spory i rozmowy, niemal każdy twierdził to samo: „Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi”. Co innego jest ojczyzna, a co innego społeczeństwo, to że społeczeństwo napiętnowało ich jak zbrodniarzy, nie obniża wcale poziomu ich miłości do ojczyzny.
W więzieniu rozeszła się wówczas pogłoska, że jest rozkaz w kancelarii, aby wybrać z więźniów ochotników na front. Prawie wszyscy jak jeden mąż postanowili nadstawić własne piersi najeźdźcom. Pragnęli stanąć w szeregach armii choćby w najgorszym ogniu, by pokazać społeczeństwu, że nie są tak podli, za jakich ich uważają.
Żaden przestępca moim zdaniem nie ma takiego żalu do wymiaru sprawiedliwości, który pozbawia go wolności na określony przeciąg czasu, jak do społeczeństwa, które skazuje go po odbyciu kary na całe życie, nie chcąc mu dać pracy. Społeczeństwo jest gorsze, gdyż swoją srogością i nieufnością skazuje go na głodową śmierć. Tym samym społeczeństwo samo przeciw sobie wpycha mu do rąk narzędzia zbrodni i – co za tym idzie – przestępca musi powrócić, skąd przybył.

*

– Słuchaj, brachu! Wczoraj o północy przywieziono na kotłownię szesnaście wagonów pieniędzy do spalenia. Słyszysz, szesnaście wagonów forsy! Całą noc nie spałem, myśląc, jak się dostać na kotłownię i do forsy. Cały dzień myślałem nad tym i doszedłem do przekonania, że wszystko się da zrobić.
– Skąd ty wiesz o tym? – przerwałem mu. – Może to bujda. Kto będzie palił pieniądze?
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tym?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek.
Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując nimi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy, aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.
– Więc słuchaj. Za dwa, trzy dni zapewne nas zwolnią. Jutro w nocy staraj się za wszelką cenę dostać na podwórko kotłowni. Wiesz, tam gdzie sypią popiół z kotłowni. Wszystko już jest zrobione. Palacze postarają się zepsuć światło elektryczne w całym więzieniu, wtedy będziesz miał znak, że masz natychmiast tam być. Palacze są po pracy rewidowani do naga i nic ze sobą nie mogą zabrać. Ale umówiłem się z Julkiem, on jest cwany i wszystko zrobi. Pieniądze są w paczkach po tysiąc banknotów w jednej. On zrobi tak, że podczas wrzucania paczek do pieca, wrzuci kilka z nich do popielnika, po czym zabierze je razem z popiołem na taczki i wysypie to na podwórku, a ty wpadniesz z workiem, zabierzesz i zamelinujesz w piekarni. Czy twój majster jest blatny czy nie?
– To być nie może, mój majster za kawałek chleba zabija ludzi. Ja za żadne skarby nie mogę z nim nic zrobić. To się na nic nie zda.
– Głupi jesteś, spróbuj go zblatować, a zobaczysz. Gdyby on sam nie był blatny, to nie biłby tak więźniów. Sam udaje, że jest srogi i uczciwy, a kradnie, co się da. Ja się znam dobrze na tym. Wszyscy „klawisze”, którzy są źli, są największymi złodziejami. Spróbuj, a zobaczysz, że uda ci się go zblatować.

*

Na piekarni powodziło mi się nieźle. Aresztantka, o której wspomniałem i która mnie tak zainteresowała, okazała się bardzo dobrą dziewczyną. Nazywała się Adela. Siedziała w więzieniu wraz ze starszą siostrą, jeszcze w śledztwie, za udział w zabójstwie jej męża. Była ona starszą kucharką. Nic więc dziwnego, że dbała o to, abym nie był głodny. „Odpalała” mi zawsze to kawał słoniny, to mięsa i przechowywała je w pończochach przed okiem chytrej dozorczyni.
Na kuchnię wstęp miałem wzbroniony. Jednakże przy okazji – to po obiad, to po wodę gorącą do ciasta – wchodziłem tam. Później zaś, gdy pozyskałem zaufanie dozorczyni, która była czterdziestoletnią panną o wyglądzie Ksantypy, a której prawiłem komplementy, co jej bardzo pochlebiało, miałem już tam wstęp dozwolony.
Zaufanie mego dozorcy zdobyłem także. Miał on pod sobą i kuchnię, a także magazyn żywnościowy. Codziennie po obiedzie wydawał prowianty do kuchni na następny dzień. Po prowianty przychodziła dozorczyni z Adelą i dwie aresztantki. Ja zawsze pomagałem w wydawaniu prowiantów. Wraz z Adelą kradliśmy to cukier, to słoninę, wreszcie, co do ręki wpadło. Jedna z aresztantek zagadywała dozorcę, który lubił poflirtować, a my tymczasem robiliśmy swoje.
Taki stan rzeczy trwał dość długo, aż wreszcie gdy nastąpiła kontrola i okazało się, że brak do wagi pewnej ilości produktów, wstępu do magazynu stanowczo nam zabroniono.
Do pomocy wziąłem sobie więźnia, którego znałem z wolności. Miał on tylko sześć miesięcy za to, że w piekarni, w której pracował, skradł trochę mąki.
Pomocnik mój znał fach piekarski lepiej ode mnie. Wiedziałem też, że potrafi trzymać język za zębami, i dlatego wskazałem na niego, będąc pewny, że on mnie nie zdradzi.
Mimo wszystko byłem ostrożny. Nie zwierzałem mu się z moich planów ucieczki. Wszystko, co mogłem, czyniłem tak, aby on o tym nie wiedział, tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy już coś nie mogło ujść jego uwagi, wyjaśniałem mu, że robię to wszystko dla naszego wspólnego dobra.
Ja, jako majster, mogłem przychodzić z celi do piekarni, kiedy tylko chciałem. Pomocnika puszczano z celi tylko wtedy, kiedy ja kazałem go wypuścić do pracy. Urządzałem się zawsze tak, że dyżurny oddziału wypuszczał mnie czasami już o świcie i jeszcze wcześniej, motywowałem to koniecznością, twierdząc, że w przeciwnym razie kwas na chleb byłby do niczego.
O tej samej porze Adela, jako starsza kucharka, przychodziła do kuchni, by zacząć pracę około śniadania dla więźniów. Dyżurny zamykał nas i oddalał się na oddział.
Pewnego dnia stanąłem przy drzwiach, nasłuchując. Gdy przekonany już byłem, że dozorca pozamykał za sobą drzwi prowadzące do kuchni, i gdy kroki jego zupełnie ucichły, prędko wyciągnąłem z ukrycia dorobiony przeze mnie wytrych do drzwi piekarni i kuchni. Adela na to tylko czekała, gdyż działałem za jej zgodą. Z początku nie chciała się na to zgodzić, obawiając się skutków i kary. Jednakże zgodziła się. Czyż mogła ona jako młoda kobieta, i to będąc w więzieniu, oprzeć się takiej pokusie?
Zabawialiśmy się w ten sposób nie więcej jak kilka minut. Wprawdzie ciężko nam było się rozstać, cóż było jednak robić? Byliśmy więźniami, a dyżurny często do nas zaglądał.
Tego rodzaju uciechy, które w więzieniu są rzadkością lub są zupełnie niemożliwe, urządzaliśmy sobie dwa lub trzy razy tygodniowo. Nie chcąc ściągać na siebie uwagi dozorców, byłem ostrożny, bardzo ostrożny. Nieraz miałem kłopot z Adelą, gdyż nie chciała mnie puścić od siebie. Gdy tylko otwierałem drzwi kuchni, padała mi prosto w objęcia niemal nieprzytomna. Zapominała o wszystkim, nawet o tym, gdzie nasze spotkanie się odbywa. Nieraz musiałem użyć siły woli, by z jej rozkochanych ramion się wydostać.

*

Jak się później przekonałem, we wszystkich więzieniach w celach ogólnych więźniowie dzielą się na cztery kategorie. Pierwsza – to zawodowcy, tych jest znikoma ilość. Jak już poprzednio zaznaczyłem, ci prowadzą rej po więzieniach i są tu panami położenia. Kategoria druga, to tak zwane cwaniaki, fetniaki. Składają się przeważnie z alfonsów, drugorzędnych nożowców, pijaków, którzy przychodzą do więzienia tylko „sezonowo”. Najwięcej tych sezonowców spotyka się po więzieniach w wielkich miastach stołecznych. W Warszawie większa część sezonowców – to murarze, strycharze, którzy na zimę przychodzą tu na odpoczynek. Sezonowcy są awanturniczego usposobienia, co stawia ich niżej od zawodowców.
Alfonsi, drugorzędni nożowcy i tym podobna arystokracja tej branży należą do sezonowców dlatego, że latem jako tako mogą się utrzymać z marnych zarobków swych ofiar i nie potrzebują opłacać za nich komornego. Uprawiają swój zawód za Dworcem Gdańskim, pod gołym niebiem, pod mostami i w tym podobnych kryjówkach, co nie wymaga ani komornego, ani lokalowego. Zimą jest inaczej i dlatego są oni zmuszeni przychodzić do „Mokotowa”.
Taki „cwaniak” nigdy nie przynosi większego wyroku niż sześć miesięcy, popełniają takie tylko wykroczenia, za które kara, nawet gdy nie jest po raz pierwszy, nie przekracza tego terminu.
Kategorię trzecią stanowią bandyci, którzy mają wyroki od ośmiu lat do bezterminowego, dożywotniego więzienia. Złodzieje pogardzają nimi, gdyż robią przeważnie na mokro. Prawdziwy złodziej czuje wstręt do mokrej roboty. Rozumuje on w ten sposób: jeśli ukradnę „po cichu”, nie wyrządzam tym swoim ofiarom śmiertelnej krzywdy. Mogą się oni na nowo dorobić, i nawet po raz drugi mogę do nich zawitać, nieraz się zdarza, że się składa wizytę po raz trzeci. Ale gdy zabiję, tamten już nigdy się nie dorobi i mogę być na tym tylko stratny.
Rozumują też i tak: po co mam chodzić na „stój” i dostawać od razu duży ochłap albo „koło” i już więcej wolności nie ujrzeć, kiedy mogę kraść i dostać kilka miesięcy, a w najgorszym wypadku parę lat, gdy wpadnę. Pozostaje jednak zawsze nadzieja, że gdy wyjdę, mogę jeszcze raz spróbować szczęścia – i mogę trafić i zabastować.
Każdy złodziej myśli zawsze, że ta robota, na którą właśnie się udaje, jest już ostatnia. Zawsze liczy na to, że trafi na większą sumę i zbastuje. Jest to marzenie każdego zawodowca: raz trafić i zostać porządnym człowiekiem. I tak długo chodzi na tą „ostatnią” robotę z myślą, że tu właśnie znajdzie ukryty skarb, aż na nowo trafia prosto do ula.
Bandyci rekrutują się, jak się przekonałem, przeważnie z chłopów ze wsi, byłych wojskowych. Zapewne skosztowali oni na wojnie światowej ludzkiej krwi, tanich zabaw z prostytutkami – i zapachniało im pijaństwo i rabunek. Toteż po zwolnieniu ich z wojska, gdy powrócili do domu na nudną wieś, praca na roli po takim wesołym, beztroskim życiu nie mogła już smakować […]
Dużo bandytów rekrutuje się też z bezrobotnych. Pracy nie ma, ukraść nie wie jak – to jest fach, który trzeba dobrze umieć. Żołądek wkłada mu do ręki broń – a w braku broni nóż, pałkę lub zwyczajny kij. Zresztą czy trzeba wielkich narzędzi do zabicia człowieka? Rezultat jest ten sam: wieczne więzienie jak w banku.
Kategoria czwarta – to ofiary losu. Przypadkowe zabójstwo, nieszczęśliwa miłość, podłość ludzka i tym podobne. Ci są w więzieniu najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych. Chodzą po celach cicho jak cienie. Rzadko kiedy z kategorii czwartej wychodzi się na wolność. Gruźlica powiększa karę, wymierzoną przez sprawiedliwość ludzką, nieporadność w więzieniu również przyczynia się do prędszej śmierci tych ofiar.
Wszystkie te kategorie, z wyjątkiem czwartej, trzymają się w więzieniu razem.

*

Na kartoflarnię pchano największych niedołęgów, a także największych cwaniaków, tak zwane „Czterdziechy”, „Ojratyrera”, „Usiasiusia”, kapusiów, półwariatów albo symulujących wariatów – wszystko pchano do mojego państewka. Miałem zadanie nie lada, by utrzymać porządek między mymi poddanymi. Jako starszy celi godziłem spory i kłótnie. Czasami też trzeba było wystąpić namacalnie i zrobić „dyplomatyczny ruch”. Dzięki temu tylko, że szanowano mnie jako dobrego urka, a ferajna, która stale była w celi, trzymała ze mną sztamę, mogłem panować nad resztą nieposłusznych w celi.
Mimo to zdarzało się, że musiałem stoczyć bitwę z kilkoma cwaniakami naraz. Muszę tu powiedzieć bez pochwały dla siebie, że zawsze z tej „dyplomatycznej” walki wychodziłem wygrany. Po każdym takim wypadku szanowano mnie jeszcze więcej. Moja siła fizyczna, która była znana w całym „Mokotowie”, musiała im zaimponować. Bywało, pobijemy się, a za chwilę, jakby nigdy nic nie zaszło, już w najlepsze rozmawiamy i dzielimy się wszystkim, jak najserdeczniejsi przyjaciele. Bójki trzeba było staczać o lada słowo, które się nie spodobało koledze po fachu. Frajer cham nigdy nie stawia oporu i zawsze jest posłuszny, choćby nie chciał. Wie, że tu złodziejowi wszystko wolno i woli przemilczeć swoją krzywdę. Skarżyć się przed władzą jest jeszcze gorzej – ogłoszą go kapusiem i w każdej celi, do której go wsadzą, jest przegrany. Za każdym świeżym więźniem, skądkolwiek by przybył – czy z innego więzienia, czy też z drugiej celi – idzie telegram co do jego osoby.

*
Po kilkuletnim pobycie w więzieniu w najłagodniejszych nawet więźniach rodzą się dzikie instynkty. Jedyne ich rozrywki – to bójki i kłótnie, które nie ustają. A wobec przymusowego życia bez kobiet krzewią się zboczenia seksualne. Tu także w sposób nieopisany kwitła pederastia. Zdarzały się pary łączące się – że się tak wyrażę – z prawdziwego wzajemnego uczucia. W większości wypadków była to prawdziwa prostytucja, ponieważ „kochanki” kupowano za tytoń, dolewki, „klamoty” lub coś w tym rodzaju,
Czy nie lepiej byłoby sprowadzić do więzienia raz na miesiąc pewną liczbę piękności lekkiego prowadzenia się, by zaspokoić panujący tu głód seksualny? […]

-Siostra żądała połowy majątku i straszyła, że jak nie dam, wyda mnie policji. Udałem, że zgadzam się na wszystko i kombinowałem teraz, jak jej się pozbyć… Ale ona widać zrozumiała, co się święci, i poleciała do żandarmerii. Aresztowali mnie, dali „koło”. Mam teraz ziemię, żonę, wszystko – zakończył, śmiejąc się idiotycznie.
Zapytałem go, czy nie żałuje tego, co uczynił, a on mi odparł:
– Zgadł pan, ja bardzo żałuję. Ale szkoduję, że i siostry nie posłałem tam, gdzie matkę.
Był to czysty typ zwyrodnialca. Zaczepiał każdego w celi, mówiąc:
– Ty, chcesz kichy odgrzać?
„Kichy odgrzać” każdy tu chciał, więc nie brakowało mu gości. Nie mogłem patrzeć na tego więźnia, na próżno mu tłumaczyłem, aby tego nie czynił – nic nie pomogło. Tłumaczył się, że przyzwyczaił się do tego i bez tego żyć już nie może.
Nie było rady. Kapować, że to robi, nie mogłem, więc dłuższy czas był w celi, aż wreszcie zachorował. Wzięto go na towarową stację i „kasztan” położył koniec jego nędznemu życiu.
Drugim, który zajmował się tym samym w celi z zamiłowania, był niejaki Steik, Niemiec. Był to piękny chłopiec o wyglądzie dwudziestoletniej dziewczyny. Miał on, jak mi opowiadał, szesnaście lat, gdy dostał się do domu poprawczego w Studzieńcu. Tam zmusili go do tego rówieśnicy. Po opuszczeniu tego domu nie mógł już żyć bez tego. Ponieważ na wolności amatorów na coś podobnego trudno znaleźć, starał się, jak sam mówił, dostać na krótko do więzienia. Omylił się jednak i zamiast spodziewanych kilku miesięcy dostał osiem lat.
Środa była dla niego najlepszym dniem. Więźniowie, którzy otrzymywali podania z wolności, dawali mu wieczorem coś zarobić. Cała kolejka była do niego. Żartowałem z niego, ale on sobie z tego nic nie robił i zgarniał do torby zarobki. Palił tytoń, którym go obdarowywano. Nieraz dostał ode mnie w szyję za swoje postępki, wiele razy musiałem jednak milczeć, gdyż największe cwaniaki byli jego gośćmi. Chcąc go się koniecznie pozbyć, postarałem się wypchnąć go na funkcję. Zabrano go na korytarzowego na drugi oddział pod numer dwudziesty czwarty. Jak się dowiedziałem, tam czynił to samo.
Po wszystkich celach ogólnych homoseksualizm panuje w sposób straszliwy. Władza więzienna jest bezsilna wobec tej zarazy. Dlatego też w niemieckich więzieniach i w wielu innych państwach więźniowie w dzień są w wielkich salach, a na noc każdy z osobna udaje się na spoczynek do pojedynczej celi.
Więzień taki, przezywany „gliną”, pogardzany jest tak samo jak kapuś. Przy stole nie wolno mu usiąść do jedzenia razem ze wszystkimi. Nie wolno też „glinie” dotknąć się czyjejś miski, chleba czy w ogóle, wszystkiego, co jest przeznaczone do jedzenia. Różnica między kapusiem a gliną jest tylko ta, że kapusiowi odbierają zdrowie, a tego nie biją. Przeważnie jednak kapuś i „gliny” mieszczą się w jednej osobie.
Bardzo ciekawa jest etyka i prawo panujące w celach więziennych między więźniami. Złodziej może być nie wiem jak głodny, ale nie wolno mu przyjąć od kapusia ani od „gliny” nic do jedzenia. Złodziej musi się podporządkować temu prawu, inaczej nie jest uważany za
„charakternego” złodzieja. Nie wolno mu też utrzymywać stosunków koleżeńskich z frajerami. Największą obelgą dla złodzieja jest, gdy mu powiedzą: glina, kapuś. Za taką obelgę rżną się nożami. Natomiast k…. twoja mać jest przyjęte i nikt nie ma prawa się obrazić. Frajer znów odwrotnie, obraża się, gdy mu mówią k…. twoja mać, a na słowa kapuś, glina – wcale nie reaguje.

Fragment książki Urke Nachalnika, Żywe grobowce, Wyd. Replika, Poznań 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Żywe grobowce są kontynuacją wspomnień autora, zapoczątkowanych w książce Życiorys własny przestępcy. Urke Nachalnik to złodziej recydywista, który dużą część swojego życia spędził w towarzystwie przestępców bądź to na wolności, bądź za kratami. Akcja książki zaczyna się w momencie, w którym siedząc w więzieniu, Nachalnik dowiaduje się, że Polska odzyskała niepodległość. Początkowo łudzi się, że wkrótce wyjdzie na wolność, ale dla takich jak on nie było wówczas taryfy ulgowej.

Główną płaszczyzną Żywych grobowców jest życie codzienne w więzieniach, w których przebywał Nachalnik. Początkowo siedział w Łomżyńskim „Czerwoniaku”, później został przeniesiony do warszawskiego więzienia na Mokotowie. Dzięki Nachalnikowi możemy poznać wiele tajemnic, które skrywają zarówno więzienne mury, jak i świat przestępczy w nich osadzony. Poznajemy więzienną hierarchię, dowiadujemy się, kto jest „frajerem”, a kto „fetniakiem”, czym się różnił „doliniarz” od „klawisznika” i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.

Po odsiedzeniu całego wyroku, w 1923 roku Nachalnik wyszedł na wolność. Miał zamiar zacząć nowe życie, jednak szara rzeczywistość, która czekała na niego poza murami więzienia, nie pozostawiła mu wiele złudzeń. Mimo szczerych chęci, aby być uczciwym człowiekiem, wciąż ciągnęło wilka do lasu.

Artykuł „Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/feed/ 0
Fragment najnowszej książki Gadowskiego: „Chciałbym, aby dziś moja Polska wiedziała, jaki ma kierunek” https://niezlomni.com/fragment-najnowszej-ksiazki-gadowskiego-chcialbym-aby-dzis-moja-polska-wiedziala-jaki-ma-kierunek/ https://niezlomni.com/fragment-najnowszej-ksiazki-gadowskiego-chcialbym-aby-dzis-moja-polska-wiedziala-jaki-ma-kierunek/#respond Tue, 25 Oct 2016 22:06:57 +0000 http://niezlomni.com/?p=32920

Kiedy w dzieciństwie dowiedziałem się, że moja grupa krwi oznaczona jest symbolem Rh+, pomyślałem: w porządku – jestem po dobrej stronie - pisze Witold Gadowski w książce "Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne".

Ciągle jednak brakowało mi jakiegoś dopełnienia tego znaku.

Kolejne litery A, B, C… jakoś mnie satysfakcjonowały, aż wreszcie – wiele lat później – doszedłem do wniosku, że całkowity opis mojego wewnętrznego napędu powinien brzmieć: P.

Wiem, że z medycznego punktu widzenia wypisuję tu jakieś herezje, ale mniejsza o to. Ma być P i tyle….

Wyrosłem już z wieku, kiedy obchodziło mnie zdanie pieczeniarzy wyżerających tłuste kąski z pańskich spodków. Nie obchodzi mnie przy tym to, czy spodki mają biskupie czy też sekretarzowskie insygnia.

Od dawna szukam polskiego sensu. Zacząłem od siebie, stąd też wybaczcie osobisty ton.

Ta litera P z czasem wydała mi się najważniejsza w całym alfabecie.

Bo to litera utkana ze sztychów Grottgera, cudownego wieczornego szeptu „Trylogii”, pożółkłych fotografii dzieciaków tamtej Warszawy w za dużych hitlerowskich hełmach, powstańców z lat 1944, 1945..., 1953, bohaterów zamęczonych w piwnicach NKWD i UB, na Sybirze, brzemiennych jak krople liter „Solidarności” z 1980 roku.

Zbudowana z luźnej sieci cytatów Piłsudskiego, sejmowej godności socjalisty (z duszy), premiera Jana Olszewskiego, cichego, spokojnego uporu matek, których synowie biegli krzycząc – Polska?!

To litera zanurzona w strofach człowieka, który najpiękniej ujął gest wstawania z kolan – największego polskiego poety – Zbigniewa Herberta.

Ta litera nie uosabia zimnego rozsądku, wyrachowania, kalkulacji, strategii wyrafinowanego szachisty.

Ta litera nie pachnie „zmysłem bezwzględnej ekonomii”. Jest w niej za to dobra naiwność, gościnna tolerancja dla przybyszów, których wianem bogaciła się przez wieki. Jest też słodkie usypianie w momentach powodzenia i lenistwo, które sprawia, że czasem traci się wszystko.

Dodałem sobie do opisu krwi literę P, bo jestem Polakiem nie tylko z powodu miejsca urodzenia, mam wiele ważniejszych powodów, aby tak określać swoją krew.

Moją Polskość czerpałem z przedwojennych „Płomyków” i „Płomyczków”, którymi reakcyjnie (w czasach PRL) karmiła mnie babcia Hołyńska – Sybiraczka, z powieści Sergiusza Piaseckiego, z epickich reportaży Melchiora Wańkowicza, z czytanych przy latarce, pod kocem, książek Alfreda Szklarskiego (wtedy jeszcze nie znałem jego życiorysu) o przygodach Tomka, z cudownego poczucia humoru mistrza Edmunda Niziurskiego.

Malowałem ją sobie w myślach obrazami, które widziałem za oknem, a z okna mojego rodzinnego domu widać było wprost krzyż na Giewoncie.

Polska nie jest najważniejszym krajem świata, nie wzbudza postrachu, nie skłania do oddawania jej hołdu. Ona jest normalna jak jesienna szaruga i słodka jak wybuchająca nagle wiosna.

Polska ma kolor zachmurzonego nieba i błotnistych pól. Bywa chłodna i wilgotna, ale jest w nią wpisana też euforia niespodziewanego lata i pieszczota miękkiego języka, przyjemnego szeleszczenia swojskich, niepowtarzalnych zgłosek.

Taki mi się utkał emocjonalny kolaż... Tak wyobrażam sobie tętniącą w żyłach krew.

*

Kiedyś starsza aktorka opowiadała mi historię małego Frania.

Trwała wojna 1939 roku, Wybrzeże się broniło. Ginęli polscy żołnierze. Do wojskowej komisji codziennie przychodził mały, siedmioletni Franio. Niezmiennie łapał sanitariuszkę za rękaw i prosił, aby wzięła od niego krew. Kobieta uciekała przerażona.

Franiu wracał jednak i z uporem w dziecięcym spojrzeniu powtarzał swoje żądanie.

Pewnego dnia Franiu przyszedł wraz ze swoją mamą, która gorąco poprosiła, aby wzięli od synka choć kroplę krwi.

– On nie może w nocy zasnąć i ciągle płacze, że nie może oddać krwi dla polskich żołnierzy – matka prosiła, wyjaśniając, że boi się o to, że syn w końcu się załamie.

Krew oficjalnie pobrano i szczęśliwy Franiu odszedł wraz z mamą.

lok

Teksty, które teraz zuchwale cisnę Państwu przed oczy, pisałem z myślą o naszym kraju, o tym, co czeka go w najbliższych latach.

Często pisane były szybko, z przeświadczeniem, że trzeba działać już, teraz! Bo ominie nas coś ważnego.

Staram się analizować miejsce mojego kraju we współczesnym świecie, jego realną siłę. Staram się też podpowiadać politykom (choć oni zwykle niewiele słyszą) ważne – moim zdaniem – rozwiązania.

Chłostałem Donalda Tuska i Ewę Kopacz ile wlazło, ale nie z nienawiści, nie z powodu tępego resentymentu, nie z odruchu kibola, dla którego liczą się tylko ci, którzy myślą dokładnie tak samo jak ja. Uważam, że rządy PO i PSL były bardzo złe dla Polski, nie znaczy to jednak, że patrzę przez palce na ludzi Prawa i Sprawiedliwości.

Oni będą ważni tylko wtedy gdy realnie uczynią coś dla naszego kraju. I… przeminą, bo taka jest maszyna polityki – Polska jednak pozostanie.

Dopóki zatem krew obraca w piersi Naszą Gwiazdę, nikt nie zwolni nas z polskich obowiązków. Niemożliwa jest żadna „europejska transfuzja” – nikt z Was nie pozbędzie się polskiej krwi.

Nawet ci, którzy gwałtownie usiłowali ją barwić na bardziej czerwoną czy tęczową. Twoja krew zawsze Cię określi i zawsze powie Ci, gdzie masz iść i po co.

Chciałbym, aby dziś moja Polska wiedziała, jaki ma kierunek, co jest jej pożywieniem i jakie środowisko jest dla niej najbardziej sprzyjające.

Nikt z nas nigdy nie zostanie zwolniony z polskiego myślenia, nikomu nie zostanie odpuszczona dezercja, bezmyślność i zdrada.

Historia Polski tak mocno przyspieszyła, że na gwałt musimy współcześnie określić jej kształt, wartości i kierunek życia.

Polska może być niepotrzebna nikomu na świecie, jest jednak nieodzowna dla naszego życia i nawet po wielu latach upomni się o każdego z nas.

Jaka jest zatem ta polska krew? Jasna, bulgocząca w tętnicach czy też ciemna, wolno tocząca się przez żyły? Kto zna pełny skład tej biało-czerwonej substancji, kto potrafi określić jej idealną konsystencję i skład?!

Na pewno jest małopolska – lekko porywcza i pracowita, wielkopolska – zapobiegliwa, gospodarna, podlaska – dumna i przywarta do krzyża, świętokrzyska – zwariowana, impresyjna, kaszubska, trochę tatarska ze wschodnim zaśpiewem, ariańska, żydowska, niemiecka… Piwna, swarliwa, z grubym karkiem i… lekka jak palce Chopina. Gdyby polska krew nie była potrzebna Panu Bogu, to już dawno wypłukałby ją ze świata ruskimi i niemieckimi transfuzjami.

Jest więc tajemnicą naszego Stwórcy, dlaczego ta właśnie polska krew ma się toczyć w żyłach niedużego kraju.

I niech tak zostanie…

Byle tylko nigdy nie lała się już strumieniami tylko dlatego, że przez polską równinę wyznaczyły sobie przemarsz obce wojska.

Mamy sporo do zrobienia.

Witold Gadowski

Witold Gadowski, Krew nie woda. Polskie zapiski współczesne, Replika, Poznań 2016.

Książkę można nabyć TUTAJ.

Więcej o spotkaniu z W. Gadowskim na Targach Książki w Krakowie.

14690948_620554314782210_5566898835244874551_n

Artykuł Fragment najnowszej książki Gadowskiego: „Chciałbym, aby dziś moja Polska wiedziała, jaki ma kierunek” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/fragment-najnowszej-ksiazki-gadowskiego-chcialbym-aby-dzis-moja-polska-wiedziala-jaki-ma-kierunek/feed/ 0
Wańkowicz o powstaniach, Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, Dmowskim i „ideowej łatwiźnie” https://niezlomni.com/wankowicz-o-powstaniach-brygadzie-swietokrzyskiej-nsz-dmowskim-ideowej-latwiznie/ https://niezlomni.com/wankowicz-o-powstaniach-brygadzie-swietokrzyskiej-nsz-dmowskim-ideowej-latwiznie/#respond Sat, 08 Oct 2016 13:14:33 +0000 http://niezlomni.com/?p=32266

Od 1794 roku, kiedy wybuchło powstanie narzucone przez agentury obce, nie byłoby powstania, w którym by te agentury nie grały roli decydującej. Ułatwiała im to właśnie taka łatwa i przyjemna gadanina, jak na tym śniadaniu, jak z tym parlamentarzystą w kawiarni.

na zdjęciu powyżej: Melchior Wańkowicz na polu bitwy pod Monte Cassino ogląda niemiecki pocisk

(...) Myślę o tylu chłopcach prawych jak złoto: z powstania, z AK, z Brygady Świętokrzyskiej, z Hubalczyków, z września, z przekraczanych granic, z bitew i patroli. Jestem blisko z wieloma z nich. I kiedy przyjdzie do nich agent i da środki pomsty w rękę i przyjdą do mnie, cóż im powiem? Czy może to, co mnie powiedział wielki Polak, Dmowski, kiedy go podczas tamtej wojny pytałem, cóż więc ma robić młody człowiek, skoro mu się zabrania iść do legionów. Dmowski odpowiedział: „Czekać. A jeśli kogo dręczy bezczynność w tej wojnie, iść na pomocnika do szpitala”.

Wyobrażam sobie na przykład wachmistrza Romana z Hubalczyków, chłopa z pięścią mogącą zabić byka, pochodzącego ze szlachty osadzonej przez wielkiego księcia Witolda na brodzie tatarskim na Berezynce w późniejszym powiecie wołożyńskim, wyhodowanego na Trylogii, towarzysza Hubala do jego śmierci, wywiadowcę AK na przednich liniach niemieckich w głębi Rosji, więźnia Oświęcimia, któremu wymordowano rodzinę i najbliższych kolegów - jeśli mu w trzeciej wojnie dam taką samą radę, jaką mi Dmowski dawał w pierwszej.

Albo Jurka z AK, który uczestniczył w zamachu na Kutscherę, na sztab gestapo na Szucha, który zastrzelił na placu Trzech Krzyży pułkownika gestapo. Teraz nudzi się, wkuwając coś na jakichś jałowych studiach. Kiedy przychodzi do mnie i strzelamy w ogródku z wiatrówkowego pistoletu, kiedy Jurek, mierząc, przymyka oko, jego jasna młodzieńcza twarz ścina się w drapieżny wyraz.

Albo tego młodego podpułkownika, z którym spaliśmy w czasie bitwy w jednym schronie, gdy nagle zjawił się, z uważanych za stracone pozycji, zapędziwszy się ze swymi ludźmi w gąszcz niemieckich bunkrów. Doszedł do stopnia oficerskiego z zawodówki podoficerskiej w Bydgoszczy, trwał w szarym zacukanym życiu przed wojną, w czasie wojny okrył się nimbem legendy, awansował, dostał dwa Virtuti, żył pełną piersią w blasku uwielbienia, a teraz zarabia sprzątaniem banku.

Czy i im odważę się dać radę Dmowskiego?

A przecież nie radził Dmowski głupio, a przecież nie aprobujemy decyzji Powstania Warszawskiego bez zastrzeżeń, przecież nie chcemy, by podejmujący te decyzje mogli się chować za nastroje podwładnych, tak jak ci z 1863 roku za brankę, albo ci z 1831 roku za podchorążych. Kiedyś wreszcie bohaterstwo powinno przestać być krwawą ofiarą odkupienia za brak odwagi cywilnej, męstwo - za brak przemyślenia, improwizacja - za nieprzygotowanie, a ideowość - za wiszfultinkizm.

Jeśli tak oceniamy przeszłość - to poczujmy się, idąc pod prąd nastrojów, odpowiedzialni za przyszłość, żeby nam nie przyniosła dalszego smutnego plonu niepotrzebnych bohaterstw do dalszych szkolnych wypisów. Musimy występować przeciw ideowej łatwiźnie, dającej niepotrzebne straty w czasie wojny i wykolejenie w czasie pokoju, nawet takiego względnego pokoju, jaki przeżywamy.

Ale niech przeciw „ideowej łatwiźnie” nie występują kundle z programem... jeszcze łatwiejszego życia. Nie wolno nam nic uronić z historyzmu w duszy polskiej, nie wolno tej duszy zubażać, odbierając jej poczucie imponderabiliów i zdolność do poświęceń.

Przyszedł do mnie na ostatnie pożegnanie kolega z prac jeszcze przedniepodległościowych. Wywiad na tyłach rosyjskich w 1919 roku, więzienie bolszewickie, wytrwała i wbrew wszelkim nagonkom praca nad tzw. radami ludowymi na kresach, usiłującymi wciągnąć w orbitę walki o prawa socjalne biedotę rolną bez różnicy narodowości, członek Sejmu Wileńskiego, długoletni działacz wśród Polaków w Niemczech, uczestnik wyprawy do Narwiku. Pisał do mnie przez cały czas wojny listy, w których, wbrew wszystkiemu, starał się wierzyć - do końca. Teraz... przyszedł do mnie żegnać się na zawsze. Historycyzm przepalił mu duszę, jak kiedyś Towiańczykom. Wstępował do kontemplacyjnego zakonu. W oczach jego boleśnie pogięta międzyepoka, w której majaczyło ukrzyżowane ciało storturowanej ojczyzny, nagle nabrała jasnego, zrozumiałego wyrazu: Bóg walczy z Szatanem. Nie ma niezaangażowanych w tej kosmicznej walce. Każdy z nas jest uwiązany na niewidzialnej nitce, której drugi koniec znajduje się w ręku bożym lub szatańskim.

Żegnając się, patrzył na mnie z rozdzierającym smutkiem, nie jak na tego bliskiego człowieka, od którego na całą doczesność oddali mur kontemplacyjnego klasztoru, ale jak na tego, którego nie zobaczy w wieczności. „Gdybyś był Murzynem, urodzonym daleko od źródeł prawdy, może zna-lazłbyś miłosierdzie. Ale tobie była dana w twoim katolickim domu cała prawda...”

I ja żegnałem tego bliskiego, dzielnego człowieka, chłonnego na życie - z którym łączyły mnie zainteresowania automobilowe, fotograficzne i wycieczki w odległe kąty świata - u uczuciem duchowego zmiażdżenia. Tragedia życiowa obróci jego żywotność, jego zdolności organizacyjne, jego zdolność poświęcenia - w kontemplację.

Tragedia dziejowa te same wartości innych przemienia w spekulację.

Jak nie dać marnieć temu płomieniowi dusz i jak nim pokierować - celowo? Należy za wszelką cenę utrzymać historycyzm w duszach emigracji odczyszczając jego wynaturzenia.

Melchior Wańkowicz, Klub Trzeciego Miejsca. Kundlizm. Dzieje Rodziny Korzeniewskich, Polonia, Warszawa 1991. 

Artykuł Wańkowicz o powstaniach, Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, Dmowskim i „ideowej łatwiźnie” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wankowicz-o-powstaniach-brygadzie-swietokrzyskiej-nsz-dmowskim-ideowej-latwiznie/feed/ 0
„Major Hubal – historia prawdziwa” – o ostatnim żołnierzu Rzeczypospolitej https://niezlomni.com/major-hubal-historia-prawdziwa/ https://niezlomni.com/major-hubal-historia-prawdziwa/#comments Sat, 30 Apr 2016 15:54:39 +0000 http://niezlomni.com/?p=27142

Major Hubal - historia prawdziwa

Hubal ­- czyli major Henryk Dobrzański - to postać na pozór znana: ostatni żołnierz Rzeczypospolitej Polskiej, który w mundurze chciał przetrwać do przyjścia odsieczy z zachodu. Olimpijczyk - był świetnym jeźdźcem, wielkim znawcą koni. Z temperamentu zagończyk i indywidualista. Jego postawa do dziś wywołuje spory.

Wiele sądów i opinii, nierzadko diametralnie różnych, wypowiadali o nim historycy i publicyści, poczynając od samego Melchiora Wańkowicza. Narosła przez lata legenda przesłaniała życie Hubala.

Właśnie życie Dobrzańskiego opisał szczegółowo Łukasz Ksyta, wykorzystując nie tylko bogatą literaturę przedmiotu, ale też docierając do wielu nieznanych wcześniej dokumentów. Książka ukazuje życie bohaterskiego oficera od dzieciństwa, poprzez pierwszą wojnę światową i międzywojenne dwudziestolecie aż po śmierć na polu walki, rekonstruuje dzieje dowodzonego przez niego oddziału i losy jego żołnierzy. Pokazuje wiele nowych faktów, nie stroniąc od tematów trudnych. Hubal jawi się na jej kartach nie jako pomnikowy ideał, lecz człowiek z krwi i kości.

Książka: "Major Hubal - historia prawdziwa"; Łukasz Ksyta, wydawnictwo ISKRY 2014.

[caption id="attachment_27143" align="aligncenter" width="600"]Major Hubal - historia prawdziwa Major Hubal - historia prawdziwa[/caption]

Artykuł „Major Hubal – historia prawdziwa” – o ostatnim żołnierzu Rzeczypospolitej pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/major-hubal-historia-prawdziwa/feed/ 1
O tym, jak Orzeł stracił krzyż z korony w 1927 r., a „Mazurek Dąbrowskiego” został hymnem dzięki fortelowi https://niezlomni.com/o-tym-jak-orzel-stracil-krzyz-z-korony-w-1927-r-a-mazurek-dabrowskiego-zostal-hymnem-dzieki-fortelowi/ https://niezlomni.com/o-tym-jak-orzel-stracil-krzyz-z-korony-w-1927-r-a-mazurek-dabrowskiego-zostal-hymnem-dzieki-fortelowi/#comments Sun, 29 Dec 2013 20:34:49 +0000 http://niezlomni.com/?p=5048

Orzeł_Biały_1927Jak można logicznie wywodzić sprawiedliwość społeczna musi różnić się od zwyczajnej sprawiedliwości, dlatego też per analogiam polityka historyczna to nie to samo co przedstawianie historycznych faktów, w rzeczywistości okazuje się nawet, że owej polityce historycznej z historycznymi faktami może być nie po drodze.

Zaskakująco często polityka historyczna w krajowym wydaniu polega na takim przedstawianiu historycznych wydarzeń, aby stanowiło to uzasadnienie dla bieżących zamierzeń politycznych, także dlatego aby owe działania w jakiś sposób usprawiedliwić a nawet legitymizować. Ale takie rozumienie polityki historycznej zaczyna sprawiać, że coraz częściej zamiast przedstawiać fakty, zaczynamy o tych faktach opowiadać, tworzyć rodzaj historycznej hagady będącej kompilacją wybranych faktów, komentarzy do tych faktów i praktycznych konsekwencji takich ustaleń.

Często możemy usłyszeć wzdychania niektórych do czasów Gierka lub Jaruzelskiego, kiedy to może i nie wszystko było jak należy ale ludzie mieli pracę, była większa pewność jutra itp. itd. Z kolei ci, którzy dostrzegają absurd takich tęsknot sami wzdychają np. do wyidealizowanej II Rzeczpospolitej - nagromadzenie takich infantylnych komentarzy występuje zwykle z okazji takich rocznicowych świąt jak 11 Listopada- przeciwstawiając ówczesne porządki, także polityczne tym panującym obecnie.

[quote]Tymczasem gdyby rzeczywiście było tak pięknie to z jakich powodów różni wybitni Polacy w tym m.in. prymas Hlond czy ks. kard. Sapieha mieliby w okresie międzywojennym wypowiadać określone sądy, które dzisiaj tak oględnie są przypominane. Z jakich powodów miałoby dojść do wielkiego strajku chłopskiego w sierpniu 1937 r., o którym dzisiaj także tak niechętnie się przypomina chociaż strajkowało wtedy kilka milionów chłopów, zginęło kilkadziesiąt osób a kilka tysięcy aresztowano. Z jakich wreszcie powodów tacy zasłużeni dla polskości i obrony niepodległości politycy jak np. Wincenty Witos czy Wojciech Korfanty musieliby uciekać za granicę na -jak to sam określił Witos w tytule jednej z części swoich wspomnień - tułaczkę.[/quote]

[caption id="attachment_5052" align="alignleft" width="250"]Stosowane od 1944, zalegalizowane w 1952 Godło PRL, obowiązywało do 21 lutego 1990 Stosowane od 1944, zalegalizowane w 1952 Godło PRL, obowiązywało do 21 lutego 1990[/caption]

Z okazji Święta Niepodległość chciałbym zwrócić uwagę na sposób wykreowania polskich symboli państwowych, bo chociaż problemy te poruszałem już wcześniej przy innych okazjach to myślę, że - mając na uwadze chociażby ciągle mała wiedzę na poruszony temat - warto jeszcze raz zebrać i przypomnieć te sprawy ku pewnej refleksji historycznej oraz wyciągnięcia z tych historii wniosków

„Nie deptać flagi i nie pluć na godło”

Wspomniany wcześniej prymas Hlond już po klęsce wrześniowej i swoim wyjeździe do Rzymu napisał tamże 21 listopada 1939 r. bardzo znamienny list, w którym poddając krytyce niektóre elementy przedwojennej polskiej rzeczywistości zauważył, że

[quote]...sprawy państwowe traktowano z reguły na zasadach laicystycznych i wolnomularskich (…) Smutną pamiątką tych lat są wprowadzone do godła państwowego gwiazdy masońskie, które zeszpeciły Orła Białego, skaleczyły jego skrzydła i obniżyły jego loty.[/quote]

Po tym cytacie każdy współczesny powinien zerknąć na nasze obecne godło państwowe by przekonać się, co miał na myśli ks. kardynał a jednocześnie skonstatować, że oprócz praktycznej walki politycznej, w II RP toczono także walki o symbole.

Już u samego zarania odrodzonej Rzeczpospolitej powołane na początku socjalistyczne gabinety artykułowały swoje przekonania w sferze symboli co ówczesny minister robót publicznych Andrzej Kędzior wyrzekając na szerzące się w państwie porządki skomentował następująco:

[quote]Thugutt taki sam jak i Piłsudski. Jako minister zabrał się do walki z orłem polskim, jakby nic innego nie miał do czynienia....[/quote]

Mowa oczywiście o Stanisławie Thuguttcie sprawującym w rządach Daszyńskiego I Moraczewskiego tekę ministra spraw wewnętrznych, który zaraz po objęciu tego urzędu wydał okólnik następującej treści:

[quote]Państwo polskie na mocy reskryptu obywatela Naczelnika Państwa do obywatela Ignacego Daszyńskiego z dnia 14-go listopada 1918 i późniejszych ustaw otrzymało ustrój republikański. W konsekwencji pociąga to za sobą drobną zmianę w herbie państwa, mianowicie: usunięcie z nad głowy Orła Białego korony królewskiej. Zgodnie z opinią rady ministrów polecam z pieczęci usunąć rzeczoną koronę.[/quote]

[caption id="attachment_5053" align="alignleft" width="197"]Stanisław August Thugutt Stanisław August Thugutt[/caption]

Jednakże wbrew pragnieniom naszych ówczesnych rewolucjonistów do 1927 r. godłem II RP był orzeł w koronie zwieńczonej krzyżem, który wyglądem przypominał godło z czasów stanisławowskich. Wzór godła i flagi wprowadzono ustawą z 1 sierpnia 1919 r. i symbole te miały obowiązywać aż do momentu uregulowania tej sprawy w konstytucji. Jednakże konstytucja marcowa nie odniosła się w ogóle do spraw symboli państwowych przez co ustawa obowiązywała nadal i mogła być zmieniona jedynie inną ustawą, którą mógł uchwalić sejm.

Sejm nie mógł uchwalić ustawy bez zgody prawicowej większości, której dotychczasowe symbole odpowiadały. Ale po zamachu majowym wprowadzono tzw. nowelę sierpniową do konstytucji marcowej, która zmieniała także Art. 44 tejże konstytucji wprowadzając m.in. zapis, że

[quote]Prezydent Rzeczypospolitej ma prawo w czasie gdy Sejm i Senat są rozwiązane, aż do chwili ponownego zebrania się Sejmu (art. 25), wydawać w razie nagłej konieczności państwowej rozporządzenia z mocą ustawy w zakresie ustawodawstwa państwowego....[/quote]

Prezydentem wybrano najpierw Piłsudskiego a po nieprzyjęciu przez Piłsudskiego tego stanowiska dokonano powtórnego wyboru w osobie spolegliwego wobec Marszałka i majowych zamachowców - Ignacego Mościckiego. Tenże prezydent Mościcki 28 listopada 1927 rozwiązał parlament (nowy zebrał się dopiero 27 marca 1928) i praktycznie zaraz po rozwiązaniu parlamentu, bo 13 grudnia 1927 roku wydał rozporządzenie wprowadzające nowy wzór godła państwowego.

[quote]Widocznie zmiana godła stanowiła "nagłą konieczność państwową", bo tylko w takich sytuacjach prezydent mógł zgodnie z nowelą wydawać rozporządzenia z mocą ustawy a pomijając sam wygląd orła (autorem konkursowego projektu był profesor architektury na Politechnice Warszawskiej Zygmunt Kamiński, który posłużył się wizerunkiem tzw. orła Stefana Batorego), należy zaznaczyć, że odjęto mu krzyż z korony a dodano na skrzydłach owe pentagramy, o których pisał cytowany wcześniej prymas Hlond zwane eufemistycznie rozetami.[/quote]

Czerwoni czy biało-czerwoni

Co ciekawe stalinowska konstytucja z 1952 r. stanowiła, że godłem jest "wizerunek orła białego w koronie”, co tak naprawdę zmieniła (pomijając dekret z 1955 r.) dopiero zmiana do konstytucji z 1976 r., kiedy to rządziła „liberalna” i do dzisiaj przez wielu ubóstwiana ekipa Edwarda Gierka. Z kolei już po 1989 r. posłowie sejmu kontraktowego uchwalając pośpiesznie w lutym 1990 zmianę ustawy o symbolach państwowych nie zdobyli się na zwieńczenie państwowego godła krzyżem (jak mówiono potocznie - przykryto wtedy orła czapką), który wydarto z korony nie za powojennych rządów komunistów, ale w roku 1927.

[quote]Tymczasem orła bez korony konsekwentnie nosił na swojej maciejówce nie kto inny tylko „Pierwszy Marszałek”, co miało swoje korzenie jeszcze w tradycji strzeleckiej. Godłem „Strzelca” był właśnie orzeł bez korony, żołnierze legionowi wywodzący się z tego ruchu ignorowali szarże wojskowe zwracając się do wyższych stopniem per „obywatelu” a dominującą ideologią w tym kręgu był socjalizm ewoluujący nawet w kierunku tego co dzisiaj nazywamy komunizmem.[/quote]

Charakterystycznie dla propagandy tamtych i dzisiejszych czasów kwestie te przedstawił nie tak dawno prof. Janusz Cisek pisząc:

[quote]Orzeł ten nie miał korony. Nie wynikało to raczej z socjalistycznego rodowodu Piłsudskiego. (...) Polskiego orła z koroną car zastąpił ukoronowanym orłem dwugłowym. Poza tym jeden z programów politycznych mówił o powiązaniu Galicji z Królestwem Polskim. Okazało się, że niezależnie od realności tych zamierzeń korona na orle mogła przypaść zaborcy. Dlatego orzeł strzelecki pozostał bez korony[/quote]

Jak ktoś coś z tego bełkotu zrozumiał to pogratulować, tym którzy cechują się niższą inteligencją emocjonalną musi zadowolić inne tłumaczenie przedstawione przez tegoż samego prof. Ciska:

[quote]...Okazało się, że w trakcie transportu woskowa forma utraciła koronę, a skonfundowany Trojanowski nie wyjawił, iż projekt oryginalny taką koronę posiadał. Podobno Piłsudski w pośpiechu zatwierdził orła.....[/quote]

Profesor Cisek ma pewnie w zanadrzu jeszcze kilka takich historyjek historycznych, więc Vivat Academia, vivant professores.

[caption id="attachment_5054" align="alignleft" width="300"]maciejówka maciejówka[/caption]

Są to oczywiście dzisiaj bardzo niewygodne fakty i stąd zazwyczaj taktownie przemilczane ale trudno nie wspomnieć, że jak tylko owi socjaliści z Daszyńskim na czele objęli premierostwo to na Zamku Królewskim w Warszawie natychmiast wywieszono czerwony sztandar, który został zdjęty dopiero po zdecydowanych protestach mieszkańców i delegacji politycznych.

Obok istniejącej policji stworzono także oddziały milicji ludowej występującej również pod czerwonym partyjnym sztandarem i śpiewających pieśni rewolucyjne. Także Witos wspomina, że przebywając w tym okresie w Radomiu nie dało się nie zauważyć, że “...poza błotem i w oczy bijącym niechlujstwem, kipiało ono od czerwonych, socjalistycznych i bundowskich sztanda­rów, powywieszanych prawie na każdym domu.”

Na szczęście zdecydowana postawa prawicy mającej poparcie większości społeczeństwa polskiego wkrótce zmusiła socjalistów do odwrotu a Sejm Ustawodawczy w sierpniu 1919 r. uchwalił, że „Za barwy Rzeczypospolitej Polskiej uznaje się kolory biały i czerwony, w podłużnych pasach...”.

Czerwony sztandar powrócił jeszcze na krótko w lecie 1920 r. w kluczowych dniach wojno polsko-bolszewickej, co tak z wrodzonym sobie talentem opisał cytowany wcześniej premier Witos:

[quote]W Siedlcach zaraz na wstępie uderzyło mnie dziwnie, że obowiązki straży obywatelskiej spełniali prawie że wyłącznie Żydzi. Nosili oni biało-czerwone opaski na rękach i kłaniali się do pasa każdemu, kogo spotkali na ulicy. (...) Wszystkie domy żydowskie były gęsto udekorowane flagami polskimi. To nie przeszkadzało, że przed paru dniami zaledwie na tych samych domach powiewały czerwone, bolszewickie sztandary. Od prezydenta miasta Siedlec, p. Koślacza, dowiedziałem się tej smutnej prawdy, że prawie cała ludność żydowska Siedlec nie tylko stanęła po stronie bolszewików, ale razem z nimi zaczęła nękać ludność polską...[/quote]

[caption id="attachment_5055" align="alignleft" width="300"]Wincenty Witos Wincenty Witos[/caption]

Aha... Witos wspominał jeszcze, że po zamachu majowym “tarnowscy i okoliczni socjaliści” “...przez kilka nocy z rzędu demonstrowali przed moim domem, wznosząc krzykliwe okrzyki przeciw mnie, a na cześć Piłsudskiego, śpiewając Pierwszą Brygadę i Czerwony Sztandar.”

Rota kontra hymn legionów

Na szczęście „Czerwony Sztandar” nie okrzyknięto hymnem narodowym, nie jest natomiast także żadną tajemnicą, że po odzyskaniu niepodległości spory o ustalenie jaka pieśń ma symbolizować naszą państwowość były tak duże, że sejm nie zdołał tej sprawy ustawowo rozstrzygnąć. „Rota” nie przeszła, bo zbyt kojarzyła się z endecją no i odwoływała się do Boga, odśpiewany przez posłów w pierwszym sejmie na jego inaugurację hymn „Boże coś Polskę” był za bardzo klerykalny a ponadto za bardzo kojarzył się z hymnem Alojzego Felińskiego na cześć cara („Pieśń narodowa za pomyślność króla”), z kolei środowiska narodowe nie godziły się na „Mazurka Dąbrowskiego” pamiętając, że jeszcze niedawno refren śpiewano jako:

„Marsz, marsz Piłsudski
Prowadź na bój krwawy,
Pod twoim przewodem
Tryumf naszej sprawy”.

[quote]Tymczasem niewiele osób w Polsce wie, że pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła” zrobiono hymnem II Rzeczpospolitej za pomocą jeszcze bardziej ewidentnego fortelu niż w przypadku godła, gdyż zrobiono to za pomocą okólnika Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 26.02.1927 r., przy czym niektórzy powołują się jeszcze dodatkowo na okólnik Ministra Wyznań i Oświecenia Publicznego do "Kuratorjów Okręgów Szkolnych", w którym „Ministerstwo podaje niniejszym do wiadomości harmonizację na fortepian pieśni „Jeszcze Polska ...”.[/quote]

Juliusz Willaume i współautorzy opisując historię naszych narodowych symboli skomentowali ten fakt następująco:

[quote]Ostatecznie tę sporną sprawę (hymnu-przyp.) załatwiono poza sejmem po przewrocie majowym w 1926 r., z chwilą podjęcia przez obóz sanacyjny tzw. „ideologii państwowej.[/quote]

Jednakże zwykle zapomina się, że w tym okresie obowiązywała ciągle konstytucja marcowa, której art. 3 stwierdzał, ze "nie ma ustawy bez zgody sejmu" oraz, że "rozporządzenia władzy, z których wynikają prawa lub obowiązki obywateli, mają moc obowiązującą tylko wtedy, gdy zostały wydane z upoważnienia ustawy i z powołaniem się na nią". Okólniki poszczególnych ministrów będących jedynie organami władzy wykonawczej nie stanowiły prawa i nie mogły określać sposobu jego wykonywania a były jedynie wskazaniami dla pracowników resortów, którym dany minister kierował.

Stąd formalnie i zarazem paradoksalnie także dopiero stalinowska konstytucja z 1952 r. ustanawiała w art. 103, że "hymnem Rzeczypospolitej Polskiej jest "Mazurek Dąbrowskiego". Dwa najważniejsze symbole państwowości, zmiany pozornie nie mające związku z bieżąca polityką ale jakże istotne i dla niektórych jakże ważne skoro dokonywane z taką żelazną konsekwencją będąc zarazem przykładem swoistego sposobu rozumienia państwa i rządu oraz podejścia do legalizmu, procesu legislacyjnego, tradycji etc.

Geneza święta 11 listopada

Dzień 11 listopada został ustanowiony Świętem Niepodległości ustawą z 23 kwietnia 1937 r. (Dz.U. nr 33 z 1937 r. poz. 255) przy czym ówczesny ustawodawca czyli sejm zaludniony wyłącznie nominatami sanacji wyraźnie określił w art. 1, że święto to jest ustanowione „jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego”.

Tak się złożyło, że kilka miesięcy później bo na początku 1938 r. Stanisław Cywiński, wykładowca na Uniwersytecie Stefana Batorego w recenzji książki Wańkowicza wspomniał o „pewnym kabotynie”, co ówcześni oficerowie ideologiczni (tak, tak- to wcale nie wynalazek dzisiejszych czasów, tak samo jak „nieznani sprawcy”) zinterpretowali jako atak na dobre imię marszałka Piłsudskiego.

W ramach „honorowego” załatwienia sprawy, Cywińskiego pobito w jego własnym mieszkaniu, ale widocznie takie „honorowe” załatwienie sprawy nie gwarantowało, że nie znajdą się inni krytykanci dlatego też 7 kwietnia 1938 r. (Dz.U. nr 25 z 1938 r. poz. 219) uchwalona została ustawa o ochronie dobrego imienia Józefa Piłsudskiego (tak się „przypadkowo” złożyło, że prawie natychmiast, bo 9 kwietnia Stanisław Cywiński został uwięziony, skazany za lżenie narodu polskiego! spędzając w więzieniu łącznie 5 miesięcy – co na to dzisiejsi krytycy dławienia wolności słowa przez sądy, którzy często są bezrefleksyjnymi admiratorami przedwojennych porządków?).

Wypada także przynajmniej przez chwilę zadumać się nad treścią wspomnianej ustawy o ochronie imienia Marszałka, która w pierwszym artykule brzmi (w końcu nie została nigdy odwołana ani zmieniona) następująco:

[quote]Pamięci czynu i zasługi Józefa Piłsudskiego – Wskrzesiciela Niepodległości Ojczyzny i Wychowawcy Narodu – po wsze czasy należy do skarbnicy ducha narodowego i pozostaje pod szczególną ochroną prawa.[/quote]

Niezależnie od tego jaki kto ma stosunek do przedstawionych faktów warto uprzytomnić sobie, że walka nie tylko o symbole religijne, ale także symbole państwowe nie jest domeną współczesności, nie jest także wynalazkiem komuny, ale ma nieco głębsze korzenie.

Krzysztof Mazur, tekst ukazał się w tygodniku "Najwyższy Czas"

Jak można logicznie wywodzić sprawiedliwość społeczna musi różnić się od zwyczajnej sprawiedliwości, dlatego też per analogiam polityka historyczna to nie to samo co przedstawianie historycznych faktów, w rzeczywistości okazuje się nawet, że owej polityce historycznej z historycznymi faktami może być nie po drodze.
Zaskakująco często polityka historyczna w krajowym wydaniu polega na takim przedstawianiu historycznych wydarzeń, aby stanowiło to uzasadnienie dla bieżących zamierzeń politycznych, także dlatego aby owe działania w jakiś sposób usprawiedliwić a nawet legitymizować. Ale takie rozumienie polityki historycznej zaczyna sprawiać, że coraz częściej zamiast przedstawiać fakty, zaczynamy o tych faktach opowiadać, tworzyć rodzaj historycznej hagady będącej kompilacją wybranych faktów, komentarzy do tych faktów i praktycznych konsekwencji takich ustaleń.
Często możemy usłyszeć wzdychania niektórych do czasów Gierka lub Jaruzelskiego, kiedy to może i nie wszystko było jak należy ale ludzie mieli pracę, była większa pewność jutra itp. itd. Z kolei ci, którzy dostrzegają absurd takich tęsknot sami wzdychają np. do wyidealizowanej II Rzeczpospolitej - nagromadzenie takich infantylnych komentarzy występuje zwykle z okazji takich rocznicowych świąt jak 11 Listopada- przeciwstawiając ówczesne porządki, także polityczne tym panującym obecnie.
Tymczasem gdyby rzeczywiście było tak pięknie to z jakich powodów różni wybitni Polacy w tym m.in. prymas Hlond czy ks. kard. Sapieha mieliby w okresie międzywojennym wypowiadać określone sądy, które dzisiaj tak oględnie są przypominane. Z jakich powodów miałoby dojść do wielkiego strajku chłopskiego w sierpniu 1937 r., o którym dzisiaj także tak niechętnie się przypomina chociaż strajkowało wtedy kilka milionów chłopów, zginęło kilkadziesiąt osób a kilka tysięcy aresztowano. Z jakich wreszcie powodów tacy zasłużeni dla polskości i obrony niepodległości politycy jak np. Wincenty Witos czy Wojciech Korfanty musieliby uciekać za granicę na -jak to sam określił Witos w tytule jednej z części swoich wspomnień - tułaczkę.
Z okazji Święta Niepodległość chciałbym zwrócić uwagę na sposób wykreowania polskich symboli państwowych, bo chociaż problemy te poruszałem już wcześniej przy innych okazjach to myślę, że -mając na uwadze chociażby ciągle mała wiedzę na poruszony temat- warto jeszcze raz zebrać i przypomnieć te sprawy ku pewnej refleksji historycznej oraz wyciągnięcia z tych historii wniosków
„Nie deptać flagi i nie pluć na godło”
Wspomniany wcześniej prymas Hlond już po klęsce wrześniowej i swoim wyjeździe do Rzymu napisał tamże 21 listopada 1939 r. bardzo znamienny list, w którym poddając krytyce niektóre elementy przedwojennej polskiej rzeczywistości zauważył, że
„...sprawy państwowe traktowano z reguły na zasadach laicystycznych i wolnomularskich (…) Smutną pamiątką tych lat są wprowadzone do godła państwowego gwiazdy masońskie, które zeszpeciły Orła Białego, skaleczyły jego skrzydła i obniżyły jego loty”.
Po tym cytacie każdy współczesny powinien zerknąć na nasze obecne godło państwowe by przekonać się, co miał na myśli ks. kardynał a jednocześnie skonstatować, że oprócz praktycznej walki politycznej, w II RP toczono także walki o symbole. Już u samego zarania odrodzonej Rzeczpospolitej powołane na początku socjalistyczne gabinety artykułowały swoje przekonania w sferze symboli co ówczesny minister robót publicznych Andrzej Kędzior wyrzekając na szerzące sę w państwie porządki skomentował następująco:
„Thugutt taki sam jak i Piłsudski. Jako minister zabrał się do walki z orłem polskim, jakby nic innego nie miał do czynienia...”.
Mowa oczywiście o Stanisławie Thuguttcie sprawującym w rządach Daszyńskiego I Moraczewskiego tekę ministra spraw wewnętrznych, który zaraz po objeciu tego urzędu wydał okólnik następującej treści:
“Państwo polskie na mocy reskryptu obywatela Naczelnika Państwa do obywatela Ignacego Daszyńskiego z dnia 14-go listopada 1918 i późniejszych ustaw otrzymało ustrój republikański. W konsekwencji pociąga to za sobą drobną zmianę w herbie państwa, mianowicie: usunięcie z nad głowy Orła Białego korony królewskiej. Zgodnie z opinią rady ministrów polecam z pieczęci usunąć rzeczoną koronę.”
Jednakże wbrew pragnieniom naszych ówczesnych rewolucjonistów do 1927 r. godłem II RP był orzeł w koronie zwieńczonej krzyżem, który wyglądem przypominał godło z czasów stanisławowskich. Wzór godła i flagi wprowadzono ustawą z 1 sierpnia 1919 r. i symbole te miały obowiązywać aż do momentu uregulowania tej sprawy w konstytucji. Jednakże konstytucja marcowa nie odniosła się w ogóle do spraw symboli państwowych przez co ustawa obowiązywała nadal i mogła być zmieniona jedynie inną ustawą, którą mógł uchwalić sejm.
Sejm nie mógł uchwalić ustawy bez zgody prawicowej większości, której dotychczasowe symbole odpowiadały. Ale po zamachu majowym wprowadzono tzw. nowelę sierpniową do konstytucji marcowej, która zmieniała także Art. 44 tejże konstytucji wprowadzając m.in. zapis, że
„Prezydent Rzeczypospolitej ma prawo w czasie gdy Sejm i Senat są rozwiązane, aż do chwili ponownego zebrania się Sejmu (art. 25), wydawać w razie nagłej konieczności państwowej rozporządzenia z mocą ustawy w zakresie ustawodawstwa państwowego...”.
Prezydentem wybrano najpierw Piłsudskiego a po nieprzyjęciu przez Piłsudskiego tego stanowiska dokonano powtórnego wyboru w osobie spolegliwego wobec Marszałka i majowych zamachowców - Ignacego Mościckiego. Tenże prezydent Mościcki 28 listopada 1927 rozwiązał parlament (nowy zebrał się dopiero 27 marca 1928) i praktycznie zaraz po rozwiązaniu parlamentu bo 13 grudnia 1927 roku wydał rozporządzenie wprowadzające nowy wzór godła państwowego.
odjęto mu krzyż z koronyWidocznie zmiana godła stanowiła "nagłą konieczność państwową", bo tylko w takich sytuacjach prezydent mógł zgodnie z nowelą wydawać rozporządzenia z mocą ustawy a pomijając sam wygląd orła (autorem konkursowego projektu był profesor architektury na Politechnice Warszawskiej Zygmunt Kamiński, który posłużył się wizerunkiem tzw. orła Stefana Batorego), należy zaznaczyć, że odjęto mu krzyż z korony a dodano na skrzydłach owe pentagramy, o których pisał cytowany wcześniej prymas Hlond zwane eufemistycznie rozetami.
Czerwoni czy biało-czerwoni
Co ciekawe stalinowska konstytucja z 1952 r. stanowiła, że godłem jest "wizerunek orła białego w koronie”, co tak naprawdę zmieniła (pomijając dekret z 1955 r.) dopiero zmiana do konstytucji z 1976 r., kiedy to rządziła „liberalna” i do dzisiaj przez wielu ubóstwiana ekipa Edwarda Gierka. Z kolei już po 1989 r. posłowie sejmu kontraktowego uchwalając pośpiesznie w lutym 1990 zmianę ustawy o symbolach państwowych nie zdobyli się na zwieńczenie państwowego godła krzyżem (jak mówiono potocznie - przykryto wtedy orła czapką), który wydarto z korony nie za powojennych rządów komunistów, ale w roku 1927.
Tymczasem orła bez korony konsekwentnie nosił na swojej maciejówce nie kto inny tylko „Pierwszy Marszałek”, co miało swoje korzenie jeszcze w tradycji strzeleckiej. Godłem „Strzelca” był właśnie orzeł bez korony, żołnierze legionowi wywodzący się z tego ruchu ignorowali szarże wojskowe zwracając się do wyższych stopniem per „obywatelu” a dominującą ideologią w tym kręgu był socjalizm ewoluujący nawet w kierunku tego co dzisiaj nazywamy komunizmem.
Charakterystycznie dla propagandy tamtych i dzisiejszych czasów kwestie te przedstawił nie tak dawno prof. Janusz Cisek pisząc:

„Orzeł ten nie miał korony. Nie wynikało to raczej z socjalistycznego rodowodu Piłsudskiego. (...) Polskiego orła z koroną car zastąpił ukoronowanym orłem dwugłowym. Poza tym jeden z programów politycznych mówił o powiązaniu Galicji z Królestwem Polskim. Okazało się, że niezależnie od realności tych zamierzeń korona na orle mogła przypaść zaborcy. Dlatego orzeł strzelecki pozostał bez korony.”
Jak ktoś coś z tego bełkotu zrozumiał to pogratulować, tym którzy cechują się niższą inteligencją emnocjonalną musi zadowolić inne tłumaczenie przedstawione przez tegoż samego prof. Ciska:
„...Okazało się, że w trakcie transportu woskowa forma utraciła koronę, a skonfundowany Trojanowski nie wyjawił, iż projekt oryginalny taką koronę posiadał. Podobno Piłsudski w pośpiechu zatwierdził orła....”.
Profesor Cisek ma pewnie w zandrzu jeszcze kilka takich historyjek historycznych, więc Vivat Academia, vivant professores.
Są to oczywiście dzisiaj bardzo niewygodne fakty i stąd zazwyczaj taktownie przemilczane ale trudno nie wspomnieć, że jak tylko owi socjaliści z Daszyńskim na czele objęli premierostwo to na Zamku Królewskim w Warszawie natychmiast wywieszono czerwony sztandar, który został zdjęty dopiero po zdecydowanych protestach mieszkańców i delegacji politycznych.
Obok istniejącej policji stworzono także oddziały milicji ludowej występującej również pod czerwonym partyjnym sztandarem i śpiewających pieśni rewolucyjne. Także Witos wspomina, że przebywając w tym okresie w Radomiu nie dało się nie zauważyć, że “...poza błotem i w oczy bijącym niechlujstwem, kipiało ono od czerwonych, socjalistycznych i bundowskich sztanda­rów, powywieszanych prawie na każdym domu.”
Na szczęście zdecydowana postawa prawicy mającej poparcie większości społeczeństwa polskiego wkrótce zmusiła socjalistów do odwrotu a Sejm Ustawodawczy w sierpniu 1919 r. uchwalił, że „Za barwy Rzeczypospolitej Polskiej uznaje się kolory biały i czerwony, w podłużnych pasach...”.Czerwony sztandar powrócił jeszcze na krótko w lecie 1920 r. w kluczowych dniach wojno polsko-bolszewickej, co tak z wrodzonym sobie talentem opisał cytowany wcześniej premier Witos:
„W Siedlcach zaraz na wstępie uderzyło mnie dziwnie, że obowiązki straży obywatelskiej spełniali prawie że wyłącznie Żydzi. Nosili oni biało-czerwone opaski na rękach i kłaniali się do pasa każdemu, kogo spotkali na ulicy. (...) Wszystkie domy żydowskie były gęsto udekorowane flagami polskimi. To nie przeszkadzało, że przed paru dniami zaledwie na tych samych domach powiewały czerwone, bolszewickie sztandary. Od prezydenta miasta Siedlec, p. Koślacza, dowiedziałem się tej smutnej prawdy, że prawie cała ludność żydowska Siedlec nie tylko stanęła po stronie bolszewików, ale razem z nimi zaczęła nękać ludność polską...”
Aha... Witos wspominał jeszcze, że po zamachu majowym “tarnowscy i okoliczni socjaliści” “...przez kilka nocy z rzędu demonstrowali przed moim domem, wznosząc krzykliwe okrzyki przeciw mnie, a na cześć Piłsudskiego, śpiewając Pierwszą Brygadę i Czerwony Sztandar.”
Rota kontra hymn legionów
Na szczęście „Czerwony Sztandar” nie okrzyknięto hymnem narodowym, nie jest natomiast także żadną tajemnicą, że po odzyskaniu niepodległości spory o ustalenie jaka pieśń ma symbolizować naszą państwowość były tak duże, że sejm nie zdołał tej sprawy ustawowo rozstrzygnąć. „Rota” nie przeszła, bo zbyt kojarzyła się z endecją no i odwoływała się do Boga, odśpiewany przez posłów w pierwszym sejmie na jego inaugurację hymn „Boże coś Polskę” był za bardzo klerykalny a ponadto za bardzo kojarzył się z hymnem Alojzego Felińskiego na cześć cara („Pieśń narodowa za pomyślność króla”), z kolei środowiska narodowe nie godziły się na „Mazurka Dąbrowskiego” pamiętając, że jeszcze niedawno refren śpiewano jako:
„Marsz, marsz PiłsudskiProwadź na bój krwawy,Pod twoim przewodemTryumf naszej sprawy”.
za pomocą okólnikaTymczasem niewiele osób w Polsce wie, że pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła” zrobiono hymnem II Rzeczpospolitej za pomocą jeszcze bardziej ewidentnego fortelu niż w przypadku godła, gdyż zrobiono to za pomocą okólnika Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 26.02.1927 r., przy czym niektórzy powołują się jeszcze dodatkowo na okólnik Ministra Wyznań i Oświecenia Publicznego do "Kuratorjów Okręgów Szkolnych", w którym „Ministerstwo podaje niniejszym do wiadomości harmonizację na fortepian pieśni „Jeszcze Polska ...”. Juliusz Willaume i współautorzy opisując historię naszych narodowych symboli skomentowali ten fakt następująco:

„Ostatecznie tę sporną sprawę (hymnu-przyp.) załatwiono poza sejmem po przewrocie majowym w 1926 r., z chwilą podjęcia przez obóz sanacyjny tzw. „ideologii państwowej”.
Jednakże zwykle zapomina się, że w tym okresie obowiązywała ciągle konstytucja marcowa, której art. 3 stwierdzał, ze "nie ma ustawy bez zgody sejmu" oraz, że "rozporządzenia władzy, z których wynikają prawa lub obowiązki obywateli, mają moc obowiązującą tylko wtedy, gdy zostały wydane z upoważnienia ustawy i z powołaniem się na nią". Okólniki poszczególnych ministrów będących jedynie organami władzy wykonawczej nie stanowiły prawa i nie mogły określać sposobu jego wykonywania a były jedynie wskazaniami dla pracowników resortów, którym dany minister kierował.
Stąd formalnie i zarazem paradoksalnie także dopiero stalinowska konstytucja z 1952 r. ustanawiała w art. 103, że "hymnem Rzeczypospolitej Polskiej jest "Mazurek Dąbrowskiego". Dwa njaważniejsze symbole państwowości, zmiany pozornie nie majace związku z bieżąca polityką ale jakże istotne i dla niektórych jakże ważne skoro dokonywane z taką żelazną konsekwencją będąc zarazem przykładem swoistego sposobu rozumienia państwa i rządu oraz podejścia do legalizmu, procesu legislacyjnego, tradycji etc.
Geneza święta 11 listopada
Dzień 11 listopada został ustanowiony Świętem Niepodległości ustawą z 23 kwietnia 1937 r. (Dz.U. nr 33 z 1937 r. poz. 255) przy czym ówczesny ustawodawca czyli sejm zaludniony wyłącznie nominatami sanacji wyraźnie określił w art. 1, że święto to jest ustanowione „jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego”.
Tak się złożyło, że kilka miesięcy później bo na początku 1938 r. Stanisław Cywiński, wykładowca na Uniwersytecie Stefana Batorego Batorego w recenzji książki Wańkowicza wspomniał o „pewnym kabotynie”, co ówcześni oficerowie ideologiczni (tak, tak- to wcale nie wynalazek dzisiejszych czasów, tak samo jak „nieznani sprawcy”) zinterpretowali jako atak na dobre imię marszałka Piłsudskiego.
W ramach „honorowego” załatwienia sprawy, Cywińskiego pobito w jego własnym mieszkaniu, ale widocznie takie „honorowe” załatwienie sprawy nie gwarantowało, że nie znajdą się inni krytykanci dlatego też 7 kwietnia 1938 r. (Dz.U. nr 25 z 1938 r. poz. 219) uchwalona została ustawa o ochronie dobrego imienia Józefa Piłsudskiego (tak się „przypadkowo” złożyło, że prawie natychmiast, bo 9 kwietnia Stanisław Cywiński został uwięziony, skazany za lżenie narodu polskiego! spędzając w więzieniu łącznie 5 miesięcy – co na to dzisiejsi krytycy dławienia wolności słowa przez sądy, którzy często są bezrefleksyjnymi admiratorami przedwojennych porządków?).
Wypada także przynajmniej przez chwilę zadumać się nad treścią wspomnianej ustawy o ochronie imienia Marszałka, która w pierwszym artykule brzmi (w końcu nie została nigdy odwołana ani zmieniona) następująco:
„Pamięci czynu i zasługi Józefa Piłsudskiego – Wskrzesiciela Niepodległości Ojczyzny i Wychowawcy Narodu (podkr.- K.M.) – po wsze czasy należy do skarbnicy ducha narodowego i pozostaje pod szczególną ochroną prawa”.
Niezależnie od tego jaki kto ma stosunek do przedstawionych faktów warto uprzytomnić sobie, że walka nie tylko o symbole religijne, ale także symbole państwowe nie jest domeną współczesności, nie jest także wynalazkiem komuny, ale ma nieco głębsze korzenie.

Artykuł O tym, jak Orzeł stracił krzyż z korony w 1927 r., a „Mazurek Dąbrowskiego” został hymnem dzięki fortelowi pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/o-tym-jak-orzel-stracil-krzyz-z-korony-w-1927-r-a-mazurek-dabrowskiego-zostal-hymnem-dzieki-fortelowi/feed/ 4
Polski rząd nie zareagował na apel Watykanu o pomoc dla meksykańskich katolików. Oraz o politycznej poprawności w filmie Cristiada https://niezlomni.com/polski-rzad-nie-zareagowal-na-apel-watykanu-o-pomoc-dla-meksykanskich-katolikow-oraz-o-politycznej-poprawnosci-w-filmie-cristiada/ https://niezlomni.com/polski-rzad-nie-zareagowal-na-apel-watykanu-o-pomoc-dla-meksykanskich-katolikow-oraz-o-politycznej-poprawnosci-w-filmie-cristiada/#respond Fri, 27 Dec 2013 14:35:01 +0000 http://niezlomni.com/?p=4776

cristiadaMATEUSZ RAWICZ: - Panie Profesorze, duże uznanie u polskich widzów zdobył film „Cristiada”. Na ile jest to obraz przekazujący prawdę historyczną, a na ile fikcję?
JACEK BARTYZEL: - Film Wrighta jest oczywiście życzliwy cristeros (którzy zresztą na to zasługują), ale nie ma w nim natrętnej i niezgodnej z prawdą propagandy; nie ukrywa też ciemniejszych epizodów, których nie brakuje w żadnym ludzkim przedsięwzięciu, jak podpalenia pociągu z przygodnymi pasażerami w środku przez księdza J. Reyesa Vegę czy nierycerski strzał w plecy bezbronnego żołnierza oddany przez słynnego El Catorce („Czternastkę”), czyli Victoriana Ramíreza.

[caption id="attachment_4778" align="alignleft" width="225"]Plutarco_elias_calles Plutarco Elías Calles[/caption]

Niemniej, prócz pewnych faktograficznych nieścisłości, budzi on niemało wątpliwości co do interpretacji zdarzeń, która (pomimo przedstawienia grozy zdarzeń) idzie w kierunku złagodzenia ich sensu w duchu politycznej, i niestety także eklezjalnej, „poprawności”. Wyjdźmy tu od samego początku filmu, który zaczyna się wyświetleniem tekstu zawierającego zdumiewający eufemizm, iż „niepewne relacje” pomiędzy rządem Meksyku a Kościołem katolickim pogorszyły się, kiedy prezydent Plutarco Elías Calles wydał restrykcyjne prawa antyklerykalne. W rzeczywistości, cały okres zarówno rewolucji, jak i jej „instytucjonalizacji” po uchwaleniu w 1917 roku nowej konstytucji, znaczony jest nie „niepewnością”, lecz fizyczną przemocą – mordami księży i świeckich katolików, wypędzaniem biskupów, zamachami bombowymi na świątynie oraz drakońskim ustawodawstwem antykatolickim (nieraz wręcz absurdalnym, jak zakaz całowania kapłanów rękę).

Cała różnica pomiędzy Callesem a jego poprzednikami, jak generałowie – prezydenci: Venustiano Carranza czy Álvaro Obregon, sprowadza się do tego, że tamci w pewnym momencie cofali się (z różnych, dość zawikłanych powodów) przed ostatecznymi konsekwencjami, natomiast Calles poszedł o „jeden most dalej”, wprowadzając do kodeksu karnego przepisy wykonawcze do nie w pełni stosowanego dotąd prawa. Całe polityczne podłoże wojny wydanej przez meksykański rząd Kościołowi sprowadzone jest więc w filmie wyłącznie do cech osobowościowych jednego człowieka, który znalazł się na szczycie władzy. Film nie zawiera nawet najmniejszej aluzji do ideologicznego oblicza ani samego Callesa, ani establishmentu rewolucyjnego państwa; ani razu nie padają w nim takie słowa, jak liberał, jakobin czy socjalista, a przecież tak właśnie określali się meksykańscy rewolucjoniści.

[quote]Jeszcze bardziej znamiennym przemilczeniem jest uniknięcie wskazania głównej nadrzędnej siły sprawczej wojny z Kościołem, czyli masonerii, do której należeli wszyscy bez wyjątku funkcjonariusze reżimu, która spajała wszystkie frakcje obozu rewolucyjnego – od liberałów, poprzez jakobinów i socjalistów (jak sam Calles), aż po elementy wprost bolszewizujące – i która wreszcie, co najważniejsze, zupełnie nie ukrywała swojego autorstwa programu zniszczenia Kościoła, jawnie się tym chlubiąc.[/quote]

[caption id="attachment_4779" align="alignleft" width="225"]Anacleto González Flores Anacleto González Flores[/caption]

Innego rodzaju zastrzeżenia, lecz równie poważnej natury, musi budzić przedstawienie w filmie sylwetki jednego z głównych (i autentycznych) „bohaterów pozytywnych”, czyli bł. Anakleta Gonzaleza Floresa. To, że ta świetlana postać odmalowana jest wręcz „na kolanach”, nie zmienia faktu interpretacyjnego fałszu. Anacleto González Flores – wybitny intelektualista i sprawny organizator zarazem, założyciel Zjednoczenia Ludowego w stanie Jalisco, autor strategii bojkotu ekonomicznego reżimu, ale również drugi szef polityczny powstania – zaprezentowany został w filmie jako ideologiczny pacyfista, programowo przeciwny walce zbrojnej. Mówi on: „musimy znaleźć pokojowe rozwiązanie, nie będziemy walczyć”, a już po jego śmierci jedna z bohaterek należących do wspomagających cristeros Brygad św. Joanny d’Arc wypowiada stereotypowy frazes pacyfistyczny: „Anacleto miał rację, przemoc prowadzi donikąd”. U podstaw tej interpretacji leży bez wątpienia autorytet naukowego konsultanta filmu, którym był prof. Jean Meyer. Ów francuskiego pochodzenia, lecz związany z Meksykiem, historyk jest bez wątpienia wybitnym uczonym, bodaj najlepszym znawcą historii Kościoła w tym kraju, ale ma również swoje osobiste poglądy, które w wypadku bł. Anakleta wyraził w biografii zatytułowanej znamiennie: „człowiek, który chciał być meksykańskim Gandhim”.

Błąd jego interpretacji polega na wyciągnięciu fałszywych konkluzji z prawdziwego faktu, tj. stosowania taktyki oporu cywilnego, dopóki istnieje nadzieja, że może on przynieść pozytywne rezultaty. Ale pokojowy opór (resistencia pacífica) przeciwko opresorom Kościoła, który wybrał zrazu i organizował Anacleto, nie miał nic wspólnego z ideologią pacyfistyczną, lecz wypływał z nauki moralnej Kościoła, która w walce z tyranią nakazuje wypróbować najpierw wszystkie środki pokojowe (i legalne). Jako doskonały znawca tomizmu González Flores kierował się także wskazówkami Akwinaty, który uczył, że opór czynny jest moralnie dozwolony wówczas, kiedy odpowiedzialność za jego skutki weźmie jakiś autorytet publiczny i kiedy roztropna analiza sytuacji wskaże realne szanse powodzenia takiego oporu. Dopóki, wobec dysproporcji sił, takiej szansy nie widział, powstrzymywał wybuch powstania, lecz kiedy ono i tak spontanicznie wybuchło, i kiedy biskupi dali na nie, acz w ostrożny i warunkowy sposób, przyzwolenie, Anacleto nie wahał się przystąpić do niego i stanąć na jego czele, jak prawdziwy żołnierz Kościoła Wojującego, którego pisma (na czele z Plebiscytem męczenników) także dowodzą, że był człowiekiem walki z szatańską trójcą, jak pisał, wrogów katolicyzmu: protestantyzmem, masonerią i rewolucją.

Jednak najpoważniejsze ze wszystkich zastrzeżenie trzeba zgłosić wobec ostatniej sceny filmu, będącej przecież kodą zawierającą przesłanie twórców do widzów. Oto, z udekorowanego kościoła wychodzą odświętnie ubrane dzieci, zapewne po Pierwszej Komunii, i wyświetlany jest napis informujący, iż dzięki zawartym układom (arreglos) biskupów z rządem kościoły w całym Meksyku zostały otwarte, a następny napis, na obrazku w sepii, informuje o beatyfikacji męczenników przez Benedykta XVI w 2005 roku. Przesłanie to jest więc hiperoptymistyczne, i widz musi wyjść z kina z przekonaniem, że chociaż meksykańscy katolicy cierpieli strasznie, to jednak ofiara męczenników i bohaterstwo cristeros nie poszły na marne, bo wszystko skończyło się dobrze.

Reasumując można powiedzieć, że religijny sens cristiady został tu poddany dyskretnej i subtelnej na ogół obróbce w duchu „posoborowym”. Przesłanie encykliki Quas primas o społecznym królowaniu Chrystusa – które wyznaczało sens cristiady – zostało tu przefiltrowane przez „ducha” deklaracji o wolności religijnej Dignitatis humanae. Cristeros nie walczyli jednak o to – a przynajmniej nie tylko o to – aby rząd zezwolił katolikom na wyznawanie ich wiary bez obawy prześladowań; nie walczyli o „rząd demokratyczny”, który zagwarantuje swobodę wyznawania religii, tym bardziej jakiejkolwiek – to była co najwyżej indywidualna pozycja gen. Enrique’a Gorostiety, cristero agnostico, który dopiero przechodził przemianę duchową w toku walki – lecz o rząd katolicki.

cristiada2Celem cristeros było zmiecenie z powierzchni ziemi bezbożnej, masońskiej tyranii i ponowne złożenie Meksyku pod stopy Chrystusa Króla, tak jak było za czasów kolonialnej Nowej Hiszpanii i jeszcze na początku niepodległego Meksyku, którego konstytucja stanowiła, że jego religią publiczną jest i będzie religia katolicka, apostolska i rzymska. Jednoznacznie świadczy o tym Konstytucja Cristeros z 1 stycznia 1928 roku, w której pierwszym artykule „naród meksykański uznaje i składa hołd Bogu Wszechmogącemu i Najwyższemu Stwórcy Wszechświata” oraz postanawia, że najwyższą władzę w Meksyku będzie sprawował Chrystus Król. W obrazie Wrighta rozbrzmiewa nieustannie ów piękny okrzyk: ¡Viva Cristo Rey!, ale skoro nie artykułuje on owego celu, to traci swoją substancjalną treść; wyraża jedynie to, że Chrystus króluje w sercach powstańców, tymczasem oni bili się o to, aby On królował też w meksykańskim państwie, w jego ustawach i urzędach, w szkołach i we wszystkich aktach publicznego hołdu.

- Poleciłby Pan ten film widzom?
- Pomimo powyższych krytycznych uwag Cristiadę sam obejrzałem, jeszcze przed jej oficjalnym wejściem do dystrybucji, dwukrotnie i muszę od razu wyznać, że jest to film, do którego z pewnością będę pragnął powracać. Pewne nierówności dramaturgiczne czy zmienność konwencji gatunkowych nie zmienia ogólnego wrażenia, że jest to obraz mocny, po wielokroć wstrząsający wręcz, zachwycający rozmachem scen batalistycznych, urodą plenerów, umiejętnym operowaniem kontrastami światła i mroku, starannością detalu kostiumów i rekwizytów – i oczywiście wybornym aktorstwem takich renomowanych gwiazd, jak Andy García, Eva Longoria, Peter O’Toole, Eduardo Verástegui czy Rubén Blades. Rewelacyjny jest także debiutant Maurizio Kuri, jako najmłodszy męczennik cristiady, 14-letni José Sánchez del Río. Jego Via Crucis po ziemi posypanej solą, którą musi przemierzać stopami obdartymi ze skóry, to scena dorównująca Pasji Mela Gibsona, i trudno powstrzymać łzy, oglądając męczeństwo tego dziecka i jego heroiczną wierność do końca.

- W polskiej kulturze temat prześladowań wiary w Meksyku jest mało znany. Przybliża go m.in. Melchior Wańkowicz w zbiorze reportaży „W kościołach Meksyku” i Graham Greene w powieści „Moc i chwała”.
- To prawda, lecz trzeba zaznaczyć, że kiedy rozgrywały się te dramatyczne wydarzenia, to budziły one w Polsce żywe i współczujące zainteresowanie opinii katolickiej. Świadectwem tego są nie tylko reportaże Wańkowicza, ale równie inne opracowania, także tłumaczone, jak A. Bora Prześladowanie Kościoła katolickiego w Meksyku, O męczeńskim Meksyku czy o. A. Dragona SJ Za Chrystusa Króla. Żywot ks. Michała Augustyna Pro SJ.

[quote]Mało znanym, a przykrzejszym faktem jest natomiast to, że kiedy Stolica Apostolska zwróciła się poufnie do rządu polskiego z prośbą o wywarcie nacisku kanałami dyplomatycznymi na władze meksykańskie celem odstąpienia od ich drakońskiej polityki, nasz MSZ nie wykazał zainteresowania tą kwestią.[/quote]

(…)

Fragment wywiadu z prof. Jackiem Bartyzelem, który ukazał się w najnowszym, 69. numerze Frondy

Artykuł Polski rząd nie zareagował na apel Watykanu o pomoc dla meksykańskich katolików. Oraz o politycznej poprawności w filmie Cristiada pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/polski-rzad-nie-zareagowal-na-apel-watykanu-o-pomoc-dla-meksykanskich-katolikow-oraz-o-politycznej-poprawnosci-w-filmie-cristiada/feed/ 0