Gniezno – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Gniezno – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Wyprawy śladami ukrytych i skradzionych skarbów. Historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość! [WIDEO] https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/ https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/#comments Tue, 26 Nov 2019 16:29:47 +0000 https://niezlomni.com/?p=50867

Skarby kultury od wieków kradziono, ukrywano, ale i odzyskiwano. Wiele z nich w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach zaginęło lub zostało zniszczonych i to nie tylko podczas wojny. Kradzieże też nie zawsze kończyły się tragicznie. W niniejszej książce znalazły się również historie skarbów cudownie odnalezionych i ocalonych.


W 1955 roku w Warszawie przepadł obraz meksykańskiej artystki Fridy Kahlo, który dzisiaj byłby wart miliony dolarów. Dziewięć lat wcześniej w okupowanej przez Rosjan Saksonii ginie ślad po Pięknej Madonnie z Torunia.

Gdy jedne zabytki znikały, inne wracały na swe dawne miejsca. Dopiero w 1960 roku z rąk kanadyjskich antykomunistów udało się – przy pomocy kardynała Stefana Wyszyńskiego – wyrwać polskie skarby narodowe z arrasami wawelskimi na czele. A kilka lat po wojnie tylko przypadek sprawił, że w piwnicach Muzeum Wielkopolskiego natrafiono na zamurowany w schronie największy obraz Jana Matejki.

Leszek Adamczewski jak zwykle barwnie przedstawia owe zagmatwane, nierzadko tragiczne losy tych i innych polskich zabytków i skarbów kultury.

Fragmenty książki Leszka Adamczewskiego pt.
”Zagrożone dziedzictwo. Zaskakujące losy zabytków na krętych ścieżkach XX wieku”, wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ.

Wyprawy śladami skarbów – historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość!

(…)W połowie czerwca 1945 roku podpułkownik Denisow zdobył informację, że w tajnym sejfie Miejskiej Kasy Oszczędności w Gdańsku ma znajdować się unikatowa kolekcja numizmatyczna. Wkrótce na ulicy, która dziś nosi nazwę Nowy Świat, pojawiła się ekipa wyposażona w kilofy, łomy i spawarkę. Próba sforsowania grubej na półtora metra ściany się nie udała i palnikami trzeba było wyciąć dziurę w stalowych drzwiach. Trud się opłacił. W nienaruszonym stanie w ręce brygady Denisowa wpadł cały zbiór Gabinetu Numizmatycznego zamku malborskiego wraz z dokumentacją kolekcji. W sejfie stały też dwie szafy pancerne, które – jak się okazało – były puste, oraz siedem maszyn do pisania. W magazynach trzeciej komendantury Gdańska przeliczono kolekcję. Składała się ona z 14.082 monet, medali, plakiet, pieczątek, odlewów gipsowych pieczęci, a także orderów i odznak. Major Charko, wybitny archeolog i numizmatyk, spłodził pseudonaukowe opracowanie, w którym udowadniał, że na zbiór malborski składały się niemal wyłącznie monety pruskie i niemieckie, gdy w rzeczywistości w skład kolekcji wchodziły przede wszystkim monety z mennic Prus Królewskich wchodzących w skład Rzeczypospolitej i Prus Książęcych związanych z Rzeczpospolitą oraz Zakonu Krzyżackiego, a sam malborski Gabinet Numizmatyczny był do 1939 roku jednym z najbogatszych warsztatów badawczych nad dziejami polskiego pieniądza. (…)

Poznań. Cud w katedrze
(...)
Wróćmy jednak do Posen lat wojny. Na co dzień katedra – jak się rzekło – służyła za magazyn. Zwożono doń zdobycze pochodzące z grabieży – od dzieł sztuki malarskiej i cennych przedmiotów kultu religijnego na początku okupacji po różne dobra wywożone z Warszawy podczas i po powstaniu 1944 roku przez podwładnych dowódcy policyjnej grupy bojowej, gruppenführera SS i generała Waffen SS Heinza Reinefartha, wysłanej w celu pacyfikacji Powstania Warszawskiego. Reinefarth był jednocześnie wyższym dowódcą SS i policji w Kraju Warty, więc nie gdzie indziej, ale do katedry poznańskiej trafiły zrabowane w Warszawie ubrania, futra, maszyny do szycia, bielizna i tym podobne łupy. W różnych publikacjach dotyczących wojennych dziejów poznańskiego Kaiser-Friedrich Museum, czyli Muzeum Cesarza Fryderyka, mowa jest i o tym, że przez jakiś czas w katedrze poznańskiej przechowywano niektóre bardzo cenne zbiory, zanim w drugiej połowie 1942 roku skarby te przewieziono do podziemi fortyfikacji międzyrzeckich. (…)

Szczecin. Zaginiona Sedina
(...)
Gdy na początku lipca 1945 roku administracja polska z prezydentem Piotrem Zarembą na czele przejmowała władzę w Szczecinie, Sediny nie było już na szczycie pomnika-fontanny. W splądrowanym przez czerwonoarmistów mieście, gdzie brakowało praktycznie wszystkiego, a zwłaszcza żywności, gdzie na porządku dziennym były podpalenia, grabieże, gwałty i zbrodnie, nikt nie przejmował się pustym cokołem. Pewnie stał tam jakiś pomnik, który zainteresował Rosjan, więc go ściągnięto z wykorzystaniem czołgu, a przy okazji poważnie uszkodzono – szeptano tu i ówdzie. I szybko o pomniku-fontannie zapomniano. Jeśli wierzyć znawcom dziejów Szczecina, wojenne losy Sediny zginęły w mrokach tajemnicy. Pomnik stał na cokole jeszcze we wrześniu 1939 roku, a nie było go w lipcu 1945 roku.

Gniezno. W marcową noc

Na początku trzeciej dekady marca 1941 roku ożyło wnętrze zabytkowej katedry w Gnesen (Gnieźnie). Zapalono światła, a w ławkach, odwróconych w kierunku kościelnych organów, zasiedli ludzie. Nie wierni uczestniczący w nabożeństwie, ale słuchacze niecodziennego koncertu. Na zamieszczonym 22 marca, przez wydawany w Posen hitlerowski dziennik „Ostdeutscher Beobachter”, zdjęciu widać głównie cywilów w zimowych płaszczach. Wielu mężczyzn ma na głowach kapelusze lub czapki kroju wojskowego. Na drugim zdjęciu można zobaczyć, że w fotelach, gdzie zwykle w prezbiterium świątyni zasiadali kanonicy katedralni, bliscy współpracownicy prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda, rozpierają się hitlerowscy dygnitarze. Widać namiestnika Rzeszy w Kraju Warty, gauleitera NSDAP Arthura Greisera, zastępcę gauleitera Kurta Schmalza oraz nadburmistrza Gnesen, kreisleitera NSDAP Juliusa Theodora Lorenzena. Wszyscy oni zjawili się w zamkniętej od miesięcy katedrze, by wysłuchać koncertu organowego profesora Heinricha Boella z Breslau (Wrocławia). „Była to doniosła godzina, gdy zbudowany niemiecką ręką Dom Boży wypełniony był dźwiękami wielkich mistrzów”– pisał „Ostdeutscher Beobachter”, w publikacji zatytułowanej Das Orgelkonzert im Dom zu Gnesen, informując, że Boell zagrał utwory Bacha, Regera i Händla.

 

Gdańsk. Kręta droga do sądu ostatecznego.

Zdobyty przez czerwonoarmistów Danzig płonął. Języki ognia i chmury czarnego dymu unosiły się nie tylko nad gdańskim Głównym Miastem i Starym Miastem, ale także nad kwartałami zabudowy mieszkalnej. Syk ognia i czasami rumor walących się ścian zagłuszały strzały i krzyki gwałconych kobiet. Cywilni gdańszczanie na własnej skórze doświadczali, czym jest piekło na ziemi… Gdy wkrótce do Gdańska przyjechała, od miesiąca krążąca na tyłach wojsk 2. Frontu Białoruskiego, brygada trofiejna Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR, mury budynków dawnego klasztoru franciszkanów, w którym Niemcy urządzili Muzeum Miejskie (Stadtmuseum), były jeszcze gorące. Zabytkowy budynek muzeum uległ znacznemu zniszczeniu wskutek pożaru, który szalał od 20 do
29 marca 1945 roku, a więc podczas walk o Danzig, gdy miasto było bombardowane i ostrzeliwane przez artylerię radziecką. Spłonął całkowicie dach oraz wszystkie sale wystawowe na piętrze. Wybite były szyby, a piwnice zalała woda. Później obliczono, że pożar strawił 301 z pozostawionych w muzeum obrazów, a spośród zachowanych 128-u jedenaście było podziurawionych lub nosiło ślady ognia. (...)

Toruń. Na tropie Pięknej Madonny

Już na początku niemieckiej okupacji Torunia Piękną Madonną zainteresował się profesor Willi Drost z gdańskiej Technische Schule (Wyższej Szkoły Technicznej) i jednocześnie od 1937 roku dyrektor Stadtmuseum (Muzeum Miejskiego) w Danzig, które miało rangę najważniejszej placówki muzealnej w Prusach Zachodnich. Jako specjalny kurator do spraw zbiorów muzealnych w okręgu Danzig-Westpreussen (Gdańsk- -Prusy Zachodnie) profesor zapoznawał się z zabytkami, które w zajętych przez Wehrmacht miastach województwa pomorskiego wpadły w ręce Niemców. Nadburmistrz Thorn (Torunia) i jednocześnie miejscowy kreisleiter NSDAP Franz Jacob po przyjeździe do miasta nad Wisłą szybko się dowiedział, że profesor Willi Drost cieszy się zaufaniem i poparciem Alberta Forstera, namiestnika Rzeszy w okręgu Danzig-Westpreussen i gdańskiego gauleitera partii hitlerowskiej. Osobiście wolałby, by toruńskimi zabytkami zajmował się któryś z jego protegowanych, ale nie chciał zadzierać z wpływowym gauleiterem. Tak więc to Drost nadzorował drobiazgową renowację Pięknej Madonny, przeprowadzoną wiosną 1942 roku w toruńskim Ratuszu Staromiejskim. Podczas prac konserwatorskich Marii dorobiono utracony palec prawej ręki, a Jezusowi trzy z lewej i duży palec prawej stopy. Figury te straciły palce tuż przed wojną, gdy w kościele farnym świętych Janów przeprowadzano remont. Rzeźbę zdjęto wówczas z konsoli i postawiono na ołtarzu Niepokalanego Poczęcia, gdzie któryś z robotników ją potrącił. Piękna Madonna spadła na podłogę. Po raz drugi upuszczono ją na początku wojny podczas przenoszenia rzeźby. Ręka małego Jezusa w ogóle odpadła…
(…)

Elbląg. Anonimowa przesyłka

Co po 1945 roku udało się wyciągnąć spod gruzów tego kiedyś bogatego miasta, wyeksponowano w katedrze świętego Mikołaja lub w miejscowym muzeum. Poszukiwania innych zabytków trwają. I coraz mniejsze są nadzieje na znalezienie choćby unikatowej Księgi elbląskiej – najcenniejszego bodaj zabytku znajdującego się w wojennym Elbingu. Wiele wskazuje na to, że ten rękopis polskiego prawa zwyczajowego, na początku XV wieku spisanego przez krzyżackiego skrybę Petera Holcwesschera, został zniszczony albo podczas walk o Elbing, albo później w jakimś antyniemieckim szale Polaków usuwających wszelkie ślady pruskiej przeszłości miasta. Ale cuda się zdarzają. Być może ktoś kiedyś przyzna się, że wśród rupieci, które odziedziczył po dziadku czy jakimś wujku, znajduje się klocek starego rękopisu niemieckiego (Księga elbląska spisana została w języku niemieckim) i zapyta, za ile ma to sprzedać. W latach 70. XX wieku doszło do podobnego cudu. Oto do Muzeum Narodowego w Gdańsku nadeszła anonimowa paczka. Gdy ją rozpakowano, pracownicy muzeum zobaczyli….

 

Szczecinek. Karety z… ambony

(...)

Gdy życie w Szczecinku zaczęło się stopniowo normalizować, pomyślano o zabezpieczeniu tego, co można jeszcze było uratować z dóbr kultury znajdujących się w mieście i powiecie. A na terenie zajętego przez czerwonoarmistów pobliskiego majątku Raddatz znajdował się skarb nad skarbami, który już w XIX wieku Polacy mieszkający w tych okolicach otaczali kultem niemalże religijnym. Do malutkiego kościółka w Raddatz ciągnęły pielgrzymki, by zobaczyć… ambonę pamiętającą czasy świetności i potęgi Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Podczas wojny prusko-austriackiej marszałek Henning von Kleist w 1742 roku z majątku Sobieskich na Śląsku zrabował złoconą karetę – jak głosiła legenda – dar mieszkańców Wiednia dla króla Jana III Sobieskiego w dowód wdzięczności za wyzwolenie w oblężenia przez Turków. Łup ten trafił do majątku Kleistów na Pomorzu, gdzie sam marszałek polecił przerobić karetę na ambonę i umieścić ją w miejscowym kościółku. To ładna historia, która podtrzymywała na duchu pomorskich Polaków mieszkających w państwie pruskim, ale nieprawdziwa. Sobieski nie otrzymał od mieszkańców Wiednia żadnej złoconej karety ani jakiegoś rydwanu zwycięzcy i w ogóle w 1683 roku nie było uroczystego wjazdu króla polskiego do tego miasta. Interesująca nas ambona została wykonana aż z trzech karet, które wojska pruskie pod dowództwem von Kleista w styczniu 1741 roku zdobyły w śląskiej Oławie. (…)

 

Świnoujście. Agonia kościoła Lutra

(...)
Gdy w marcu 1946 roku puściły lody, do Świnoujścia na kontrolę przyjechał chorąży Józef Zając z koszalińskiej komendy MO. To on wykrył, co działo się nad Świną w poprzednich miesiącach. Winni w następnym roku stanęli przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Szczecinie. W dwóch procesach zapadły dość łagodne wyroki. Na osiem lat więzienia został skazany powiatowy komendant MO w Świnoujściu Jan Zientara, a na cztery lata – szef miejscowego UB Jan Sołtyniak. Tymczasem w Świnoujściu sztormowe wiatry z uszkodzonego dachu kościoła Lutra zdmuchiwały kolejne dachówki, a dzieci polskich osadników coraz częściej w świątyni bawiły się w wojnę. „To nie jest nasz kościół”– słyszały od rodziców, którzy ewangelicką świątynię nazywali niemiecką. Świnoujska parafia rzymskokatolicka była za biedna, by otoczyć opieką kościół Lutra, a zapewne także miejscowi księża nie chcieli zadzierać z lokalną władzą, która – co od jakiegoś czasu było wyraźnie widać – tę świątynię skazała na zagładę. Nie nasz kościół, nie nasz problem – zdawali się mówić księża. Nic zatem dziwnego, że polska dzieciarnia wyrywała cynowe piszczałki kościelnych organów, organizując na nich „koncerty”. Z proc strzelano też do witraży tak długo, aż je wszystkie zniszczono. Dwaj najstarsi stażem polscy mieszkańcy Świnoujścia wspominali po latach, że którejś nocy w 1950 roku obudził ich potężny huk. Rano okazało się, że pijani żołnierze radzieccy weszli na wieżę, wywalili dwa okna razem z filarami w jej północnej części i zrzucili na ziemię cztery cenne dzwony. Popękane leżały dość długo, a potem – jako złom – zapewne trafiły do huty.

 

Zgorzelec. Zdradzona tajemnica

Wiosną 1943 roku jego dyrektora Siegfrieda Asche, podobnie jak dyrektorów wszystkich niemieckich muzeów i archiwów,
polecenie Adolfa Hitlera zobowiązało do zabezpieczenia zbiorów przed skutkami alianckich nalotów bombowych. W Görlitz sale wystawowe zamknięto, a zbiory przygotowano do ewakuacji. Zgodnie z zarządzeniem dolnośląskiego konserwatora zabytków, doktora Günthera Grundmanna, zostały one przewiezione do kilku składnic urządzonych w małych miejscowościach Dolnego Śląska na obu brzegach Neisse. I tam spokojnie doczekały końca wojny. Do polskich Zgorzelic nie wróciło wiele eksponatów. Jak czytamy w piśmie z 16 sierpnia 1947 roku Referatu Kultury i Sztuki Starostwa Powiatowego w Zgorzelcu (a więc już po zmianie nazwy miasta) do Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu, „pewna część […] zbiorów, a zwłaszcza obrazów, została w pierwszym chaotycznym okresie po zajęciu miasta rozgrabiona przez wkraczające oddziały wojskowe”, czyli żołnierzy Armii Czerwonej, czego nie miał odwagi napisać autor dokumentu. Ponadto nie udało się odzyskać zgorzeleckich skarbów kultury, które trafiły do składnic urządzonych na lewym brzegu Neisse, czyli w późniejszej radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec. Z tego jednak, co zwieziono do Zgorzelic lub co zostało w samym Städtische Kunstsammlungen, udało się skompletować eksponaty, które pokazano publiczności w otwartym w1946 roku Muzeum Miejskim. Tym samym dawna Hala Chwały stała się placówką muzealno-wystawienniczą. Nie był to dobry ani dla Zgorzelic/Zgorzelca, ani dla Polski czas. Nadciągające czarne chmury stalinizmu zwiększyły czujność towarzyszy odpowiedzialnych za szeroko pojętą ideologię.

 

Lidzbark Warmiński. Zamek nieśmiertelnych

(...)
Był piątek, 27 sierpnia 1965 roku. Dochodziła godzina 9:40, gdy Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej w Lidzbarku Warmińskim została poinformowana o kradzieży eksponatów muzealnych z wystawy w zamku. Przybyła na miejsce ekipa dochodzeniowa próbowała zabezpieczyć jakieś ślady, ale nocna ulewa wszystkie zatarła. Po wstępnym oszacowaniu strat natychmiast – via Olsztyn – poinformowano Komendę Główną MO, która do miasteczka przysłała wysokiej rangi oficera. Stanął on na czele specjalnej grupy dochodzeniowej. W nocy z 26 na 27 sierpnia – jak ustalili milicjanci – z wystawy w Wielkim Refektarzu skradziono jedenaście eksponatów o łącznej wartości 23 milionów ówczesnych złotych. Były wśród nich: hiszpański krzyż procesyjny z przełomu XV i XVI wieku wykonany ze srebra częściowo złoconego; kielichy mszalne biskupów Marcina Kromera i Jana Konarskiego z XVI wieku, pacyfikał biskupa Łukasza Watzenrode wykonany ze złoconego srebra. Wtedy prowadzący śledztwo wiedzieli tylko jedno – pod względem wartości dzieł sztuki, które zniknęły z wystawy, była to największa muzealna kradzież w Polsce. I przez ponad pół wieku opinia ta się nie zmieniła. Nikt później nie ukradł z jakiegokolwiek muzeum więcej niż nieznani jeszcze wtedy sprawcy, którzy obrabowali prowincjonalną, zaczynającą dopiero swą powojenną działalność placówkę muzealną w Lidzbarku Warmińskim. (…)

 

Kalisz. Ołtarz w płomieniach

Kalisz spał. W tamtą grudniową noc na ulicy Kanonickiej, dochodzącej do placu Bohaterów Stalingradu (obecnego Głównego Rynku), rzadko pojawiał się przechodzień. Czasami mignęły światła przejeżdżającej taksówki lub patrolującego śródmieście Kalisza radiowozu Milicji Obywatelskiej. Mury najstarszego w mieście kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja tonęły w ciemnościach. W ówczesnej Polsce, a zwłaszcza w Polsce powiatowej, nie było w zwyczaju oświetlania zabytkowych obiektów. Święty Mikołaj nie ucierpiał podczas artyleryjskiego ostrzału miasta w sierpniu 1914 roku, gdy major Hermann Preusker brał odwet za rzekome ostrzelanie oddziałów niemieckich wkraczających do Kalisza. Na wykonanych nieco później zdjęciach widać morze ruin, nad którymi góruje charakterystyczna wieża świątyni. Zarówno wierzący w Boga, jak i ateiści kaliscy wiedzieli, że kościół świętego Mikołaja zdobi bezcenny obraz Petera Paula Rubensa (1577–1640) Zdjęcie z krzyża. Co lepiej wykształceni dodawali, że jest to jedyne dzieło najgłośniejszego mistrza szkoły flamandzkiej, które posiadamy w Polsce. Wszyscy kaliszanie zaś wiedzieli, że ów niemały obraz (320 na 212 centymetrów) zdobi główny ołtarz w kościele przy ulicy Kanonickiej.

 

Kraków. Kradzione nie tuczy.

Państwo M., mieszkańcy Krakowa, postanowili odziedziczone po babci pani Joanny M. mieszkanie wynająć. Wcześniej trzeba było je posprzątać i wyrzucić różne, nikomu już teraz niepotrzebne szpargały i rupiecie, które przez lata zgromadziła babcia. Sprzątając, w jednym z kątów mieszkania któryś z małżonków natrafił na owinięty w gazety rulon. Gazety pochodziły z lat 60. XX wieku, a rulon miał przyklejoną kartkę z następującym tekstem: „Ten obraz zakupiłam od nieznajomej osoby (tęga blondynka), zapłaciłam 800 złotych, cała moja renta. Należy zwrócić Muzeum Narodowemu w Krakowie”. Po rozwinięciu rulonu okazało się, że krył on obraz Maksymiliana Gierymskiego Zima w małym miasteczku, namalowany w 1872 roku, dwa lata przed śmiercią artysty, który zmarł na gruźlicę w wieku zaledwie 28 lat. W momencie znalezienia obrazu, a był to rok 2008, małżeństwo M. nic o nim nie wiedziało. Wydawał im się stary i cenny. Ponoć dość szybko ustalili, a przynajmniej ustalił to pan Mariusz M., co to jest za obraz i że od 1945 roku znajduje się on na liście strat wojennych. Krakowscy historycy sztuki powiedzą, że w 1938 roku Muzeum Narodowe w Krakowie odkupiło „Zimę w małym miasteczku” od Franciszka Studzińskiego. Przez krótki czas obraz wisiał w galerii w Sukiennicach, by w pierwszych miesiącach wojny wpaść w ręce, znanego nam już z rozdziału o arrasach wawelskich, doktora Kajetana Mühlmanna.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz, urodzony w 1948 roku w Szczecinie. Absolwent Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza. Autor trzydziestu książek. Zadebiutował w 1992 roku Złowieszczymi górami i poruszonej w nich tematyce zagadkowych i tajemniczych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej, a w szczególności losów zaginionych skarbów kultury, pozostaje wierny do dziś. Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika. W tym czasie ukazały się między innymi bestsellerowe pozycje o wojennych losach Prus (Dymy nad Gdańskiem, Prusy w ogniu), Śląska (Zejście do piekła, Na podbój świata) cykl książek o sensacjach z Kraju Warty oraz o hitlerowskich badaniach nad bronią atomową (Tajemnicza broń Hitlera). Ostatnio Adamczewski wyszedł po raz pierwszy poza ramy II wojny światowej w książce Katastrofy. Zapomniane i przemilczane tragedie w powojennej Polsce. Podobnym tropem podąża w Zagrożonym dziedzictwie.

Artykuł Wyprawy śladami ukrytych i skradzionych skarbów. Historie, w których legenda bywa mniej fantastyczna niż rzeczywistość! [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/wyprawy-sladami-ukrytych-i-skradzionych-skarbow-historie-w-ktorych-legenda-bywa-mniej-fantastyczna-niz-rzeczywistosc-wideo/feed/ 1
„Pewnie chciałbyś spytać, czy zabijałem?”. Poruszające wspomnienia polskiego ochotnika w wojnie na Bałkanach. [WIDEO] https://niezlomni.com/pewnie-chcialbys-spytac-czy-zabijalem-poruszajace-wspomnienia-polskiego-ochotnika-w-wojnie-na-balkanach-wideo/ https://niezlomni.com/pewnie-chcialbys-spytac-czy-zabijalem-poruszajace-wspomnienia-polskiego-ochotnika-w-wojnie-na-balkanach-wideo/#respond Thu, 03 Oct 2019 05:14:15 +0000 https://niezlomni.com/?p=50845

"W mediach śledziłem obronę Vukovaru. Miasta broniło 1800 lekko uzbrojonych Chorwatów przed 38 tysiącami Serbów dysponujących ciężką artylerią i lotnictwem. Skala porównawcza sił była jak w Powstaniu Warszawskim. Serbowie zamordowali rannych w szpitalu" - wspomina Adam Bednarczyk, autor książki „Dobij mnie Europo”, wspomnień z wojny bałkańskiej w wywiadzie dla portalu sdp.pl.

[caption id="attachment_50846" align="alignleft" width="459"] fot. WarBook.pl[/caption]

"[Strzelalem] z Kałasznikowa albo z „argentynki”, czyli z argentyńskiej wersji amerykańskiego karabinu M-16. Kałasznikow był lepszy, nie było problemów z amunicją do niego. Wrogowie też używali takiej broni. Kiedy zdobyliśmy ich pozycje, można było zaopatrzyć się w amunicję, która pasowała do naszych karabinów. Pewnie chciałbyś spytać, czy zabijałem?

Tak.

Zabijałem. Na wojnie nie ma wyboru. Albo zabijesz wroga albo zginiesz. Nie wiem ile osób zabiłem. Tego nikt nie wie i nikt tego nie powie. Najniebezpieczniejsze było wynoszenie rannych kolegów z pola walki, ponieważ cały czas trwał ostrzał.

Zdarzało się wam zostawić rannych na polu walki?

Nigdy. Byliśmy i jesteśmy jak rodzina. Cztery lata temu pierwszy raz od wojny pojechałem na tereny, gdzie walczyłem. Odnalazłem dom mojego dowódcy, Krešo.  (...)

(...) To była wojna religijna, katolików z prawosławnymi. Każdy Chorwat nosił za pagonem albo na szyi różaniec. Serbów poznawało się po prawosławnych krzyżach. Tam, gdzie walczyłem, dwie muzułmańskie brygady biły się po stronie chorwackiej. Składały się głównie z uchodźców z terenów bośniackich zajętych przez Serbów. Nie mieliśmy żadnych konfliktów z muzułmanami. Inaczej było w Mostarze, gdzie Chorwaci walczyli z muzułmanami. W Bośni jest w dalszym ciągu tygiel. Ręczę ci, że Serbowie nigdy nie odpuszczą Kosowego Pola. Dla nich to świętość. Jak dla nas Gniezno czy Jasna Góra.

 

Cały wywiad zatytułowany "ZAMIENIŁEM PIÓRO NA KARABIN" można przeczytać na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich sdp.pl.

Vukovar 1991-2015

O AUTORZE
Adam Bednarczyk

Wspomnienia te spisałem ponad dwadzieścia lat temu. W mediach zaczęły się pojawiać pierwsze informacje o walkach w Jugosławii. Ten kraj przeciętnemu Polakowi kojarzył się z rajskimi plażami i sklepami pełnymi towarów, a nie z wojną. Zobaczyłem w telewizji oblężony Vukovar, bombardowany Osijek, Dubrownik, Zagrzeb… Narodziły się pytania – o co w tym wszystkim chodzi?! Chciałem zrozumieć. Wychowany w tradycyjnej, polskiej rodzinie nie mogłem postąpić inaczej. Musiałem tam jechać. To był świadomy wybór...

Adam Bednarczyk, DOBIJ MNIE, EUROPO, Wyd. WarBook, Ustroń 2015. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Znajdziecie tu gniew i strach, przejmujące zimno, błoto i brud. Długotrwałe oczekiwanie na walkę, wszechobecną żołnierską nudę, jak i nagłe skoki adrenaliny podczas chaotycznych starć. Są rany i śmierć, o którą ociera się Autor. Jest wreszcie niewybredny żołnierski humor, prawdziwe braterstwo broni oraz subtelna miłość.

Książka ta po raz pierwszy ukazała się drukiem ponad 20 lat temu i sprowadziła na Autora niemałe kłopoty, gdyż wojenne historie opisuje on z perspektywy „obserwatora uczestniczącego”, przez co zainteresowały się nim tajne służby.

Mimo upływu wielu lat tekst nie utracił swej pierwotnej mocy, wciąż „pachnie prochem”, a mechanika konfliktu, który toczył się wówczas w byłej Jugosławii, niepokojąco przywodzi na myśl ostatnie wydarzenia na Ukrainie. Nowe, uzupełnione wydanie przedstawia wojnę w czystej postaci. To opowieść kondotiera – okrutna, straszna, fascynująca.

FRAGMENTY książki "Dobij mnie Europo"

– Krešo jest oficerem armii chorwackiej. Poznałem go podczas walk w Chorwacji – mówił do mnie Marko – Jako ochotnik objął dowództwo nad kilkusetosobowym batalionem obrońców Bosanskiej Posaviny.

– Dlaczego był taki nieufny? Spytałem.

– Chcesz tutaj zostać na dłużej?

– Tak.

– To zrozum, większość dziennikarzy frontowych jest na usługach wywiadów. Stąd ta nieufność. Ale trafiłeś bardzo dobrze, sam kiedyś mi podziękujesz.

– Teraz już chciałem...

- Nema problema – poklepał mnie po plecach.

Pożegnaliśmy się z Marko, który odjechał na parę dni w głąb Bośni. Tymczasem mnie z Węgrem odwieziono do bazy plutonu dywersyjno‐zwiadowczego. Wytrawny żołnierz, jakim bez wątpienia był Marko, bardzo dobrze wiedział gdzie na froncie znajdę najbardziej interesujące mnie materiały. Trafiłem do plutonu, w którym skupiały się prawie wszystkie specjalności żołnierskie tej wojny.

Baza mieściła się w centrum Oštrej Luki. Był to duży, dwupiętrowy dom z czerwonej cegły opuszczony przez właściciela. W progu przywitał nas Bego, do którego przez krótkofalówkę dotarła wieść o nowych przybyszach.

Wyglądał komicznie. Niski, tęgi, z butelką rakiji w ręce. W bazie był sam, reszta chłopców poszła na zwiad. Miesiąc wcześniej, dwa metry od niego wybuchł granat raniąc odłamkami nogi i plecy. Rany nie były jeszcze na tyle wygojone, aby mógł wrócić do akcji, pełnił więc rolę stróża.

Nie pozwalając się rozpakować oprowadzał nas po domu. Kuchnia, łazienka, pokoje. Normalne, prywatne mieszkanie z dywanami na podłogach. Tylko porozrzucane wszędzie umundurowanie i uzbrojenie wojskowe wskazywało, że stacjonuje tutaj armia. Magazynem broni był jeden z pokoi. Bego dumny z posiadanego arsenału, demonstrował nam po kolei:

– Ovdje RKM, RPG, super, brrrrr – objaśniał dźwiękowo – Bum! Nema tenka.

– Snajper optika, četnik petsto metara, puk! Nema četnika – wskazał na kilka sztuk hecklerów.

Zapewne długo by jeszcze trwało opisywanie broni przez gadułę, jakim był Bego, gdyby nie powrót plutonu z akcji...

Artykuł „Pewnie chciałbyś spytać, czy zabijałem?”. Poruszające wspomnienia polskiego ochotnika w wojnie na Bałkanach. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/pewnie-chcialbys-spytac-czy-zabijalem-poruszajace-wspomnienia-polskiego-ochotnika-w-wojnie-na-balkanach-wideo/feed/ 0
FRAGMENTY pamiętnika jednego z liderów Powstania Wielkopolskiego: Wszędzie tam, gdzie dotarł zew, lud otrząsnął się z bezruchu wyczekiwania. [WIDEO] https://niezlomni.com/znamienity-pamietnik-z-powstania-wielkopolskiego-wszedzie-tam-gdzie-dotarl-zew-lud-otrzasnal-sie-z-bezruchu-wyczekiwania-wideo/ https://niezlomni.com/znamienity-pamietnik-z-powstania-wielkopolskiego-wszedzie-tam-gdzie-dotarl-zew-lud-otrzasnal-sie-z-bezruchu-wyczekiwania-wideo/#respond Sat, 29 Dec 2018 10:28:58 +0000 https://niezlomni.com/?p=50401

Szanowni Czytelnicy, dziś prezentujemy fragmenty pamiętnika z czasów Powstania Wielkopolskiego. I to pamiętnik nie byle kogo, bo jednego z liderów powstania.

„….Wiele kłopotu sprawiała dyr. Frankowskiemu okoliczność, że przewody telefoniczne — zwłaszcza te, które prowadziły ku frontowi — często bywały przerywane i do czasu naprawy trzeba było łączyć się okólnymi drogami. Naprawy dokonywał we własnym zakresie przy pomocy kolumn robotniczych, jakie stawiłem do dyspozycji.— Kiedy pod Obórką w ciągu jednego dnia trzykrotnie przerwano przewody — zabrakło mu cierpliwości i zaraportował mi stan rzeczy. Jasnym było, że nie czynią tego ani powstańcy ani też ludność polska, która dała ochotnika na front; sprawcami tych uszkodzeń mogą być jedynie koloniści niemieccy.

W przeciągu kilku godzin żandarmeria moja sprowadzała około 30 kolonistów spod Obórki — na plac koszarowy. Zapytani o powód niszczenia drutów, tłumaczyli się, że to nie ich wina, że to chyba gęsi — wracając z wody do zagród — wpadają na przewody i rwą je. Kazałem więc kolonistom pozostać na placu koszarowym i ćwiczyć marsze oraz biegi, by nie marzli. Tymczasem kazałem sprowadzić z ich zagród wszystkie gęsi do koszar i sporządzić dokładną ich ewidencję co do ilości i wagi, a także sprawdzić czyją są własnością. Następnie poleciłem wszystkie sztuki zabić i sprzedać na targu po obowiązującej cenie rynkowej. Handel szedł jak po maśle, gdyż po pierwsze: „dobra gęś nie jest zła” — jak twierdzą filozofowie, a po drugie: był to towar dawno nie widziany na rynku gnieźnieńskim — istny „rarytas” — jako że koloniści bojkotowali nasze targi już od początku grudnia.

Po kilku godzinach każdy z czekających gospodarzy otrzymał pieniądze za swoje gęsi. Na pożegnanie pocieszyłem ich, że nie będą mieli teraz kłopotu z dożywianiem ptactwa, a pan dyrektor poczty z ustawiczną naprawą przewodów telefonicznych. Gdyby przypadkiem dla odmiany — pomysł rwania drutów lub obalania słupów telegraficznych wpadł do łba jakiejś...krowie — to musiałbym tak samo całą rogaciznę skazać na karę śmierci! Niech więc lepiej sami na swoje bydło uważają! Zrozumieli mój żart i odetchnąwszy z ulgą — opuścili cało i zdrowo teren koszar. Od tej pory już więcej żadne „zwierzęta domowe” nie psuły drutów ani humoru kochanemu dyrektorowi.

Miałem do czynienia — osobiście — z jednym jeszcze wypadkiem zrywania przewodów telefonicznych na froncie. Było to jesienią 1919 r.— w jakieś 14 dni po zdobyciu Bobrujska. Leżeliśmy w miejscowości Berezino, zamieszkałej prawie wyłącznie przez Żydów. Nie potrzebuję udowadniać, że na każdym kroku sprzyjali oni bolszewikom. Połączenia telefoniczne z dywizją w Bobrujsku — zarówno nasze jak i artylerii — rwały się już drugą noc, pomimo że nie ostrzeliwano nas tak jak naszych poprzedników, których zluzowaliśmy. Nad ranem zwołałem na łączkę za wioską całą gminę żydowską obojga płci od 10—80 lat. Jeden z moich sanitariuszy trzymał gruby i długi sznur w ręku, a ja oznajmiłem zebranym, że jutro powiesi się dziesięciu z nich, pojutrze dalszych dziesięciu i tak codziennie tę samą liczbę — najpierw mężczyzn, później kobiety. Taki mam rozkaz.— „Jesteśmy Poznaniaki — zwani przez was „germańskie wojsko” — wiecie, chyba że germany „akuratnie” wykonują rozkazy” — mówiłem. Kiedy krzyk i lament przycichł trochę — wytłumaczyłem Żydom, że powodem takiego rozkazu jest okoliczność, że bolszewickie szpiegi niszczą w ciągu nocy urządzenia telefoniczne. W rękach tubylców leży możność uratowania życia tylu niewinnych osób. Jeżeli będą co noc czuwać wzdłuż przewodów i druty już więcej nie ulegną zerwaniu, to będę mógł prosić w dowództwie o odwołanie egzekucji. Odtąd przez długi czas telefoniści w dywizji wiedli spokojne życie ku niemałemu zdziwieniu gen. Konarzewskiego, który poprzednio był już poważnie zaniepokojony trudnościami utrzymania stałych połączeń z linią…”.

(...)

Późnym wieczorem udałem się wprost do domu i na wpół przytomny ze zmęczenia rzuciłem się do łóżka. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że za chwilę wybije godzina narodzin Nowego Roku. To też z przerażeniem prawie wyskoczyłem z łóżka na odgłos salw karabinowych, grzmiących z wszystkich stron miasta przy równoczesnym wariackim ryku chłopstwa. Czyżby Niemcy nagłym wypadem sforsowali Trzemeszno i wpadli do Gniezna?! Dopiero kiedy niedaleko domu przyłapałem „podgazowanego”, jak zwykle, Jerzaka strzelającego bez przerwy w powietrze, drab ten wyjaśnił mi, że to przecież witają „po wojskowemu” Nowy Rok. Co tylko mozolnie obliczaliśmy z Watschonem szczupły zapas nabojów, rozważając, ile sztuk na głowę wolno nam wydać powstańcom idącym na wyprawę inowrocławską, a tu mi pod oknem wystrzelano może kilka tysięcy!

Około 7 godziny w dzień Nowego Roku 1919 byłem już w koszarach. Meldują mi, że wyśledzono sierżanta, który podczas pertraktacji w Zdziechowie zabił powstańca120 i że trzymają go z osobna pod kluczem, bo stanowczo należy zatrzymać go i „zakatrupić!”121 Pociąg dla jeńców stoi już pod parą. Obserwuję, że wśród uzbrojonych powstańców, przechadzających się gromadkami po dziedzińcu koszar, panuje rygor i spokój. Młodzież ćwiczy na placu musztrę. Komendanta Kittla nigdzie nie ma, a czekają na niego, bo najwyższy czas, by transport odjechał. Nakazuję więc wyprowadzenie jeńców. Oficerowie wychodzą hardzi i sztywni, ustawiają się w szeregi; żołnierze natomiast przedstawiają dosyć wesoło usposobioną i zupełnie niezdyscyplinowaną zgraję. Ostrą komendą zaprowadzam wśród nich porządek. Następnie przemawiam krótko wyliczając zbrodnie popełnione przez Niemców w Belgii i Królestwie, zdewastowanie północnej Francji, zatapianie pasażerskich i handlowych okrętów, napady Zeppelinami na nieobwarowane miasta, wytruwanie przeciwników gazami — a teraz — w ostatniej chwili próbę przeciwdziałania traktatom, które przyznały Polsce części ziem, zrabowanych kiedyś przez Prusaka. Niebawem wrócą do swej ojczyzny, lecz niech nie ważą. się podnieść kiedykolwiek ręki do walki z Polską! — „Moi rozgoryczeni ziomkowie” — mówiłem — „żądają zadośćuczynienia za zamordowanie powstańca. Winowajca jest — jak wiecie — zamknięty osobno pod kluczem. Wyprowadzić go!” Następne chwile oczekiwania były dla mnie nadzwyczaj ciężkie. Zwycięży mój autorytet, czy też w obliczu jeńców niemieckich nastąpi bunt przeciwko memu zarządzeniu? Kiedy przyprowadzono go — bladego jak ściana — rzekłem: — „Nam wystarczy ta zemsta, że musicie jechać razem z mordercą. Wprowadzić go do szeregu!” Posłuch był. Odetchnąłem w głębi serca. Widziałem też radość, błyszczącą w twarzy niejednego z obecnych. W ostatniej niemal chwili przed odmarszem jeńców na dworzec zwróciłem uwagę na to, że są oni jeszcze w prawie kompletnym rynsztunku: 400 hełmów stalowych122, tyleż plecaków123, grubo wypchanych bielizną, tyleż płaszczy i koców oraz par butów zapasowych124! Niepodobna ich tak wypuścić. Padają krótkie komendy: Plecaki zdjąć! Hełmy zdjąć! Czapki wdziać! Cztery kroki naprzód marsz! W czwórkach na lewo zachodź! W kierunku dworca marsz!

Niewielka garść powstańców gnieźnieńskich, około 30 ludzi pod komendą sierż. Bojanowskiego eskortowała jeńców do Poznania126, gdzie witano ich okrzykiem: Gniezno! Sczaniecki niech żyje! — Z raportu eskorty dowiedziałem się, poza tym, że w Poznaniu wstrzymano transport do czasu, gdy nadejdzie wiadomość o powrocie księdza Zabłockiego i Skwerensa z Bydgoszczy, oraz że odebrano oficerom konie, dołączone z Gniezna do transportu jako wylegitymowaną własność osobistą jeńców. Zabrano im je dlatego, że u wszystkich prawie oficerów znaleziono ukryte rewolwery, chociaż na pozór oddali całą posiadaną broń w Zdziechowie.

Po odejściu transportu jeńców zwołałem starszyznę do kasyna. Ilu ich było? Jakie ich wszystkich nazwiska? Nie znałem wówczas i po dziś dzień nie pamiętam nawet połowy nazwisk. Wszyscy pełni zapału. Był tam Cyms128, Szaliński, Grabiński, dyr. Frankowski, Różakolski, Stabrowski, Osmólski, Watschon i wielu innych. Komendanta Kittla ciągle jeszcze brak. Brak też map, chociażby orientacyjnych; moich własnych nie mam na razie pod ręką. Dostaję jedynie z jakiegoś niemieckiego atlasu dla szkoły ludowej wydartą kartę „prowincji poznańskiej”. Musi mi ona wystarczyć w następnych, tak ważnych dniach dla orientacji w rozmaitych strategicznych poczynaniach.
Przedłożyłem zebranym konieczność wyprawy celem zdobycia Inowrocławia i kazałem poczynić przygotowania na dłuższy wymarsz tak pod względem wyekwipowania oddziałów, jak też i aprowizacji. Komendantowi dworca Grocholskiemu poleciłem mieć w pogotowiu dwa pociągi celem odwiezienia oddziałów. Dyrektor poczty miał wezwać Powidz i Witkowo, by tworzące się tam oddziały ruszyły zaraz wzdłuż „granicy” na Kruszwicę, rozbrajając napotykane po drodze drobne posterunki pruskie. Anders nie miał wracać ze Żnina do Gniezna, lecz podążyć przez Barcin — Pakość, aby stanąć na północ od Inowrocławia. Ponadto kazałem wezwać najbliższe oddziały legionowe w Kole i Włocławku, by od dnia 3 stycznia zapuściły się w lasy pod Gniewkowem — uniemożliwiając przedostanie się tą drogą ewentualnych posiłków niemieckich z Torunia — i aby w dniu 5 stycznia natarły na Inowrocław od wschodu.

Jak już wspomniałem, od wczesnego rana panował ożywiony ruch na placu koszarowym. Formowały się na wyprawę inowrocławską oddziały marszowe. Przygotowuje się tabor dla nich, a więc żywność na 5 dni, kuchnie polowe i jaszczyk z amunicją (jak jej mało!). Lekarz dr. Kruszka, który wraz z dr. Dreckim zgłosił się jako ochotnik w koszarach, pojedzie z wyprawą, zabierając wóz sanitarny.

Pierwszej grupie, już gotowej do wymarszu, w sile około 300 ludzi pod dowództwem Cymsa i Bittnera wyznaczam następujące zadania: zabrać po drodze gotowych do wyprawy trzemeszniaków i podjechać pociągiem dalej aż pod Mogilno, zagarnąć je i ruszyć dalej na
Strzelno. Spotkają tam oddziały powstańców z Witkowa i Powidza, którzy zachodzą Strzelno od południa. Miasto ma silną i zdyscyplinowaną załogę z energicznymi oficerami. Będzie ciężka rozprawa przy zdobywaniu. Trzeba zajść od wschodu, gdyż stamtąd Niemcy nie spodziewają się ataku. W okolicy Kruszwicy znajdą ochotników, których trzeba będzie uzbroić; może uda się to zrobić przy pomocy ewentualnej zdobyczy z Mogilna i Strzelna. Na Inowrocław uderzą od strony południa tj. na koszary artylerii.

Druga grupa w sile 200 „chłopa” pod Bojanowskim wyruszy po odebraniu meldunku, że Mogilno zdobyto i podjedzie na pół drogi do stacji Janikowo. Jest to bowiem wieś silnie obwarowana przez „Grenzschutz”129. Zatrzymują tam pociągi i rewidują pasażerów na przesmyku pomiędzy jeziorami. Próba wjechania na dworzec i zdobycie go jednym zamachem wypadłaby co najmniej bardzo krwawo. Lepiej jest za dnia jeszcze podejść na linię jezior po obu stronach toru i w bezpiecznej odległości od strzałów demonstrować swą obecność zwłaszcza ku północy. O zmroku gros sił ruszy marszem okalającym na południe, by w przeciągu 4 godzin stanąć na wschód od stacji. Tymczasem pozostały słabszy oddział roznieci na szerokiej przestrzeni ognie obozowe, podtrzymywane przez ludność cywilną, a sam, skoro zapadnie zmrok, rozpocznie upozorowany, lecz zawzięty atak wzdłuż grobli toru kolejowego, koncentrując na sobie całą uwagę niemieckiej załogi. Ma przestać strzelać dopiero z chwilą, kiedy wypuszczone rakiety wskażą mu, że główny oddział po odbyciu marszu okalającego rusza do ataku. Zdobywszy Janikowo batalion idzie wzdłuż toru kolejowego na Inowrocław i uderza od zachodu na dworzec i koszary piechoty.

Oddział konny w sile 30 ludzi pod Chełmickim pójdzie na Pakość, dotrze do toru kolejowego Inowrocław — Bydgoszcz, rozkręci szyny i uniemożliwi niesienie pomocy Inowrocławowi od strony Bydgoszczy. Na swej drodze natknie się na oddział Andersa idący od Żnina. Razem będzie ich prawie setka, a zatem będą mogli stawić czoło nawet silniejszym atakom niemieckim. Te wszystkie, zasadniczo dosyć szczegółowe, dyspozycje mogłem wydać dzięki informacjom o rozlokowaniu sił niemieckich, zdobytym podczas mej jazdy z Gdańska do Gniezna.

Po odprawie udałem się na nabożeństwo w tumie św. Wojciecha. Pierwszy raz jako wolny obywatel na uwolnionym od wroga skrawku ojczyzny! Tłum wierny przepełniający starą, wspaniałą świątynię odczuwa tę samą radość i dumę, bo oczy iskrzą się ludziom lub zachodzą łzami wzruszenia, a głowy pochylają się w kornej modlitwie dziękczynnej. Pod koniec mszy św. wybucha z tysięcy piersi wezbranych uniesieniem potężny śpiew: „Boże, coś Polskę”.

Do komendy napłynęły tymczasem pomyślne wiadomości ze wszystkich stron. Wszędzie tam, gdzie dotarł zew telefoniczny Frankowskiego: „Gniezno ruszyło! Nie oglądać się na Poznań, lecz działać!” — lud otrząsnął się z bezruchu wyczekiwania. Odgłos strzałów armatnich pod Gnieznem i wieść o jego zupełnym oswobodzeniu — podziałały cudownie. Zaraz wieczorem 30 grudnia dr. Kuliński130 z dzielną garstką około 40 ludzi — rozbroił w Wągrowcu batalion Grenzschutzu i zdobył 5 ckm, 4 lkm oraz cały tabor. Rogoźno, Gołańcz, Kcynia, Żnin i inne miasteczka pozbyły się również szybko „opieki” zaborcy.

Teraz wpływały telefoniczne raporty, gdzie powstańcy gromadzą się i w jakiej liczbie. Proszą o dyrektywy, a zwłaszcza karabiny i amunicję. Telefonowali już do Poznania, lecz tam nie chcą nic wiedzieć o ruchawce i nie chcą, czy też nie mogą, przysłać im naboi. Każę im przeprowadzać ścisłą obserwację pobliskiej strefy kolonizacyjnej, uformować zwarte kompanie, urządzać wypady na posterunki niemieckie, gdzie na pewno jest broń i amunicja; własnej mają oszczędzać. Oddziały, które lada dzień wyruszą z Gniezna, przywiozą im w zapasie tak karabiny jak też amunicję, a w razie potrzeby natychmiast wyślę pomoc. Łżę na czym świat stoi, lecz pocieszam ich, pobudzam ich energię.
O wrześniakach dowiaduję się jedynie tyle, że minęli Żnin. Dalszych wieści o nich nie mam. Anders w Żninie, zasilony przez ochotnika, jest gotów wyruszyć 2 stycznia przez Barcin na Inowrocław tak zresztą, jak się z nim umówiłem podczas wspólnej pogoni w dniu 30 grudnia.
O Mogilnie krążyły najsprzeczniejsze wieści. Żołnierze niemieccy podczas mej jazdy z Gdańska twierdzili, że miasto to, jakkolwiek silnie obsadzone przez Grenzschutz przejdzie zapewne wkrótce w ręce polskie; załoga tamtejsza na pewno nie będzie chciała bić się z powstańcami. Było więc dla mnie zagadką, dlaczego Mogilno nie oswobodziło się samo do tej pory, podobnie jak to zrobiły inne miasta. Oczekiwałem, że lada chwilę otrzymam od Cymsa pomyślną wiadomość o zdobyciu tego miasteczka.

Po powrocie z nabożeństwa zabrałem się do wielu niecierpiących zwłoki prac w zastępstwie wciąż jeszcze nieobecnego komendanta. Jedną z najpilniejszych była sprawa uzbrojenia i amunicji, a zwłaszcza reparacji kulomiotów, gdyż dobre zabrali wrześniacy, wszystkie pozostałe były uszkodzone. Watschon i Andrzejewski — już za Niemca pracowali w zbrojowni — dokazywali cudów w tym dziale przez następne dni. Wypada także wspomnieć o ofiarności starego Nakulskiego, który bezinteresownie przysłał nam swego syna wraz z całą czeladzią wyuczonych rusznikarzy do tej tak paląco nagłej pracy.

Poza tym zarządziłem organizację wewnętrzną w garnizonie. Zwolniłem sierż. Stabrowskiego z komory na jego własną prośbę, uzasadnioną tym, że ma za dużo pracy w Straży Ludowej. Na jego miejsce wyznaczyłem Graneckiego i Czerkowskiego, kuchnią i aprowizacją mieli zająć się Smętkowski i Ratajczak, warsztatem zbrojowni Andrzejewski, na płatniczego poszedł Neuman, piekarnię miał dalej prowadzić Skrobarski, magazyny żywnościowe Siwiński. Stajnią pułkową będzie zajmował się Gruszczyński senior.

Utworzenie oddziału policji i żandarmerii na miasto i powiat, ograniczenie godzin wyszynku, wydawanie przepustek na wolny wyjazd do Niemiec, przepustek na wieś, nakazy zatrzymywania kolejowych transportów o charakterze wojskowym, idących do Niemiec — wszystkie te sprawy waliły się na mnie, a przy tym był także konieczny przegląd koszar i żołnierzy. Dzień minął jak z bicza trzasnął.

 

Najważniejszą w tym dniu rozmowę odbyłem z Walczakiem. Była to gwiazda na firmamencie naszego powstania, która zabłysła krótkim, lecz nadzwyczaj silnym światłem w decydującym momencie, by wkrótce przepaść w ciemność i prawie że w zupełną niepamięć. Z legitymacji był członkiem Centralnej Rady Żołnierskiej w Berlinie; czy i jak działał w Poznaniu — nie wiem. Do Gniezna przybył motocyklem w dniu 28 grudnia 1918 roku rano i porwał garść ludzi (30—50) na koszary. Umiejętnie wywołał rozdźwięk pomiędzy załogą niemiecką a jej oficerami, tak że wystarczyła natarczywa demonstracja ze strony polskiej, by bez rozlewu krwi rozbroić pułk niemiecki i zająć koszary piechoty. Drugie koszary w Gnieźnie (dragonów) wzięła prawie ta sama garść ludzi 29 grudnia między 2—5 godziną.

Fragment książki "Z LUDEM WIELKOPOLSKIM PRZECIW ZABORCOM. Wspomnienia, Wojciech Jedlina-Jacobson, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Znamienity pamiętnik z czasów Powstania Wielkopolskiego. I to pamiętnik nie byle kogo, bo jednego z liderów powstania w północnej części kraju – nie tylko Wielkopolski, bo zakusy Jacobsona sięgały znacznie dalej.

Autor zamyka opisywane perypetie powstańcze w ramach czasowych od grudnia 1918 do połowy lutego 1919 roku. Opowiada, jak będąc jeszcze oficerem niemieckim, trafił w szeregi powstańców, jak objął zwierzchnictwo nad powstańczym „pospolitym ruszeniem” w Gnieźnie i jak zarządzał operacjami powstańców na terenach na północ od Gniezna. Przy czym wszystkie te funkcje sprawował nieformalnie. Jako że działał poza strukturami Naczelnej Rady Ludowej, nie musiał podporządkowywać się jej zarządzeniom i kursowi polityki pójścia na ugodę z Niemcami (co z satysfakcją przyjmować miał formalny komendant Gniezna).

Swoje wspomnienia Jacobson kończy krótkim podsumowaniem. Ocenia zdarzenia, których był uczestnikiem, w kontekście efektów, jakie udało się osiągnąć. Sporo uwagi poświęca „czynnikowi ludzkiemu” – tak pod względem statystyki, jak i sprawowania. Sprawowania nie zawsze tak bohaterskiego i zorganizowanego, jakby mogło się zdawać.

Dr Wojciech Jacobson podzielił całość swoich wspomnień na cztery części. W pierwszej ukazał swoje ostatnie tygodnie w szeregach wojsk niemieckich jesienią 1918 roku, panujące wówczas nastroje oraz sytuację Polaków w jej szeregach. Druga część obejmuje udział autora w Powstaniu Wielkopolskim na terenie Gniezna oraz północnej Wielkopolski. Część trzecia traktuje o udziale autora w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920. Ostatnia, czwarta, stanowi swego rodzaju załącznik i dotyczy różnych zagadnień z okresu Powstania Wielkopolskiego, takich jak: działania kontrwywiadowcze, zdobycie pociągu pancernego pod Rynarzewem, relacje z gnieźnieńską Strażą Ludową czy stosunek kolonistów niemieckich do powstania - z opracowania dra. Bartosza Kruszyńskiego.

Wojciech Jedlina-Jacobson (ur. 14 kwietnia 1885 roku w Starogardzie Gdańskim) – major, lekarz, pisarz, żołnierz, patriota. Zmarł 9 października 1961 roku w Anglii.

Artykuł FRAGMENTY pamiętnika jednego z liderów Powstania Wielkopolskiego: Wszędzie tam, gdzie dotarł zew, lud otrząsnął się z bezruchu wyczekiwania. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/znamienity-pamietnik-z-powstania-wielkopolskiego-wszedzie-tam-gdzie-dotarl-zew-lud-otrzasnal-sie-z-bezruchu-wyczekiwania-wideo/feed/ 0
Które miasta Polski były największe w 1500, 1600 i 1790 roku? Oto fascynujące mapy https://niezlomni.com/ktore-miasta-polski-byly-najwieksze-1500-1600-1790-roku-oto-fascynujace-mapy/ https://niezlomni.com/ktore-miasta-polski-byly-najwieksze-1500-1600-1790-roku-oto-fascynujace-mapy/#respond Wed, 14 Feb 2018 13:53:42 +0000 https://niezlomni.com/?p=47134

Chociaż nowożytna Polska kojarzy się głównie ze szlacheckimi dworami i folwarkami, znaleźć w niej można było również duże miasta – wielkie ośrodki handlowe, zamożne centra prywatnych włości czy ważne ośrodki przemysłowe. Które miasta Polski były największe w 1500, 1600 i 1790 roku?

W latach 80. XVI wieku ludność Polski miała wynosić ok. 7,5 miliona, z których zdecydowana większość mieszkała na wsi lub w małych miasteczkach. Królestwo Polskie, a właściwie Korona, posiadała jednak również większe miasta – demografowie historyczni do kategorii tej zaliczają ośrodki, których wielkość szacuje się od 5 tysięcy mieszkańców wzwyż. Były one jednak wyjątkami – na przełomie XV i XVI wieku było ich osiem, natomiast około osiemdziesięciu kolejnych liczyło ok. 2-3 tysięcy mieszkańców. Historia tych największych miast może powiedzieć nam niemało o dziejach dawnej Polski.

[caption id="attachment_47135" align="aligncenter" width="1800"] Ośrodki miejskie w Koronie ok. 1500 roku (aut. Marcin Sobiech / EXGEO Professional Map)[/caption]

U schyłku średniowiecza połowa dużych miast znajdowała się na terenach włączonych do Korony po pokoju toruńskim w 1466 roku. Najważniejszym z nich był oczywiście Gdańsk, liczący wówczas ok. 35 tysięcy mieszkańców i należący do Związku Hanzeatyckiego, podobnie jak trzy inne duże ośrodki: Toruń, Elbląg (po 10 tysięcy mieszkańców) oraz Braniewo (5 tysięcy mieszkańców). Swoją potęgę budowały one na handlu bałtyckim i wiślanym oraz dostępie do morza. Szczególnym przypadkiem było zwłaszcza Braniewo. To niewielkie obecnie miasteczko leżące tuż przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim było pierwszą stolicą biskupstwa warmińskiego – państwa duchownego, podległego najpierw Krzyżakom, a później królom Polski. Braniewo/Braunsberg było jedynym warmińskim portem morskim, rozwijającym się dzięki żegludze na Zalewie Wiślanym.

Pozostałe cztery duże miasta Korony u schyłku XV wieku to nie tylko tradycyjne ośrodki średniowieczne, rozbudowane w czasach rozbicia dzielnicowego, takie jak Poznań czy Kraków (liczony z Kazimierzem i Kleparzem – we właściwym Krakowie mieszkało ok. 10 tysięcy mieszkańców. ). Były to też grody, które rozwinęły się dzięki bogatym kontaktom ze wschodem. Lublin był jednym z ulubionych miast Władysława Jagiełły, natomiast wielokulturowy Lwów stał się stolicą arcybiskupią. Oba miasta korzystały też na handlu łączącym Ruś z Europą.

U schyłku XVI wieku rozwój miast koronnych wciąż przebiegał pomyślnie – większość notowała wzrost liczby mieszkańców, często o kilkadziesiąt procent. Rozwijały się zarówno miasta pruskie (Gdańsk, Elbląg, Braniewo, Toruń), stare miasta Korony (Poznań, Gniezno, Kraków) jak i ośrodki, które rozkwitły w epoce jagiellońskiej (Lwów, Lublin). W końcu wśród najważniejszych miast Rzeczpospolitej pojawiła się Warszawa – wcześniej jeden z głównych ośrodków prowincjonalnego Mazowsza, od 1569 roku miejsce odbywania sejmów, od 1573 roku wolnych elekcji, zaś od 1596 roku siedzibą królów Polski.

[caption id="attachment_47136" align="aligncenter" width="1800"] Ośrodki miejskie w Koronie ok. 1600 roku (aut. Marcin Sobiech / EXGEO Professional Map).[/caption]

Charakterystyczny wydaje się wzrost ludności miast na południu, związany z pokojowym rozwojem gospodarczym. Część z nich to jeszcze ośrodki ważne w średniowieczu, czego przykładem był Nowy Sącz, rozwijający się równolegle do sąsiedniego Starego Sącza i położony w tzw. państwie klarysek sądeckich. Innym przypadkiem był Przemyśl, ważny ośrodek dawnej Rusi Halickiej, rozwijający się dzięki przebiegającym przez miasto szlakom handlowym wschód-zachód i północ-południe. Czynnikiem miastotwórczym mógł być też przemysł wydobywczy. W czołówce największych (i najbogatszych) miast Korony znalazła się wówczas Wieliczka, znana z żup solnych, oraz Olkusz, wokół którego eksploatowano złoża srebra i w którym w końcu XVI wieku przez jakiś czas funkcjonowała mennica królewska. Moment ten to także zapowiedź rozwoju miast prywatnych – w 1580 roku miała miejsce lokacja Zamościa, stolicy prywatnego władza potężnego kanclerza i hetmana Jana Zamoyskiego (od 1589 roku stolica Ordynacji Zamoyskiej).

Niemal dwieście lat później, ok. 1790 roku, sytuacja okazała się dużo bardziej skomplikowana. „Stare” ośrodki miejskie w porównaniu do początków wieku XVII... wyludniły się. Przyczyną były wojny XVII i XVIII wieku (Potop, wielka wojna północna, obce interwencje) bądź też wielkie epidemie, np. dżumy (przykład Torunia). Część miast bądź popadło w stagnację ludnościową (Gniezno), bądź spadły poniżej wielkości 5 tysięcy mieszkańców (miasta Małopolski i Rusi). Wyjątkiem okazał się jedynie Lwów, w którym pod względem liczby mieszkańców odnotowano w tym czasie wyraźny wzrost.

[caption id="attachment_47137" align="aligncenter" width="1800"] Ośrodki miejskie w Koronie ok. 1790 roku. Zaznaczono także ziemie utracone w ramach I rozbioru (aut. Marcin Sobiech / EXGEO Professional Map).[/caption]

W porównaniu do przełomu XVI i XVII wieku doszło natomiast do wyraźnego rozwoju miast na terenach południowo-wschodnich. Obok dużych ośrodków kresowych, takich jak Kamieniec Podolski, wiodącą rolę w urbanizacji tych terenów odegrały miasta prywatne. Widać tu specyfikę oddziaływania takich rodów jak Żółkiewscy (Żółkiew), Sobiescy (Żółkiew, Złoczów), Koniecpolscy (Brody), Potoccy (Stanisławów), Zasławcy (Zasław) czy Ostrogscy, których ordynacja (niepodzielny majątek, dziedziczony po linii męskiej) mieściła się wokół Dubna na Wołyniu. Podobnie rozwijały się prywatne miasta w Wielkopolsce, takie jak należące do Leszczyńskich Leszno czy założony w XVII wieku przez Przyjemskich Rawicz.

Prawdziwy wzrost liczby ludności zaliczyła jednak stołeczna Warszawa, która u szczytu epoki stanisławowskiej liczyła ponad 100 tysięcy mieszkańców. Wpłynął na to stołeczny charakter miasta, jego rozwój gospodarczy (zwłaszcza w czasach Stanisława Augusta) czy włączenie w obręb miasta mniejszych jurydyk prywatnych. W istocie więc u schyłku Rzeczpospolitej Obojga Narodów doszło do wielkiego przewartościowania miejskiej rzeczywistości – dawne wiodące ośrodki popadły w kryzys, naprawdę dużym miastem zostało zaś stosunkowo młoda stolica, która przejmie funkcję miejskiego centrum ziem polskich na kolejne wieki.

Opracowano na podstawie: Cezary Kuklo, Demografia Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, DiG, Warszawa 2009.

Tomasz Leszkowicz, źródło: Histmag.org

Wolna licencja – ten materiał został opublikowany na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

Artykuł Które miasta Polski były największe w 1500, 1600 i 1790 roku? Oto fascynujące mapy pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/ktore-miasta-polski-byly-najwieksze-1500-1600-1790-roku-oto-fascynujace-mapy/feed/ 0
Kraj Warty, czyli poligon narodowego socjalizmu. Zbrodnicze eksperymenty społeczne a Polacy, którzy nie zostali wypędzeni do Generalnego Gubernatorstwa https://niezlomni.com/kraj-warty-czyli-poligon-narodowego-socjalizmu-zbrodnicze-eksperymenty-spoleczne-a-polacy-ktorzy-nie-zostali-wypedzeni-do-generalnego-gubernatorstwa/ https://niezlomni.com/kraj-warty-czyli-poligon-narodowego-socjalizmu-zbrodnicze-eksperymenty-spoleczne-a-polacy-ktorzy-nie-zostali-wypedzeni-do-generalnego-gubernatorstwa/#respond Tue, 15 Jul 2014 10:09:15 +0000 http://niezlomni.com/?p=14384

Arthur Greiser nazwał Kraj Warty „poligonem narodowego socjalizmu”. To w Poznaniu, Gnieźnie, Inowrocławiu, Łodzi, Kaliszu i Włocławku w latach 1939–1945 przeprowadzano zbrodnicze eksperymenty społeczne. W ich cieniu próbowali żyć, a nawet walczyć Polacy, których nie wypędzono do Generalnego Gubernatorstwa.

„Poligon” to kolejna książka Leszka Adamczewskiego o Kraju Warty. Z dziejów tego utworzonego jesienią 1939 roku z ziem polskich okręgu Rzeszy autor wybrał kilkadziesiąt sensacyjnych historii: od tragicznej śmierci syna Greisera pod Międzychodem, przez tajemniczą katastrofę Halifaksa nad Nowymi Skalmierzycami i amerykańskie bombardowania Poznania, po ostatnią defiladę w Posen. Autor przedstawia też nieznaną historię oddziału partyzanckiego na Pałukach i nie pomija najbardziej tragicznych epizodów z dziejów Kraju Warty, w tym zagłady Żydów.

Poligon_72dpi

Leży przede mną 32-stronicowa broszura Albina Wietrzykowskiego Powrót Arthura Greisera, kupiona w 2012 roku za złotówkę w jednym z poznańskich antykwariatów. Z wielu względów to unikatowe wydawnictwo. Książeczka, która w 1946 roku błyskawicznie ukazała się nakładem Księgarni Wydawniczej Spółdzielni „Pomoc” w Poznaniu, miała poznaniakom uświadomić ogrom zbrodni człowieka zasiadającego na ławie oskarżonych w procesie przed Najwyższym Trybunałem Narodowym. Uświadomić, a nie przypomnieć, bo w Wielkopolsce o zbrodniach hitlerowskich nikt nie zapomniał.

By zaś pokazać, że autor książeczki jest osobą, która ma sporo do powiedzenia o zbrodniach oskarżonego, na jej stronie tytułowej zamieszczono reprodukcję urzędowego dokumentu. Sąd Apelacyjny w Poznaniu, Wydział Karny, w imieniu Najwyższego Trybunału Narodowego wzywa w nim obywatela Albina Wietrzykowskiego, zamieszkałego w Poznaniu przy ulicy Wyspiańskiego 10/8, do osobistego stawienia się w charakterze świadka 23 czerwca 1946 roku o godzinie 14:00 w Auli Uniwersyteckiej w Poznaniu w sprawie karnej przeciwko Arturowi (tak w oryginale) Greiserowi.

„Spełniły się nasze najgorętsze życzenia z lat tyranii hitlerowskiej w Wielkopolsce. Ten największy i najnikczemniejszy kat, który przez przeszło pięć lat pluł nam w twarz, deptał naszą godność narodową, gnębił, uciskał, wywoził, katował i mordował – ów przeklęty Greiser jest w naszych rękach”. Tak rozpoczyna się Powrót Arthura Greisera.

Młody Greiser – według Wietrzykowskiego – już w swej rodzinnej Środzie „przede wszystkim lubił się bić. Chętnie zaczepiał Polaków, ubliżał, wszczynał awantury i uciekał się do rękoczynów”. Gdy za „brudne machinacje” ojca całą rodzinę przesiedlono do Inowrocławia, „młody Greiser na tle nienawiści do Polaków wszczynał stałe awantury na terenie szkoły, stwarzając atmosferę otwartej walki narodowościowej. Do jakiego stopnia Greiser spotęgował wymienione awantury, świadczyć może fakt, iż rada pedagogiczna, składająca się z samych niemców, uznała za wskazane wreszcie wydalić niepohamowanego ucznia z gimnazjum. Ta wymowna decyzja pobudziła Greisera do zemsty, ale nad Polakami”. By uniknąć podejrzenia o błąd, dodam więc, że słowa „Niemcy” i „Niemiec” Wietrzykowski konsekwentnie pisał z małej litery.

Gwoli ścisłości trzeba dodać, że Polacy pamiętający mieszkającą w Środzie rodzinę Greiserów, tuż po drugiej wojnie światowej wystawiali jej dobrą opinię. „Polakom krzywdy nie robiła” – twierdziła Marianna Dolata, jednocześnie podkreślając, że w Urzędzie Namiestnika Rzeszy w Kraju Warty pracowali również Polacy, co jest faktem mało znanym, bo po wojnie celowo go przemilczano. Zajmowali oni podrzędne stanowiska urzędnicze lub obsługi technicznej. To byli – powtórzę – Polacy i nikt od nich nie wymagał podpisania volkslisty, czyli deklaracji przynależności do narodu niemieckiego. Jest niemożliwe, by świadek Albin Wietrzykowski o tych i innych sprawach nie wiedział.

Można dzisiaj – przy pełnym szacunku dla ofiar hitleryzmu – kpić z broszury Wietrzykowskiego, cytować co bardziej charakterystyczne dla jego stylu zdania; ale po co? Tak się wtedy pisało i Wietrzykowski nie był wcale wyjątkiem. Co więcej, gdyby ktoś w połowie 1946 roku napisał rzetelną biografię Arthura Greisera, na wzór wielokrotnie cytowanej na następnych stronach pracy Catherine Epstein Wzorcowy nazista z 2010 roku, prawdopodobnie zostałby powieszony razem z byłym namiestnikiem Rzeszy i gauleiterem Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników. Takie to były czasy i dlatego z tym większym szacunkiem należy odnosić się do Najwyższego Trybunału Narodowego – jego sędziów, prokuratorów i obrońców – którzy zapewnili Greiserowi mimo wszystko uczciwy proces.

Gdy po ogłoszeniu wyroku skazującego Arthura Greisera na karę śmierci w Auli Uniwersyteckiej zgaszono światła w ozdobnych żyrandolach i wyłączono dodatkowe reflektory, nad głową skazańca rozpoczął się polityczny taniec hien. Jego publiczna egzekucja na stokach poznańskiej Cytadeli nie miała bowiem nic wspólnego ze sprawiedliwością, co poniewczasie zrozumiał nawet ówczesny minister sprawiedliwości w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej RP Henryk Świątkowski. „Pragnę podkreślić z całą stanowczością, iż jestem zdecydowanym przeciwnikiem publicznego wykonywania kary śmierci” – napisał Świątkowski w tygodniku „Przekrój” z 29 września 1946 roku. I w dalszej części swej publikacji minister dodał między innymi: „Publiczne obwieszczenie przez prokuratora o wykonaniu wyroku śmierci czyni całkowicie zadość wymogom odwetu prewencji ogólnej. Aby uzyskać zadośćuczynienie za potworną krzywdę, jaką wyrządził nam hitleryzm – nie musimy koniecznie przyglądać się przedśmiertnym drgawkom skazańca. Wystarczy, gdy na publicznej rozprawie sądowej możemy obserwować, jak butny pan życia i śmierci tysięcy […] przeistacza się w łachman ludzki, płaszczy się i żebrze o litość – aby tylko ocalić swe nędzne istnienie”.

Postać Arthura Greisera przewijać się będzie przez następne strony tej książki. I nic dziwnego, bo Greiser był rzeczywistym, a nie malowanym rządcą Kraju Warty. Interesował się praktycznie wszystkimi sprawami: od wielkiej polityki nazistowskiej, poprzez zwalczanie polskości i eksterminację Żydów, po losy poszczególnych dzieł sztuki, zrabowanych polskim właścicielom. W Poznaniu Greiser osiągnął szczyt swej kariery politycznej, chociaż przed wojną przez kilka lat był głową państwa i jednocześnie szefem rządu, bo te dwa urzędy łączył w sobie prezydent Senatu Wolnego Miasta Gdańska, ale tam pełnia władzy spoczywała w rękach gdańskiego gauleitera NSDAP Alberta Forstera. Także w Poznaniu nastąpił upadek Greisera. Wcale nie podczas procesu i egzekucji, jakby się wydawało, ale w chwili jego panicznej ucieczki ze stolicy swego „królestwa”. Ze szczytu stoczył się na samo dno, wielu swych ziomków zostawiając na pastwę losu.

Poligon nie jest jednak biografią Arthura Greisera. I nie jest monografią Kraju Warty. To zbiór mniej lub bardziej sensacyjnych reportaży z dziejów tej powstałej w październiku 1939 roku prowincji Rzeszy i dni poprzedzających jej utworzenie z części okupowanych przez Niemcy ziem polskich.

Krajowi Warty i jej namiestnikowi poświęciłem wydany na początku 2011 roku Zmierzch bogów w Posen, który spotkał się z życzliwym przyjęciem Czytelników i był nominowany do organizowanego przez Bibliotekę Raczyńskich konkursu na najlepszą książkę o Poznaniu w tymże 2011 roku. Poligon utrzymany jest w podobnej konwencji, a jeśli w pojedynczych przypadkach wracam do tematów poruszonych w pierwszej książce poświęconej „królestwu” Greisera, to tylko dlatego, że udało mi się dotrzeć do nowych materiałów, które uznałem za interesujące i warte przedstawienia Czytelnikom.

Był czwartek, 31 sierpnia 1939 roku. Jak się miało nazajutrz okazać, ostatni dzień pokoju w tej części Europy. Prezydent Senatu Wolnego Miasta Gdańska Arthur Greiser zapewne zastanawiał się, co się z nim stanie, gdy odezwą się działa przebywającego w Danzig z wizytą kurtuazyjną starego pancernika Schleswig-Holstein. Nie miał złudzeń, że z chwilą przygotowanej już likwidacji wolnego miasta i przyłączenia Gdańska do Rzeszy zostanie bezrobotnym. Skonfliktowany z nim Albert Forster postara się już, by nad Motławą nie miał czego szukać. Później opowiadał, że myślał wtedy o służbie wojskowej w Kriegsmarine.

Tymczasem w Poznaniu dobiegał końca kolejny upalny dzień kończącego się lata. Nad miasto nadciągały czarne burzowe chmury…

Artykuł Kraj Warty, czyli poligon narodowego socjalizmu. Zbrodnicze eksperymenty społeczne a Polacy, którzy nie zostali wypędzeni do Generalnego Gubernatorstwa pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/kraj-warty-czyli-poligon-narodowego-socjalizmu-zbrodnicze-eksperymenty-spoleczne-a-polacy-ktorzy-nie-zostali-wypedzeni-do-generalnego-gubernatorstwa/feed/ 0