Adolf Hitler – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png Adolf Hitler – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Amerykański historyk obala mity o Wrześniu ’39. Swoją książkę dedykuje ostatniemu Żołnierzowi Wyklętemu: „dowiódł, że nieprzyjacielska okupacja nie zdołała złamać ducha Polski” https://niezlomni.com/amerykanski-historyk-obala-mity-o-wrzesniu-39-swoja-ksiazke-dedykuje-ostatniemu-zolnierzowi-wykletemu-dowiodl-ze-nieprzyjacielska-okupacja-nie-zdolala-zlamac-ducha-polski/ https://niezlomni.com/amerykanski-historyk-obala-mity-o-wrzesniu-39-swoja-ksiazke-dedykuje-ostatniemu-zolnierzowi-wykletemu-dowiodl-ze-nieprzyjacielska-okupacja-nie-zdolala-zlamac-ducha-polski/#respond Sun, 18 Oct 2020 16:35:13 +0000 https://niezlomni.com/?p=51173

„Nic nie zniekształciło bardziej pamięci o działaniach niemieckich w Polsce niż używanie przez historyków sztucznego terminu „blitzkrieg”, który przedkładał znaczenie techniki nad doktryną, taktykę, organizację i samo dowodzenie na polu walki”.

„Kampania polska, mimo że była krótka, była niezwykle brutalna i ciężka. Choć Niemcy mieli inicjatywę, Polacy kontratakowali przy każdej nadarzającej się okazji” – pisze Robert Forczyk w książce „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”, która niedawno ukazała się nakładem poznańskiego wydawnictwa Rebis.

Praca jednego z najlepszych współczesnych historyków wojskowości, konsultanta w Waszyngtonie, autora kilkudziesięciu książek, byłego oficera armii amerykańskiej obala wiele mitów dotyczących kampanii polskiej 1939 r. Przede wszystkim burzy opowieść o błyskawicznym „blitzkriegu” armii III Rzeszy na ziemiach polskich we wrześniu 1939 r.: „Nic nie zniekształciło bardziej pamięci o działaniach niemieckich w Polsce niż używanie przez historyków sztucznego terminu „blitzkrieg”, który przedkładał znaczenie techniki nad doktryną, taktykę, organizację i samo dowodzenie na polu walki”.

Nie była to dla Niemców błyskawiczna operacja militarna. Wehrmacht popełnił w niej liczne błędy i znaczące błędy operacyjne, które wynikały z braku doświadczenia bojowego. Kwestiami nierozstrzygniętymi był sposób użycia czołgów, czy mają być niezależną siłą uderzeniową czy wsparciem ataku piechoty. Dywizje pancerne były w fazie przejściowej, ponieważ nie zachowano równowagi między ilością czołgów a żołnierzami piechoty. Do tego należy dodać słabą współpracę sił lotniczych z wojskami lądowymi.

Dowództwo niemieckie obawiało się również o morale żołnierzy i nie informowało ich o ostatecznych celach. „Większość żołnierzy niemieckich biorących udział w Fall Weiss nie wiedziała prawie do ostatniej chwili, że idzie na wojnę; powiedziano im, że czekają ich rozszerzone manewry. Kampania piechoty morskiej wyznaczona do zdobycia placówki Westerplatte w porcie gdańskim zabrała ze sobą ćwiczebne granaty moździerzowe” – wskazuje Forczyk.

Autor obala również fałszywe mity o zniszczeniu polskiego lotnictwa przez Niemców już w pierwszym dniu wojny, o polskiej doktrynie wojskowej, która miała opierać się na szarżach kawaleryjskich na czołgi, przestarzałości naszego uzbrojenia. Pisze również o polskich błędach w kampanii wrześniowej.

Na koniec warto zwrócić na jeszcze jedną rzecz. Na niezwykłą dedykację umieszczoną przez Roberta Forczyka na początku książki:

„Józefowi Franczakowi, ostatniemu z „żołnierzy wyklętych”, który walczył z radziecką okupacją Polski od 1945 roku aż do śmierci w walce 21 października 1963. Franczak, zwykły żołnierz, kontynuował walkę długo po tym, jak inni jej zaprzestali, i dowiódł, że nieprzyjacielska okupacja nie zdołała złamać ducha Polski”.

Robert Forczyk, „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2020. Książkę można nabyć m.in. na stronie Wydawnictwa Rebis.

tp

Artykuł Amerykański historyk obala mity o Wrześniu ’39. Swoją książkę dedykuje ostatniemu Żołnierzowi Wyklętemu: „dowiódł, że nieprzyjacielska okupacja nie zdołała złamać ducha Polski” pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/amerykanski-historyk-obala-mity-o-wrzesniu-39-swoja-ksiazke-dedykuje-ostatniemu-zolnierzowi-wykletemu-dowiodl-ze-nieprzyjacielska-okupacja-nie-zdolala-zlamac-ducha-polski/feed/ 0
Miał dziesięć lat, gdy pojechał na wiec niemieckich nazistów. Wstrząsające wspomnienia fanatycznego „dziecka Hitlera”. [WIDEO] https://niezlomni.com/mial-dziesiec-lat-gdy-pojechal-na-wiec-niemieckich-nazistow-wstrzasajace-wspomnienia-fanatycznego-dziecka-hitlera-wideo/ https://niezlomni.com/mial-dziesiec-lat-gdy-pojechal-na-wiec-niemieckich-nazistow-wstrzasajace-wspomnienia-fanatycznego-dziecka-hitlera-wideo/#respond Sun, 18 Oct 2020 13:55:19 +0000 https://niezlomni.com/?p=51162

Alfons Heck miał dziesięć lat, gdy wyruszył na norymberski Reichsparteitag – doroczny uroczysty wiec narodowych socjalistów przypominający ogromną mszę ku czci Führera.

Jako członek Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend, wraz z tysiącami zafascynowanych młodych ludzi słuchał przemowy swego najwyższego przywódcy, boga nowego ładu świata, Adolfa Hitlera:

„Wy, moja młodzieży” – krzyczał i wydawało mi się, że wbija oczy prosto we mnie – „jesteście dla narodu najcenniejszą gwarancją wspaniałej przyszłości”. (…) Nie mieliśmy żadnych szans. Od tej chwili byłem duszą i ciałem oddany Adolfowi Hitlerowi.

Uderzająco szczera relacja chłopca, którego pochłonęły idee narodowego socjalizmu. Maszerując razem z nim w szeregach Hitlerjugend, poznajemy ukrytą stronę nazizmu, o której niewiele się pisze. Bardzo nieliczni, zapaleni niegdyś członkowie organizacji młodych nazistów, publicznie opowiadali o tamtych latach i swojej fascynacji hitleryzmem.

Niniejsza książka pokazuje, jak wyglądało ich życie w tamtych czasach; kim byli, w co wierzyli i dlaczego dokonywali takich, a nie innych wyborów.

Fragment książki Alfonsa Hecka pt. Dziecko Hitlera. Moja młodość wśród nazistów, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

W Niemczech Hitlera, moich Niemczech, dzieciństwo kończyło się w wieku dziesięciu lat przyjęciem do Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend. Odtąd my, dzieci, zostawaliśmy politycznymi żołnierzami III Rzeszy.

Jednak tak naprawdę podstawowe szkolenie prawie każdego dziecka zaczynało się w szkole podstawowej, gdy miało ono lat sześc. W moim przypadku nastąpiło to w roku 1933, trzy miesiące po mianowaniu Adolfa Hitlera kanclerzem. Pierwsze lata jego rządów pamiętam oczami dziecka, chociaż dokładnie przypominam sobie powszechny zapał 7 marca 1936 roku, kiedy wojska niemieckie maszerowały przez miasto, odbierając Nadrenię znienawidzonym Francuzom, których oddziały wycofały się w 1932 roku.

Urodziłem się w Wittlich, winiarskim miasteczku czterdzieści kilometrów na wschód od granicy z Francją, w nadreńskiej dolinie Mozeli. Przodkowie od strony ojca przywędrowali do wioski Wittlich z okolic Bordeaux około roku 1770. W 1933 ludność wynosiła zaledwie około ośmiu tysięcy, ale miejscowość, o charakterze wyraźnie średniowiecznym, stała się siedzibą władz landu i ważnym ośrodkiem handlowym.
Zgodnie z traktatem wersalskim z 1919 roku Nadrenia została zdemilitaryzowana i przez piętnaście lat znajdowała się pod okupacją francuską. Francja (i w pewnym stopniu przyglądający się wszystkiemu obojętnie Brytyjczycy) umożliwiła Hitlerowi pierwsze bezkrwawe zwycięstwo, pozwalając niecałym trzem tysiącom niemieckich żołnierzy na ponowne wkroczenie do regionu bez utrudnień ze strony znacznie liczniejszej armii francuskiej. Kolejne przykłady appeasementu – Sudety, Austria, Czechosłowacja – utwierdziły Hitlera w przekonaniu, że jest niezwyciężony i że może bezkarnie zaatakować Polskę. To złudzenie kosztowało życie pięćdziesiąt milionów ludzi.

Mieszkańcy Wittlich w roku 1936 nie mieli rzecz jasna o tym wszystkim najmniejszego pojęcia. W tamten marcowy wieczór, usadowiony na barkach stryja Franza patrzyłem na oświetloną pochodniami defiladę żołnierzy w brunatnych mundurach i oddziałów Hitlerjugend przez zawieszony flagami plac, na który wyległa chyba cała ludność miasta. Gromady ludzi wychylały się z okien i balkonów, a nieustanne okrzyki „Heil Hitler” zagłuszały muzykę pierwszej wojskowej orkiestry, jaką ludzie widzieli od czternastu lat. To długi dla Niemca czas bez marszowej muzyki z prawdziwego zdarzenia, ale do autentycznej gorączki doprowadzał ludzi człowiek stojący przed średniowiecznym ratuszem w otwartym czarnym mercedesie. Był to sam Führer, reagujący na hołdy oszalałego tłumu bladym uśmiechem i wyciągniętą ręką. Wtedy widziałem go pierwszy raz i chociaż wiele lat później spotkałem się z nim osobiście, nigdy nie zapomnę ekstazy, jaką wzbudzał owego wieczoru. Najbardziej ponurzy obywatele, którzy często na pozdrowienie odpowiadali ledwie widocznym skinieniem głowy, wrzeszczeli co tchu w płucach. Hitler z pewnością symbolizował zapowiedź nowych Niemiec, dumnej Rzeszy, która na nowo odnalazła należne sobie miejsce.

W odróżnieniu od starszych my, dzieci lat trzydziestych, nie demokratycznych swobów ani politycznego bezwładu Republiki Weimarskiej. Zaraz po dojściu do władzy naziści gruntownie przebudowali całe szkolnictwo, napotykając niewielki opór. Dlatego indoktrynacja zaczynała się nie od przyjęcia do Jungvolk w wieku dziesięciu lat, lecz od pierwszego dnia w Volksschule, szkole podstawowej. Jako pięcio- i sześciolatkowie pobieraliśmy dzienną porcję nacjonalistycznej nauki, którą łykaliśmy tak samo odruchowo, jak poranne mleko. Bez przerwy powtarzano, że Adolf Hitler przywrócił Niemcom dumę i godność, i uwolnił nas z kajdan Wersalu, surowego traktatu pokojowego, który pogrążył nasz kraj w trwającym kilkanaście lat krwawym chaosie. Nawet w sprawnych demokracjach dzieci są zbyt niedojrzałe, by kwestionować prawdziwość nauczania. Jeśli nie mają wyjątkowo czujnych rodziców, stają się bezbronnymi naczyniami na wszystko, co się do nich wlewa. My, którzy nigdy nie słyszeliśmy ożywczego głosu niezgody, ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że mamy szczęście, żyjąc w kraju dającym takie świetlane perspektywy.

A jeśli nie było się Żydem, Cyganem, homoseksualistą czy politycznym przeciwnikiem nazizmu, Niemcy lat trzydziestych rzeczywiście stały się ziemią obiecaną. Nie byłoby przesadą przypuszczenie, że gdyby Hitler umarł w 1938 roku, czczono by go jako jednego z najwybitniejszych niemieckich mężów stanu pomimo prześladowania Żydów (gwałtowny antysemityzm stał się już stałą cechą życia publicznego Niemiec, choć mało kto powiedziałby, że skończy się ludobójstwem).


Z roku 1936 dokładnie pamiętam jeszcze jedno zdarzenie: Igrzyska Olimpijskie, które tego roku odbyły się w Berlinie. Nie dość, że utwierdziły Niemców w poczuciu dumy, to jeszcze stały się popisem osiągnięć rządów nazistowskich dokonanych w zaledwie trzy lata. Z wyczynu Jessego Owensa zrobiono niestety sprawę polityczną, ku oburzeniu samego sportowca, który nie czuł do Niemców urazy. Mimo że pragnienie Hitlera, by bohaterem stał się przedstawiciel rasy germano-nordyckiej, nie doczekało się spełnienia, Niemcy wygrali klasyfikację medalową. Widziałem doskonały film Leni Riefenstahl z olimpiady co najmniej ze sto razy, stanowił bowiem nieodłączną część materiałów rozrywkowych Hitlerjugend, i wyczyn Jessego Owensa nie został z niego wycięty, jak twierdzili niektórzy krytycy. Założenie, że Owens wpłynął na politykę rasową Hitlera, jest niedorzeczne. Sam Hitler utrzymywał, że nawet rasy najniższe są w stanie wydać geniuszy. Był przekonany, że właśnie z tego powodu Żydzi są tak niebezpieczni. Na użytek nas, naiwnych członków Hitlerjugend, Żydów przedstawiano zazwyczaj jako chytrych i ambitnych oszustów, którym szczególnie zależy na zamąceniu czystości naszej aryjskiej rasy – choć nie za bardzo wiedzieliśmy, co to ma niby oznaczać.

Dla mnie rok 1936 wcale nie upłynął pod znakiem wydarzeń publicznych, mimo że istotnych. Po raz pierwszy zderzyłem się wówczas z nieodwołalnością śmierci: umarł mój dziadek. Byliśmy nierozłącznymi towarzyszami od chwili, gdy zacząłem chodzić. Każdego wieczoru brał mnie do baru na kufel piwa, który wypijał przed kolacją. Przez wiele tygodni chodziliśmy zgnębieni z jego psem Heinim na grób, dopóki nie przekonaliśmy się, że nie wróci. Dzięki sile młodości mój żal przeminął, ale psi nie. Jesienią tego roku Heiniego znaleziono martwego na dziadkowym grobie. „Wittlicher Tageblatt” zamieścił poruszający nekrolog psa, który zagłodził się na śmierć.

Gdy miałem jedyne sześć tygodni, rodzice przeprowadzili się do Oberhausen, dużego miasta w przemysłowym sercu Niemiec, Zagłębiu Ruhry, a dziadkowie, których wszystkie dzieci już dorosły, namówili rodziców, żeby chwilowo pozostawili mnie na wsi. W ten sposób będzie im łatwiej – przekonywali – rozkręcić interes, zwłaszcza że mój bliźniak Rudi jeszcze nie doszedł do siebie po operacji przepukliny.

Po urodzeniu ważyliśmy w sumie trzy kilogramy. Domyślam się, że moja matka nie miała szans w sporze z babką, niekwestionowaną głową rodu. „Chwilowy” pobyt przeciągnął się na rok, potem dwa. Matka, kobieta łagodna i pobożna, skapitulowała po trzecim, gdy babka oznajmiła jej dość brutalnie, że ani nie jest dobrą Hausfrau, ani nie ma głowy do interesów. Sklep spożywczy, który kupili im dziadkowie, po roku poszedł na dno, podobno dlatego, że matka rozdała większość towaru ubogim. Dopiero po latach dowiedziałem się, że za bankructwem stała niekompetencja ojca, a nie naiwność matki. Nie ulegało za to wątpliwości, że matka nie nadawała się na Hausfrau. Była wyjątkowo chaotyczna i w pośpiechu zaczynała w domu trzy, cztery prace naraz, żadnej potem nie kończąc. Ciotka Maria, skrupulatna jak kolumna cyfr w księgach rachunkowych i nieugięta jak pruski kapral, bez końca opowiadała, jak to kiedyś znalazła mojego braciszka śpiącego pod stosem brudnych pieluch, podczas gdy matka latała po całym domu, szukając go.

Ani dziadkowie, ani stryjkowie i ciotki nie uważali mnie już potem za syna mojej matki. To tak, jak przy kupowaniu psa – po przyniesieniu go do domu szybko zapomina się o suce. Pierwsze spotkanie z matką, które zapamiętałem, miało miejsce, gdy miałem cztery lata. Wzięła mnie na ręce, wycałowała i zaniosła się nieopanowanym szlochem. Wyrwałem się i uciekłem, ku uciesze babki. W taki mniej więcej sposób przedstawiały się moje stosunki z matką przez następne piętnaście lat. Nie potrafiłem odwzajemnić jej miłości. Wcale nie czułem, żeby mnie porzuciła, gdy miałem sześć tygodni, wręcz przeciwnie. Wiedziałem, że nikt nie jest w stanie przełamać żelaznej woli mojej babki. Miała wtedy pięćdziesiąt sześć lat, urodziła ósemkę dzieci, liczyła zaledwie sto pięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, ważyła czterdzieści cztery kilogramy i umiała uderzyć jak pneumatyczny młot. Za życia dziadka przy ludziach okazywała mu szacunek, jak przystało żonie Niemca, ale to ona ostatecznie zatwierdzała wszystkie ważniejsze decyzje. Nie zawsze wychodziło nam to na dobre, bo dziadek lepiej znał się na interesach. Najbardziej zależało jej na posiadaniu ziemi i dobrych mlecznych krów. On za to przekonał ją, że należy posadzić na polach pod winnicą także tytoń, co na początku lat dwudziestych było myślą radykalną. W ciągu kilku lat znacznie się dzięki temu dorobili. Jednak gdy postanowił zostać współwłaścicielem jedynego kina w promieniu dwudziestu kilometrów, narobiła takiego rabanu, że wbrew sobie musiał zarzucić ten pomysł. Potem musiała przyznać, że wskutek tej pomyłki drugi wspólnik dorobił się majątku w ciągu dziesięciu lat.

Po śmierci dziadka przeważnie nikt nie sprzeciwiał się jej decyzjom, choć prawdą jest, że w odniesieniu do ziemi, krów i tytoniu myliła się rzadko. W przyzwoitych ramach zdominowanego przez mężczyzn niemieckiego społeczeństwa była niezależną kobietą sukcesu mimo bardzo skromnego wykształcenia. Prawie nie umiała czytać i pisać, ale wielu z jej przeciwników przekonało się, że nie sposób wkraść się w jej łaski. Nic dziwnego, że uważała moją matkę – wykształconą, lecz beznadziejnie ufną – za partię niegodną swego pierworodnego. Jak na ironię losu, to babka zaaranżowała ich małżeństwo.

Mimo że matka z ojcem znali się całe życie, ich związek zaczął się, gdy oboje mieli po trzydzieści cztery lata. Słowo „związek” nie oddaje ich emocji przy pierwszym spotkaniu. Bez wątpienia czuli do siebie pociąg, chociaż łączyło ich niewiele. Ojciec był typowym mężczyzną swojego pokolenia: gadatliwym, z wyrobionymi poglądami na wszystko, pracowitym i żyjącym w przekonaniu, że mężczyźni z natury przewyższają kobiety. Wszystkie cztery lata I wojny światowej spędził w okopach i chociaż z dumą nosił przydomek Frontschweine, dosłownie „frontowej świni”, nie żywił bynajmniej sympatii ani dla ówczesnego rządu, ani do kajzera, którzy go tam posłali. W okresie gorzkiego zawodu po klęsce Niemiec w 1918 roku został na chwilę komunistą, a potem socjaldemokratą, być może z szacunku dla babki, bezwzględnie pobożnej katoliczki. Nie był aktywistą partyjnym, ale od początku nie znosił nazistów (marginalnego wtedy ugrupowania pośród mnóstwa innych prawicowych partyjek). Gdy w 1926 roku zaczął zalecać się do matki, miał przed sobą wiele lat harówki na roli za nędzne grosze. Jako pierworodny miał w końcu odziedziczyć gospodarstwo, ale mogło to nastąpić nawet za dwadzieścia lat. W odróżnieniu od braci nie przyuczył się do żadnego fachu, a sytuacja gospodarcza w Niemczech lat dwudziestych była tak fatalna, że życie na dobrym gospodarstwie mógł uważać za uśmiech losu. Był jednak człowiekiem dumnym, do tego zahartowanym na wojnie, i z pewnością źle znosił długotrwałe oczekiwanie na przejęcie schedy. Nawet jako oficjalny dziedzic był w położeniu niewiele lepszym niż szanowany parobek. Jestem przekonany, że ożenił się z matką po części dlatego, że jako starsza z dwóch córek, jedynych dzieci swoich rodziców, miała odziedziczyć wartościową winnicę. Gdy rodzice obojga stron zdali sobie sprawę z zainteresowania młodych, nadal kierowali się przede wszystkim zmysłem do interesów. Jako że matka była wysoką i już trzydziestoczteroletnią tyczką, jej pozycja przetargowa – czy raczej jej rodziców – była słabsza niż ojca. Był w idealnym wieku do żeniaczki i spodziewał się odziedziczenia ładnego gospodarstwa (chociaż dopiero po latach). Ciotka powiedziała mi kiedyś, że do małżeństwa doszło dlatego, że rodzice czuli się jak w matni: pracowali u swoich rodziców prawie jak najmici. Gdy dziadek od strony matki zgodził się na sprzedaż jednej z mniejszych winnic i pomoc przyszłym nowożeńcom w założeniu sklepu, dobito targu.
Najwięcej zyskali na tym dziadkowie z obu stron. Ojciec lekkomyślnie zrzekł się roszczeń do gospodarstwa w zamian za sklep w dalekim mieście, a drudzy dziadkowie pozbyli się niezgrabnej córy. Ich ulubienicą zawsze była młodsza. W ten sposób zaczęło się małżeństwo niemal pozbawione miłości, która rzadko jest w Niemczech elementem niezbędnym. Miłości tej przybyło niewiele przez długie lata małżeństwa, które jednak przetrwało, nie bardziej nieszczęśliwe od wielu innych i może równie dobre, jak większość innych. Było to w zasadzie złączenie dwojga ludzi w celu wspólnego przetrwania i pod tym względem się sprawdziło. Najlepiej wyszła na tym babka, zwłaszcza po śmierci dziadka, bo teraz sama stanęła za sterami i mogła z czasem przekazać gospodarstwo jednemu z trzech młodszych synów. Nie posiadając się z radości, oznajmiła rodzinie, że od chwili zrzeczenia się prawa do schedy przez pierworodnego, nie ma prawnego obowiązku wyznaczania dziedzica.
Jednego członka rodziny babka kochała nad wszystkich innych, a osobą tą byłem ja.

– Może dlatego, że wykradła cię matce – powiedział kiedyś mój brat Rudi, ale nawet on przyznawał, że z nas dwóch to ja miałem więcej szczęścia. On spędzał dzieciństwo w mieszkaniu w jednej z najbrudniejszych części Niemiec, mnie w jednej z najbardziej uroczych dolin naszej krainy wychowywała kobieta, która mnie uwielbiała i którą stać było na zapewnienie mi najlepszego wykształcenia i pozycji społecznej. Zamiast czuć się opuszczonym przez rodziców, wiedziałem, co oznacza dla mnie babka. W dzieciństwie najbardziej bałem się odesłania do rodziców.
Ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Nadrenii było wtedy katolikami i babka doszła do wniosku, że powinienem zostać księdzem. Planowi temu z całym zapałem przyklaskiwała matka, choć nikt jej nie pytał o zdanie. Gdy miałem dziewięć lat i poruszono ze mną tę sprawę, nie miałem nic przeciwko. Od pół roku, od pierwszej komunii – na którą babka wydała więcej, niż na ślub swych córek, ponieważ byliśmy jedynymi tego roku bliźniakami – służyłem do mszy. Rudi chodził na kurs komunijny w Wittlich, a nie do swojej parafii w Oberhausen. Był to jeden z nielicznych okresów naszego dzieciństwa, gdy mieszkaliśmy razem, ale przeważnie się kłóciliśmy. Spory wybuchały głównie dlatego, że zacząłem się już uważać za pierworodnego, bo byłem piętnaście minut starszy od Rudiego.

Ponieważ rodzina nie dawała sobie z nami rady, dziadkowie od strony matki wzięli brata na wakacje na swoje niewielkie gospodarstwo z sadami i winnicą. Nieustannie z sobą rywalizowaliśmy. Z pewnością miało to jakiś związek z nieskrywanym faworyzowaniem mnie przez babkę. Wiele lat później brat powiedział mi, że miał do mnie wielki żal z tego powodu. Jednak wkrótce te dziecinne problemy straciły na znaczeniu.

W chłodne i wietrzne popołudnie 20 kwietnia 1938 roku, w czterdzieste dziewiąte urodziny Hitlera, zostałem członkiem Jungvolku, młodszej sekcji Hitlerjugend. Od dwóch lat Hitlerjugend było jedynym legalnym ruchem młodzieżowym w kraju, któremu powierzono wychowanie młodzieży. Przynależność nie była jeszcze obowiązkowa. Ustawa o służbie młodzieży Rzeszy z grudnia następnego, 1939 roku, nakładała ten obowiązek na każde zdrowe niemieckie dziecko od dziewiątego roku życia. Chodziło, oczywiście, tylko o dzieci aryjskie. Do organizacji nie mogły wstąpić dzieci z poważnym kalectwem, nawet jeśli rodzice byli fanatycznymi nazistami. Opóźnionych w rozwoju dzieci i dorosłych zabijano wtedy w ośrodkach eutanazji, zakładanych po cichu przez władze, najczęściej przy placówkach dla umysłowo chorych. Tak zwanych nutzlose Esser, „bezużytecznych zjadaczy”, zabijano zastrzykami lub gazem. Było to pole doświadczalne przygotowujące eksterminację milionów w niemal zupełnej tajemnicy.

Artykuł Miał dziesięć lat, gdy pojechał na wiec niemieckich nazistów. Wstrząsające wspomnienia fanatycznego „dziecka Hitlera”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/mial-dziesiec-lat-gdy-pojechal-na-wiec-niemieckich-nazistow-wstrzasajace-wspomnienia-fanatycznego-dziecka-hitlera-wideo/feed/ 0
Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera. [WIDEO] https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/ https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/#respond Wed, 05 Aug 2020 17:34:46 +0000 https://niezlomni.com/?p=51109

Kiedy mały Pierrot zostaje sierotą, zmuszony jest opuścić rodzinny dom w Paryżu i rozpocząć nowe życie ze swoją ciotką Beatrix – służącą w zamożnej austriackiej rodzinie. Jest rok 1935, a druga wojna światowa zbliża się wielkimi krokami. Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera.


Pierrot szybko zostaje wzięty pod skrzydła Hitlera i wrzucony do coraz bardziej niebezpiecznego nowego świata: świata terroru, tajemnic i zdrady, z którego nigdy nie będzie w stanie uciec…

John Boyne, Chłopiec na szczycie góry, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika.

John Boyne to autor doskonale przyjętych przez czytelników powieści Chłopiec w pasiastej piżamie i Zostań, a potem walcz!

Fragment

Czasami Papa budził się w środku nocy, jego krzyki niosły się w ciemnych i pustych korytarzach mieszkania, a D’Artagnan, piesek Pierrota, wyskakiwał w strachu ze swego koszyka, gramolił mu się do łóżka i drżąc, przytulał się do niego. Chłopiec naciągał koc aż po uszy i słuchał przez cienkie ściany, jak Maman próbuje uspokoić Papę, tłumacząc mu stłumionym głosem, że nic złego się nie dzieje, że jest w domu ze swoją rodziną i że to był tylko zły sen.

– Ale to nie był sen – usłyszał kiedyś słowa ojca, wypowiedziane głosem drżącym z przerażenia. – To było gorsze niż sen. To było wspomnienie.
Niekiedy Pierrot budził się, aby pobiec do łazienki za potrzebą, i natrafiał na ojca, który siedział przy kuchennym stole, z głową na jego drewnianym blacie, tuż obok opróżnionej i przewróconej na bok butelki, i mamrotał coś sam do siebie. Ilekroć się tak zdarzało, chłopiec zbiegał na bosaka na dół i wyrzucał butelkę do podwórzowego kubła na śmieci, aby Maman nie znalazła jej następnego ranka. Zwykle, gdy wracał na górę, w kuchni nikogo już nie było, bo Papa zdążył dźwignąć się jakoś i odnaleźć powrotną drogę do łóżka.
Ani ojciec, ani syn nigdy nie wspominali o tym następnego dnia.

Pewnego razu jednak wszystko wyszło inaczej, bo Pierrot, zbiegając na dół, poślizgnął się na mokrych zewnętrznych schodach i przewrócił, wprawdzie nie tak pechowo, by zrobić sobie krzywdę, ale wystarczająco, by potłuc butelkę, którą trzymał, a kiedy wstawał, kawałek szkła wbił mu się w podeszwę lewej stopy. Krzywiąc się, wyciągnął go, ale wtedy cieniutka strużka krwi zaczęła mu się sączyć ze skaleczonego miejsca. Gdy przykuśtykał do mieszkania, aby poszukać bandaża, Papa ocknął się i stwierdził, że to jego wina. A po zdezynfekowaniu rany i starannym jej zabandażowaniu posadził chłopca przy sobie i przeprosił go za swoje opilstwo. Ocierając łzy, powiedział Pierrotowi, że bardzo go kocha, i obiecał, że nigdy już nie zrobi niczego takiego, co mogłoby znów narazić go na niebezpieczeństwo.


– Ja też cię kocham, Papo – powiedział Pierrot. – Ale najbardziej kocham cię wtedy, kiedy trzymasz mnie na ramionach i udajesz, że jesteś koniem. A nie lubię, kiedy przesiadujesz w fotelu i nie chcesz rozmawiać ze mną ani z Maman.
– Ja też nie lubię tych chwil – rzekł cicho Papa. – Ale czasami jest tak, jakby oplątała mnie czarna chmura, a ja nie jestem w stanie się z niej wydostać. Dlatego piję. To mi pomaga zapomnieć.
– Zapomnieć o czym?
– O wojnie. O tym, co widziałem. I o tym, co robiłem – dodał ojciec szeptem, przymknąwszy oczy.
Pierrot przełknął ślinę i niemal z lękiem wykrztusił pytanie:
– A co robiłeś?
Papa smutno uśmiechnął się do niego.
– Cokolwiek robiłem, robiłem to dla mojego kraju – stwierdził. – Potrafisz to zrozumieć, prawda?
– Potrafię, Papo – przytaknął Pierrot, który wprawdzie nie był pewien, co ojciec ma na myśli, ale miał wrażenie, że w ten sposób dowodzi, jaki jest dzielny. – Też zostanę żołnierzem, jeśli to sprawi, że będziesz ze mnie dumny.
Papa spojrzał na syna i położył mu rękę na ramieniu.
– Daj mi tylko pewność, że staniesz po właściwej stronie – powiedział.

Potem przez kilka tygodni nie pił. Ale w końcu zaczął, tak samo nagle, jak przestał, bo czarna chmura znowu go oplątała.
Papa pracował jako kelner w pobliskiej restauracji, znikał z domu około dziesiątej rano, przychodził o trzeciej, aby o szóstej wyjść do pracy znowu, na wieczorną zmianę. Pewnego razu wrócił w złym nastroju i stwierdził, że ktoś, kogo nazywano Papa Joffre, był w restauracji na obiedzie i siedział przy jednym z jego stolików; on zaś wzbraniał się przed obsłużeniem go, dopóki pracodawca, monsieur Abrahams, nie powiedział mu, że jeśli tego nie zrobi, to może iść do domu i więcej nie wracać.


– Kto to jest ten Papa Joffre? – zapytał Pierrot, który nigdy wcześniej o takiej osobie nie słyszał.
– On był wielkim generałem podczas wojny – odpowiedziała mu Maman, wyciągając z koszyka stertę świeżo upranej odzieży i kładąc ją przy desce do prasowania. – Bohaterem dla naszego narodu.
– Dla twojego narodu – rzekł z naciskiem Papa.
– Pamiętaj, że ożeniłeś się z Francuzką – rzuciła zdenerwowana Maman.
– Bo ją kochałem – odparł Papa. – Pierrot, czy ja ci kiedyś opowiadałem o tym, jak zobaczyłem twoją matkę po raz pierwszy? To było w kilka lat po zakończeniu Wielkiej Wojny, umówiłem się na spotkanie z moją siostrą Beatrix podczas jej przerwy obiadowej i kiedy przyszedłem do domu towarowego, gdzie pracowała, to ona akurat rozmawiała z jedną z nowych ekspedientek, z takim onieśmielonym stworzeniem, dopiero co przyjętym w tym tygodniu. Wystarczyło, że tylko raz na nią spojrzałem, i od razu wiedziałem, że to jest dziewczyna, z którą się ożenię.
Pierrot uśmiechnął się, bo uwielbiał, gdy jego ojciec opowiadał takie historie.
– Otworzyłem usta, żeby się odezwać, ale żadnego słowa jakoś nie mogłem znaleźć. Było tak, jakby mój mózg po prostu przysnął. No, to stałem tam, gapiąc się, ale nic nie mówiąc.
– Pomyślałam, że coś z nim jest nie tak – stwierdziła Maman, uśmiechając się do wspomnień.
– Beatrix musiała szarpnąć mnie za ramię, żebym oprzytomniał – rzekł Papa, śmiejąc się ze swojej własnej głupoty.
– Gdyby nie ona, to nigdy nie zgodziłabym się wtedy z tobą wyjść – dodała Maman. – Powiedziała mi, żebym dała ci szansę. Że nie jesteś takim tumanem, na jakiego wyglądasz.
– Dlaczego nigdy nie spotykamy się z ciocią Beatrix? – zapytał Pierrot, który słyszał parę razy imię siostry ojca, ale nigdy jej nie widział, bo nie odwiedzała ich ani nawet nie przysyłała listów.
– Bo nie – uciął krótko Papa, już bez cienia uśmiechu.
– Ale dlaczego nie?
– Zostaw to, Pierrot – mruknął ojciec.
– Tak, zostaw to, Pierrot – powtórzyła jego słowa Maman, również pochmurniejąc. – Bo właśnie tak robimy w tym domu. Odpychamy ludzi, których kochamy, nie rozmawiamy o rzeczach, które są ważne, i nie pozwalamy nikomu nam pomóc.
I w ten sposób było po radosnej rozmowie.
– On żre jak świnia – odezwał się kilka minut później Papa, kucając i spoglądając Pierrotowi w oczy, wyginając palce tak, by udawały pazury. – Znaczy ten Papa Joffre. Jak szczur, który rozgryza pałkę kukurydzy.

Artykuł Miejsce, do którego trafia chłopiec nie jest zwykłym domem. To Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/miejsce-do-ktorego-trafia-chlopiec-nie-jest-zwyklym-domem-to-berghof-rezydencja-adolfa-hitlera-wideo/feed/ 0
Niemcy i Austria nie chcą o tym pamiętać! Zakłady opiekuńcze, które służyły jako centra eutanazji. [WIDEO] https://niezlomni.com/niemcy-i-austria-nie-chca-pamietac-o-tej-niewygodnej-prawdzie-zaklady-opiekuncze-ktore-sluzyly-nazistom-jako-centra-eutanazji-wideo/ https://niezlomni.com/niemcy-i-austria-nie-chca-pamietac-o-tej-niewygodnej-prawdzie-zaklady-opiekuncze-ktore-sluzyly-nazistom-jako-centra-eutanazji-wideo/#respond Mon, 20 Apr 2020 17:49:58 +0000 https://niezlomni.com/?p=51020

Badając sprawę pewnej paczki ze złotem, wysłanej przez jednego z techników z obozu koncentracyjnego Auschwitz do żony, Konrad Morgen przekonał się, że tego typu praktyki to codzienność. Przechwycona przesyłka okazała się wierzchołkiem góry lodowej nielegalnego procederu kradzieży, korupcji i przemytu, mającego miejsce w obozach.

Na miejscu, w Auschwitz, Morgen zaobserwował także, iż załoga obozu regularnie dopuszcza się samowolnych zbrodni na więźniach. W cieniu pracujących pełną parą komór gazowych postanowił więc tropić owe „nielegalne” morderstwa.

Przenosząc się na kolejne placówki z rozkazu Reichsführera SS Heinricha Himmlera, Morgen wizytuje także inne obozy, na obszarach mu podległych: Hertogenbosch/Vught, Kraków Płaszów, Majdanek.

Bada przypadek aresztowanego w KL Buchenwald Karla Kocha i jego zboczonej żony Ilse. Za jego sprawą Karl zostaje ostatecznie skazany na śmierć i trafia przed pluton egzekucyjny na tydzień przed zajęciem obozu przez Amerykanów.

Z 800 wszczętych przez Morgena spraw, 200 kończy się wyrokami skazującymi, 5 wniosków o wszczęcie sprawy wobec komendantów umorzono.

Po wojnie Morgen występuje jako świadek w głośnych procesach zbrodniarzy wojennych, m.in. w procesach norymberskich i w drugim procesie oświęcimskim we Frankfurcie nad Menem. W czasie procesu w Norymberdze określa SS jako praworządną organizację, która nie miała nic wspólnego z zagładą Żydów…

 

Fragment rozdziału "Samotna krucjata przeciw „Endlösung”?" z książki Kevina Prengera pod tytułem "Sędzia w Auschwitz. Sędzia SS Konrad Morgen i jego walka z korupcją oraz „nielegalnymi” morderstwami w obozach koncentracyjnych", Wyd. Replika, Poznań 2020 r. Książkę można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Eutanazja stosowana wobec więźniów oznaczana była kodem 14f13, i w większości przypadków była wykonywana w zakładach opiekuńczych, używanych poprzednio do „eutanazjowania” osób upośledzonych w ramach operacji „Aktion T4”. W sumie od 10 000 do 20 000 więźniów stało się ofiarami akcji 14f13. Istot­nie, operacja ta została oficjalnie wstrzymana w 1943 roku, ale w tym również nie było udziału Morgena. Himmler zakończył tę akcję, uważając, że uśmiercanie zdolnych do pracy więźniów jest nieodpowiedzialne. Od tej pory tylko psychicznie upośledzeni więźniowie byli nadal poddawani „eutanazjowaniu”. Wszystkie centra eutanazyjne zostały zamknięte z wyjątkiem Hartheim w Austrii, gdzie w 1944 roku uśmiercono około 3 000 więźniów z obozów koncentracyjnych Mauthausen i Gusen. Chociaż Morgen twierdził co innego, jego dochodzenia w żadnym momencie nie miały wpływu na realizację programu zagłady i euta­nazji.

W jego późniejszym wywiadzie udzielonym The World of War, Morgen był nieco bardziej realistyczny, opisu­jąc swoją rolę w czasie wojny. Opowiedział wówczas, że Auschwitz „[był] dla niego tak strasznym doświad­czeniem, że rozmyślał nad planem prześlizgnięcia się przez granicę, do Szwajcarii”. Ostatecznie postanowił tego nie robić, gdyż obawiał się, że nikt mu nie uwie­rzy w jego opowieści o komorach gazowych. „Z trud­nością mogłem uwierzyć moim oczom i uszom, kiedy po raz pierwszy to zobaczyłem”. Ponadto bał się, że zostanie uznany za „agenta-prowokatora, szpiega lub szaleńca”. „Mogło to doprowadzić tylko do tego, że ja lub moi rodzice bardzo by ucierpieli. A i tak nie miało to sensu, gdyż nie byłem w stanie niczego zmienić”.

Potem obmyślił inny plan:

„Jakkolwiek nie mogłem nic zrobić tym, którzy ponosili odpowiedzialność za zagładę milionów ludzi, mogłem przynajmniej posta­wić przed sądem tych spośród wykonawców owych zbrodni, którzy zboczyli z tak zwanej legalnej ścieżki i z własnej inicjatywy działali dla własnego wzbogace­nia się, próbowali zakamuflować swoje przestępstwa, których pobudką do działania była żądza władzy, lub mieli inne motywy brutalnego traktowania więźniów. Za takie czyny mogłem ich postawić w stan oskarże­nia, umieścić te potwory w zamknięciu za kratami i położyć kres ich zbrodniom”.

Rozumiał dobrze, że nie był w stanie zmienić całego systemu, „zwłaszcza w czasie wojny”. To oświadczenie jest znacznie bar­dziej wiarygodne niż jego zeznania w Norymberdze. Można z pewnością założyć, że było ono oparte na prawdzie.

W zeznania, które Morgen złożył w Norymberdze, niektórzy ludzie jednak uwierzyli, i nie był to byle kto. Jednym z nich był amerykański pisarz historyczny i laureat nagrody Pulitzera – John Toland. W swojej biografii Adolfa Hitlera, opublikowanej w 1976 roku, pisał o Morgenie: „samotnie usiłował powstrzymać «Endlösung»” i doszedł do wniosku, że „samotna krucjata Morgena […] miała druzgocący skutek dla kompleksu obozów zagłady w Lublinie. Kriminalkom­missar Wirth otrzymał polecenie zlikwidowania bez zostawienia śladu trzech z czterech obozów, które sam zbudował – w Treblince, Sobiborze i Bełżcu”.

Toland pisał dalej, że 24 listopada 1944 roku Himmler wydał rozkaz zamknięcia centrów masowej zagłady, „zmu­szony do tego szybkim zbliżaniem się Armii Czerwo­nej i nieustającymi dochodzeniami upartego Konrada Morgena […]”. Toland opierał się przy tym na wy­wiadzie, jaki przeprowadził z Morgenem, i którego zapis dźwiękowy się zachował. Można tam usłyszeć fascynację Tolanda dochodzeniami prowadzonymi przez Morgena w obozach koncentracyjnych. Wyrażał też zdumienie faktem, że była tam mowa o „jedynym [prawdziwym] wymiarze sprawiedliwości” w Trzeciej Rzeszy. „Wielu ludzi na Zachodzie nie dałoby temu wiary”, zapewniał Morgena.

Pisarz okazywał zdziwienie, że Morgen nigdy nie został uhonorowany po wojnie za swoją pracę, którą wykonywał w obozach jako sędzia SS, przy czym, we­dług niego, ryzykował za nią swoim życiem. Amery­kanin pozwalał sobie na zbyt wielką fascynację opo­wiadaniami Morgena i prawie wcale nie zadawał mu krytycznych pytań. Nie było mowy o żadnej jednooso­bowej krucjacie, gdyż Morgen pracował z zespołem sę­dziów śledczych, a orzekanie wyroków należało do za­dań sądów SS i Policji pod nadzorem Gerichtsherren, z Himmlerem i Hitlerem jako najwyższymi sędziami. Toland nie podbudował żadnymi dowodami przedsta­wionego przez siebie związku pomiędzy działalnością Morgena a zakończeniem programu zagłady Żydów. Podobnie jak zamknięcie obozów, „Aktion Reinhard” nie miało nic wspólnego z działalnością Morgena, tak i zamknięcie Auschwitz w rzeczywistości nie było z nim związane. Fabryka śmierci w Auschwitz została unieruchomiona dopiero w listopadzie 1944 roku. Je­dynym powodem, dla którego Himmler wydał rozkaz zniszczenia krematoriów w Birkenau, była jego chęć ukrycia śladów masowej zagłady przed coraz bardziej zbliżającą się Armią Czerwoną. Krótko przed wyzwo­leniem obozu 27 stycznia, esesmani dokonali egzeku­cji kilkuset więźniów, ale nie mieli wystarczająco dużo czasu, by wymordować wszystkich pozostałych309. Ocaleli z Auschwitz zawdzięczali swoje życie szybko nacierającej sowieckiej armii, a nie sędziemu z SS.

Artykuł Niemcy i Austria nie chcą o tym pamiętać! Zakłady opiekuńcze, które służyły jako centra eutanazji. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemcy-i-austria-nie-chca-pamietac-o-tej-niewygodnej-prawdzie-zaklady-opiekuncze-ktore-sluzyly-nazistom-jako-centra-eutanazji-wideo/feed/ 0
Czy zamach na Franza Kutscherę był w interesie Abwehry? Sensacje z Generalnego Gubernatorstwa, królestwa Hansa Franka. [WIDEO] https://niezlomni.com/czy-zamach-na-franza-kutschere-byl-w-interesie-abwehry-sensacje-z-generalnego-gubernatorstwa-krolestwa-hansa-franka-wideo/ https://niezlomni.com/czy-zamach-na-franza-kutschere-byl-w-interesie-abwehry-sensacje-z-generalnego-gubernatorstwa-krolestwa-hansa-franka-wideo/#comments Sat, 01 Feb 2020 07:13:18 +0000 https://niezlomni.com/?p=50416

Generalne Gubernatorstwo – nielegalne „państwo” utworzone przez Niemców na terenach okupowanej Rzeczpospolitej. Jego dzieje rozciągają się na wszystkie lata wojny – od 1939 do 1945 roku. Polakom ten dziwny administracyjny twór kojarzył się głównie z ulicznymi łapankami, egzekucjami, deportacjami do obozów koncentracyjnych lub na roboty przymusowe, a także z dwoma przegranymi powstaniami.

O godzinie 8:50 w piątek, 28 stycznia 1944 roku, uczestnicy akcji pod dowództwem „Lota” zajęli wyznaczone stanowiska na narożniku Alei Ujazdowskich i ulicy Piusa XI. Czterdzieści minut później zeszli z nich, ponieważ tego dnia generalska limuzyna nie pojawiła się na swej stałej trasie. Akcję odroczono więc do najbliższego wtorku, 1 lutego.

Tego dnia kilka minut po dziewiątej Franz Kutschera wyszedł z budynku w alei Róż i wsiadł do swej limuzyny opel admiral, która natychmiast ruszyła w kierunku niedalekiego gmachu komendantury SS i policji. W najbliższych minutach doszło do zamachu na kata Warszawy, wielokrotnie potem opisywanego, a nawet zrekonstruowanego w kilku filmach, z których najbardziej cenię sobie surowy, czarno-biały Zamach Jerzego Passendorfera z 1958 roku.

Przypomnę wiec tylko, że kierowany przez „Misia” (Michała Issajewicza, który czternaście lat później był konsultantem podczas realizacji filmu Zamach) samochód osobowy marki adler zagrodził drogę limuzynie brigadeführera, doprowadzając do czołowego, ale niegroźnego zderzenia. Gdy oba samochody stanęły, do opla podbiegł „Lot” i z pistoletu maszynowego oddał serię do siedzącego wewnątrz wozu Kutschery i jego kierowcy. W tym samym momencie przy samochodzie znalazł się „Kruszynka” (Zdzisław Poradzki) i strzelił do wyskakującego z limuzyny kierowcy, a następnie oddał serię do Kutschery. Wówczas ze swego samochodu wybiegł „Miś” i wraz z „Kruszynką” wyciągnęli zakrwawionego, ale dającego jeszcze oznaki życia Kutscherę, do którego tym razem strzelił „Miś”, prawdopodobnie dobijając
brigadeführera.

Bodaj najwięcej czasu zajęło zamachowcom szukanie po kieszeniach munduru zabitego jego dokumentów. Tych jednak nie znaleźli. Zabrali więc teczkę Kutschery i jego pistolet.

W tym czasie na skrzyżowaniu Alei Ujazdowskich z ulicą Piusa XI trwała już walka akowców z próbującymi spieszyć na pomoc brigadeführerowi Niemcami. Strzały padały z wielu stron. Uczestników akcji miał wspomóc granatami „Ali” (Stanisław Huskowski), który był zastępcą „Lota”. Jednak „Ali” zmagał się z zamkami teczki z granatami, nie mogąc jej otworzyć. Jak później ustalono, gdy „Lot” otrzymał postrzał w brzuch, „Ali” powinien był go zastąpić. Tymczasem coraz bardziej zdenerwowany Huskowski pobiegł w kierunku samochodu opel kapitän kierowanego przez „Bruna” (Bronisława Hellwiga) i nie wykonał tego, czego ze względu na odniesione obrażenia nie mógł zrobić „Lot”. „Ali” powinien ogłosić, że akcja jest zakończona i należy zajmować miejsca w samochodach. „W momencie odskoku od samochodu Kutschery został ranny w głowę »Miś«, któremu krew zalewała twarz. Akcja przedłużała się ponad potrzebę, walka z obu stron trwała. Do ostrzału włączyli się już Niemcy z budynku położonego przy Szopena. […] Rozkazu zakończenia akcji nie było, ranni wycofywali się o własnych siłach, a za nimi reszta. Samochody ruszyły. Zaczęło się wycofywanie, czyli odskok z miejsca akcji” – pisał Piotr Stachiewicz w wydanej w 1982 roku książce Akcja „Kutschera”.

„Ali” w raporcie przedstawionym po akcji twierdził, że obok teczki z granatami miał jeszcze pistolet parabellum i kontynuował walkę, ale o tym milczą inne relacje.

Obok „Misia” ranny został też „Olbrzym” (Henryk Humięcki), a ciężkie rany odnieśli i wkrótce potem zmarli „Lot” i „Cichy” (Marian Senger), zaś dwaj inni uczestnicy akcji, „Sokół” (Kazimierz Scott) i „Juno” (Zbigniew Gęsicki), próbując – wbrew rozkazowi „Lota” – doprowadzić samochód do znanego im garażu, na moście Kierbedzia natknęli się na kordon Niemców. Skoczyli więc do Wisły i w jej nurtach zginęli, zastrzeleni przez żandarmów.

Wśród setek programów kinowych, które zbierałem w dzieciństwie, zachował się i ten ze wspomnianego filmu Zamach. W tekście omawiającym ów obraz można przeczytać: „1 lutego 1944 do samochodu Kutschery mierzą z pistoletów maszynowych ludzie z konspiracji. A potem zaczyna się gehenna rannych, okrwawionych chłopców, błąkających się od szpitala do szpitala po ulicach pełnych szarozielonych mundurów ze znakami SS. To wszystko ujrzymy w filmie. Chociaż niezupełnie… Film nie jest wierną relacją, dokładnym sprawozdaniem o historycznych wypadkach. Tak więc słowo »odtworzenie« nie jest w pełni adekwatne, gdy mowa o Zamachu. To chyba dobrze. Zajmowanie się autentycznymi detalami akcji, skrupulatne liczenie się z prawdą historyczną aż do prawdziwych pseudonimów zamachowców włącznie – jest zadaniem historyka. Historia raz już stworzyła fabułę – zadaniem ambitnego twórcy nie jest niewolnicze kopiowanie”. I konkludując, anonimowy autor tekstu zamieszczonego w programie stawia widzom siedzącym w kinie i czekającym na projekcję Zamachu ważne pytania: „Czy akcja, która pociągnęła za sobą takie ofiary, była potrzebna? Czy był to jeszcze jeden objaw typowego hurra-bohaterstwa, nieprzemyślane szafowanie krwią? A może wyczyn nie poszedł na marne, może dodał zmęczonemu okupacją społeczeństwu ducha odwagi, nadziei, może pokazał, że żadna zbrodnia bezkarnie nie uchodzi?”.

Wróćmy jednak do 1 lutego 1944 roku. Gdy z miejsca akcji wycofali się zamachowcy, do stojących na środku Alei Ujazdowskich samochodów podbiegło kilku Niemców, wśród których był lekarz. On mógł już tylko stwierdzić, że brigadeführer zmarł od kilku strzałów w głowę i pierś. Później Niemcy rozpuścili pogłoskę, że miał jeszcze zmiażdżoną kolbą od rewolweru twarz, co nie było prawdą. Nie można jednak wykluczyć, że podczas wyciągania trupa  Kutschery z samochodu nie mogło nastąpić jakieś mechaniczne uszkodzenie twarzy. Kierowca samochodu dowódcy SS i policji również leżał na ulicy. Był tylko lekko ranny i tuż po postrzeleniu na tyle przytomny, że padł na bruk udając zabitego, co prawdopodobnie uratowało mu życie.

Oprócz Kutschery zamachowcy śmiertelnie postrzelili – wliczając do akcji w Alejach Ujazdowskich również strzelaninę na moście Kierbedzia – pięciu innych Niemców, a dziewięciu ranili. Nie, tego okupant się nie spodziewał. Kilka godzin po zamachu, w Krakowie na Wawelu zabrał głos wyższy dowódca SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie i jednocześnie sekretarz stanu do spraw bezpieczeństwa w rządzie GG obergruppenführer SS Wilhelm Koppe. „Nacjonaliści [czyli AK i inne organizacje konspiracyjne podporządkowane rządowi RP w Londynie – przyp. L. A.]
skupili teraz swą główną uwagę na czołowych osobistościach SS i policji, gdyż uważają ich za inicjatorów zaostrzonego kursu. Niemcy nieustannie popełniają błędy. Gdy ruch oporu na podstawie swych obserwacji ustali, którędy zwykle przejeżdża upatrzony funkcjonariusz, przeprowadzenie udanego zamachu nie przedstawia już najmniejszej trudności” – mówił Koppe i postulował, by – jak się wyraził – czołowe osobistości nie jeździły stale tą samą drogą. Sam też wybrał kilka alternatywnych tras dojazdu z Wawelu, gdzie mieszał, do siedziby rządu GG, gdzie urzędował. A mimo to niemal ta sama grupa zamachowców, którzy wykonali wyrok na Kutscherze, pięć miesięcy później na ulicach Krakowa czekać będzie na Koppego…

W odwecie za śmierć dowódcy SS i policji na dystrykt warszawski Niemcy w publicznych egzekucjach rozstrzelali około 200 Polaków i nałożyli na Warszawę i gminy podmiejskie 100 milionów złotych kontrybucji.

W piątek, 4 lutego 1944 roku, z setek mieszkań w centrum Warszawy Niemcy na kilka godzin wypędzili polskich mieszkańców. Alejami Ujazdowskimi, placem Trzech Krzyży, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem do Deutsches Haus (Domu Niemieckiego, obecnie Pałacu Prezydenckiego) przeszedł kondukt żałobny. Na lawecie armatniej, ciągnionej przez szóstkę koni, jechała trumna z ciałem Franza Kutschery, przykryta flagą z runicznymi znakami SS. Obok szli wysocy rangą oficerowie SS, a w kondukcie kroczyły poczty sztandarowe oraz pododdziały SS i Wehrmachtu, a także liczni dygnitarze różnych szczebli władz hitlerowskich.

„Trumnę – wspominała po latach Teodora Żukowska – ustawiono na parterze, w hallu, wśród sztywnej zieleni laurowych drzewek. Tam Niemcy oddawali oficjalnie ostatni hołd swemu dygnitarzowi, który w przeciągu kilku miesięcy potrafił sobie zarobić na wyrok śmierci Polski Podziemnej. Stałam wśród innych w półmroku, przypatrując się ponuremu widowisku. Cóż mogłam w tej chwili czuć innego jak satysfakcję? Jakież nieludzkie to były czasy! Wesele przepadło, ale ślub się odbył! Obok katafalku stanęła oblubienica z oznakami zaawansowanej ciąży. Urządzono tę niezwykłą ceremonię po to, aby nienarodzone jeszcze dziecko mogło otrzymać nazwisko ojca, który zasłużył sobie na miano kata Warszawy”.

Z Deutsches Haus kondukt Wybrzeżem Kościuszkowskim dotarł do Dworca Gdańskiego, gdzie trumnę załadowano do specjalnego wagonu, którym zwłoki Kutschery przewieziono do Berlina.

Na początku lat 90. XX wieku wychodzący wówczas w Poznaniu tygodnik „Wprost” zamieścił artykuł Podziemie w sieci autorstwa 38-letniego historyka niemieckiego Michaela Foedrowitza. Napisał on miedzy innymi: „Zamach na Franza Kutscherę 1 lutego 1944 roku miał prawdopodobnie wymiar polityczny. Ten plan podziemia znany był dobrze Abwehrze [niemieckiemu wywiadowi i kontrwywiadowi wojskowemu – przyp. L. A.], ale nie uczyniła ona z tej wiedzy żadnego użytku. Może na rękę było jej osłabienie SS? A może Niemcy poświęcili Kutscherę, aby utorować sobie drogę do ważnych rozmów z Polakami? Czy śmierć kata Warszawy była ceną, jakiej żądała strona polska?”. Foedrowitz studiował historię współczesną na Uniwersytecie w Hanowerze, a napisaną w Londynie pracę magisterską poświęcił żydowskiemu ruchowi oporu na okupowanych ziemiach polskich. Dała ona początek jego zainteresowaniom dotyczącym działalności niemieckich sił bezpieczeństwa i sił porządkowych Generalnego Gubernatorstwa w walce z polskim ruchem oporu.

Foedrowitz znał więc temat, a mimo to jak sępy „rzucili” się na niego znani na początku lat 90. historycy polscy, że rzuca oskarżenia nie przedstawiając żadnych dowodów. Albo – jak pisał profesor Tomasz Szarota z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk – Foedrowitz za prawdę uznał poszlaki, przypuszczenia czy wymagające dopiero udowodnienia hipotezy. Szarota zakwestionował zwłaszcza „ustne i pisemne relacje gestapowców, składane po kilkudziesięciu latach samemu Foedrowitzowi”.

Niemiecki historyk spokojnie odpowiedział swym adwersarzom, że dysponuje nie hipotezami, ale dowodami. „Jeżeli zamach na Franza Kutscherę – pisał – przez całe dziesięciolecia przedstawiany jest jako doskonale od strony organizacyjnej przygotowany, bohaterski czyn polskiego podziemia, a ja znajduję i ujawniam dokument na wcześniejszą znajomość planu tego zamachu przez Abwehrę, to musi to skłonić do istotnych przewartościowań. Oczywiście, można się spierać, czy moje przypuszczenia […] nie idą zbyt daleko, ale fakt przecież pozostaje faktem”.

 

Wydaje mi się, że rzeczywiście niektóre przypuszczenia Foedrowitza szły zbyt daleko i nie wytrzymały próby czasu. Wielu jego hipotez nie da się już udowodnić, co wcale nie świadczy, że zostały one wymyślone. Pytanie, które nas tu interesuje, powinno brzmieć: czy Abwehra mogła znać akowski plan zamachu na Kutscherę? Mogła. Jest bowiem faktem historycznym, że na szczytach hitlerowskich służb specjalnych, między kierowaną przez admirała Wilhelma Canarisa Abwehrą a SS Heinricha Himmlera trwała zacięta walka konkurencyjna. W lutym 1944 roku, a więc krótko po zamachu na Kutscherę, ale bez żadnego z tym związku, Canarisa zwolniono z zajmowanego stanowiska i wysłano na emeryturę, a najważniejsze wydziały Abwehry podporządkowano człowiekowi Himmlera – brigadeführerowi SS i generałowi majorowi Waffen SS Walterowi Schellenbergowi. Jednocześnie pozostawiono go na stanowisku szefa Urzędu VI (wywiad zewnętrzny) Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.

Gdy wyszło na jaw, że Canaris od lat ściśle współpracował z ludźmi, którzy 20 lipca 1944 roku wysłali pułkownika Clausa von Stauffenberga z ukrytą w teczce bombą do „Wilczego Szańca”, by w zamachu zabił Hitlera, tenże Schellenberg aresztował Canarisa. Były szef wywiadu i kontrwywiadu wojskowego nie przeżył wojny. Na osobiste polecenie Hitlera 9 kwietnia 1945 roku zamordowano go w obozie koncentracyjnym Flossenbürg. W zaświaty zabrał on wiele tajemnic Wielkoniemieckiej Rzeszy.

Jeśli Abwehra rzeczywiście poznała plan zabicia Kutschery przez Armię Krajową, to Canaris i wtajemniczeni oficerowie mogli tę wiedzę zachować dla siebie i spokojnie obserwować, czy żołnierzom Polski Podziemnej uda się unicestwić groźnego także i dla nich generała SS. Bez odpowiedzi pozostaje tylko pytanie, w jaki sposób Abwehra poznała tajny wszak plan zamachu na kata Warszawy? Mówiąc wprost: kto zdradził?

 

W KRÓLESTWIE HANSA FRANKA. Sensacje z Generalnego Gubernatorstwa, Leszek Adamczewski, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

 

Generalne Gubernatorstwo – nielegalne „państwo” utworzone przez Niemców na terenach okupowanej Rzeczpospolitej.
Jego dzieje rozciągają się na wszystkie lata wojny – od 1939 do 1945 roku. Polakom ten dziwny administracyjny twór kojarzył się głównie z ulicznymi łapankami, egzekucjami, deportacjami do obozów koncentracyjnych lub na roboty przymusowe, a także z dwoma przegranymi powstaniami.

Nie pomijając tych tragedii, autor pokazuje także nieco inne oblicze Generalnego Gubernatorstwa: od losów skarbów kultury po testy z rakietami V-2.

Adamczewski prowadzi czytelników na tajne narady dygnitarzy hitlerowskich, zagląda za kulisy przygotowań do zamachów Armii Krajowej na Franza Kutscherę oraz Hansa Franka i Wilhelma Koppego. Odwiedza schrony dwóch kwater Führera zbudowanych w Generalnym Gubernatorstwie. Próbuje także ustalić, czy Adolf Hitler mógł gościć w klasztorze jasnogórskim w Częstochowie.

Leszek Adamczewski – poznański pisarz i dziennikarz, urodzony w 1948 roku w Szczecinie. Absolwent Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracę dziennikarską rozpoczął już na studiach.

Autor prawie trzydziestu książek o zagadkowych i tajemniczych wydarzeniach z lat drugiej wojny światowej, w tym o losach skarbów kultury.
Od 2009 roku współpracuje z Wydawnictwem Replika. Utrzymana w charakterystycznym dla Adamczewskiego stylu książka W królestwie Hansa Franka jest pierwszą w jego dorobku w całości poświęconą Generalnemu Gubernatorstwu.

 

Artykuł Czy zamach na Franza Kutscherę był w interesie Abwehry? Sensacje z Generalnego Gubernatorstwa, królestwa Hansa Franka. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/czy-zamach-na-franza-kutschere-byl-w-interesie-abwehry-sensacje-z-generalnego-gubernatorstwa-krolestwa-hansa-franka-wideo/feed/ 1
Niemiecki morderca, który rozpętał II wojnę światową. To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach. [WIDEO] https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/ https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/#comments Wed, 19 Jun 2019 05:01:37 +0000 https://niezlomni.com/?p=50772

Przełożeni opisywali go jako „desperado i łotra”, który podejmie się nawet najbardziej ryzykownego zadania bez mrugnięcia okiem.

To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach 31 sierpnia 1939 r. Zdarzenie to posłużyło jako pretekst do napaści Niemiec na Polskę. Wiosną 1939 r. strategia podjęcia próby zawarcia sojuszu z Polską zakończyła się niepowodzeniem. W kwietniu Hitler wydał Wehrmachtowi rozkaz przygotowywania ataku na Polskę – został on zaplanowany na 1 września. 28 kwietnia Reichstag wypowiedział niemiecko-polski pakt o nieagresji. W następnych miesiącach mniejszość niemiecka w Polsce stanowiła przede wszystkim przedmiot ofensywy propagandowej przeciwko państwu ościennemu. Mniejszość narodowa i wyznaniowa w okresie międzywojennym znajdowała się w ciężkim położeniu. Latem 1939 r. ludność niemiecka była narażona na represje ze strony państwa polskiego. Propaganda narodowosocjalistyczna bez skrupułów wykorzystała ich sytuację, by pogorszyć klimat polityczny. Paralelnie do propagandy terroru, która miała wy-wołać uczucie nienawiści w stosunku do Polaków, w Gdańsku przeprowadzono wzmożoną kampanię namawiającą do solidaryzowania się z Niemcami mieszkającymi w Polsce. Bodźcem zewnętrznym były zatargi pomiędzy Niemcami a Polską dotyczące statusu Wolnego Miasta Gdańsk. Od wiosny 1939 r. niemiecka prasa zradykalizowała ton odnośnie do Polski. Latem 1939 r., gdy przygotowania militarne szły już pełną parą, na masową skalę poczyniono przygotowania ludności niemieckiej do wojny z Polską – przy czym niebagatelną rolę odgrywało tutaj publikowanie sensacyjnych wiadomości: od budzących niepokój doniesień o polskich represjach wobec Niemców, po informacje o polskich planach inwazji oraz aneksji kraju. W ostatnich dniach sierpnia niemiecka propaganda nasilała się coraz bardziej. Jej celem było przekonanie ludności, że pokojowe rozwiązanie sporu z Polską nie jest możliwe. Upozorowanie ataków było przewidziane przez niemiecką propagandę narodowosocjalistyczną skierowaną przeciw Polsce jako ostatnią możliwość zwiększenia dramaturgii przed wybuchem wojny. Rzekomo polskie ataki na obszary należące do Rzeszy miały definitywnie zakończyć tę kampanię i uzasadnić niemiecką agresję na Polskę.

Za planowanie upozorowanych ataków odpowiedzialny był Heydrich. Ich przeprowadzenia nie zlecił jednak określonej jednostce SD bądź Gestapo, lecz wybrał sobie sprawdzonych dowódców SS, którym szczególnie ufał. Wśród nich znalazł się także Alfred Naujocks. Do wykonania tego zadania został wyznaczony na wniosek Heydricha. Fakt, że Naujocks jako Sturmbannführer był najniższy rangą z powołanych do pełnienia funkcji kierowniczych dowódców SS przemawia za tym, że Heydrich darzył go dużym zaufaniem. Sam Naujocks stwierdził w 1946 r., że szef SD znał go od lat i ufał mu. Herbert Mehlhorn, wysoki rangą doódca SS, któremu zlecono koordynację pozorowania ataków, zauważył po wojnie: „Od Naujocksa, którego zadaniem było przeprowadzenie tak zwanego ataku na radiostację w Gliwicach, tak czy owak nie oczekiwano czegoś błahego.”

10 sierpnia 1939 r. Heydrich wezwał do siebie Naujocksa i oznajmił mu, że Hitler zdecydował się napaść na Polskę. Aby świat uwierzył, że agresja nastąpiła ze strony Polski, na granicy trzeba zainscenizować incydenty. W tym celu mieli zostać zamordowani więźniowie obozów koncentracyjnych skazani na długoletnią karę pozbawienia wolności, przebrani w polskie mundury, a ostatecznie posiekani kulami. Następnie mieli zostać ułożeni na starannie wybranych miejscach wzdłuż granicy polsko-niemieckiej, aby sprawić wrażenie, że stracili życie podczas nieudanych ataków na niemieckie tereny. Wkrótce po rozmowie z Heydrichem Naujocks udał się do Gliwic wraz z funkcjonariuszami zasilającymi szeregi oddziału, którym dowodził. [….]

31 sierpnia po południu Heydrich przekazał Naujocksowi hasło do rozpoczęcia akcji: „babka zmarła”. Pomiędzy 19:00 a 20:00 podczas narady w hotelu Naujocks poinformował członków swojego oddziału, że dostarczona zostanie albo jedna osoba nieprzytomna, albo jedne zwłoki. Aż do tej pory mężczyźni nie wiedzieli, o jaki rodzaj misji chodzi. Na wypadek aresztowania opuścili hotel w zniszczonych ubraniach i nie wzięli ze sobą dokumentów tożsamości. Około 20:00 weszli do budynku radiostacji. Dwóch funkcjonariuszy pełniło straż przy wejściu. Mężczyźni ci oddali strzały w powietrze z pistoletów oraz pistoletów maszynowych. Naujocks rozkazał skrępować pracowników i zamknąć ich w pomieszczeniu piwnicznym. Twierdził, że wobec personelu rozgłośni był „nieco szorstki, przeklinał, trochę strzelał, jak to podczas koncentrowania się na wykonaniu zdania.” W studio oddział napotkał niespodziewane problemy techniczne – nie udało się uruchomić urządzeń nadawczych. Członkiem grupy Naujocksa był posiadający tytuł doktora fizyk, który w związku ze służbą w marynarce wojennej był wykwalifikowanym radiooperatorem, a w szeregach oddziału pełnił funkcję eksperta do spraw radiofonii. Jednak również jemu nie udało się obsłużyć mikrofonu. Pod groźbą pobicia pracownicy zostali przyprowadzeni z piwnicy i wypytani o urządzenie. Mimo wszystkich przygotowań Naujocksowi nie udało się wyemitować własnego programu – został on zagłuszony przez oddaloną o 150 kilometrów stację wzmacniakową we Wrocławiu. Poczyniono więc gorączkowe próby odszukania mikrofonu burzowego – dzięki temu urządzeniu można było przerwać program w czasie burzy i poinformować słuchaczy, że nadajnik radiowy został uziemiony. W końcu odnaleziono ten mikrofon w szafie i przerwano program z Wrocławia. Wtedy funkcjonariusz SS nawoływał w języku polskim do polskiego powstania na Górnym Śląsku. „Das 12 Uhr Blatt” donosił:

„Polscy powstańcy zameldowali się przy mikrofonie jako polska radiostacja gliwicka i przemawiali w imieniu polskiego Korpusu Ochotniczego Powstańców Górnośląskich. Ogłosili, że miasto Gliwice i radiostacja gliwicka znajdują się w polskich rękach oraz wygłosili podłą i oszczerczą mowę względem Niemiec, a mówili o polskim Wrocławiu i o polskim Gdańsku. Apel sygnowany był przez komendanta polskiego Korpusu Ochotniczego.”

Pewien mieszkaniec Gliwic, który śledził zajścia w radiu, dwadzieścia lat później wspomina to, co słyszał:

„Zamieszki, przerwa w nadawaniu programu, zamieszanie, wygłaszane w formie przemowy polskie slogany, później znów zamieszanie, a krótko potem komunikat o tym, że Polacy napadli na radiostację i ją zajęli. Tego wszystkiego słuchało się jak słuchowiska dobranego niewłaściwie do trudnych czasów. Na początku niektórzy mieszkańcy Gliwic myśleli, że może to ktoś pijany pozwolił sobie na głupi żart.”
Oddział opuścił budynek rozgłośni zaledwie po kwadransie, pozostawiwszy po sobie jedną ofiarę śmiertelną, pochodzącego z Górnego Śląska Franciszka Honioka. Mężczyzna ten nie był więźniem obozu koncentracyjnego, lecz 30 sierpnia 1939 r. bez podania powodu został aresztowany w swojej rodzinnej miejscowości Łubie [ówczesnie Hohenlieben – przyp. tłum.], która położona była na Górnym Śląsku. Gestapo wybrało Honioka, ponieważ jego biografia zdawała się być odpowiednia do przedstawienia go opinii publicznej jako powstańca śląskiego. W latach 20. żył w Polsce, a w 1921 r. podczas powstania śląskiego sympatyzował z Polakami. Także w latach 30. opowiadał się po stronie Polaków. W marcu 1938 r. Honiok wziął udział w odbywającym się w Berlinie kongresie utworzonego w 1922 r. Związku Polaków w Niemczech. Przed II wojną światową ten zakazany w 1939 r. związek liczący ponad 60 000 członków był najważniejszą organizacją reprezentującą interesy mniejszości polskiej mieszkającej w Niemczech. Dopiero dzięki złożonym w latach 60. zeznaniom pracownika placówki Gestapo w Opolu, Honiok mógł zostać zidentyfikowany jako ofiara śmiertelna z Gliwic. Mimo że urzędnik uczestniczył w aresztowaniu Honioka, nie był w stanie podać nazwiska, lecz tylko miejsce, gdzie aresztowanie to nastąpiło. Dopiero kolejne ustalenia w latach 60. przyniosły pewność co do tożsamości ofiary śmiertelnej oraz okoliczności dokonania przestępstwa. Wieczorem, tego samego dnia, w którym upozorowano atak, Franciszka Honioka przewieziono z aresztu śledczego do budynku radiostacji, a tam zamordowano. Funkcjonariusz policji, który w 1968 r. zeznawał w prokuraturze w Dusseldorfie, stwierdził, że Honiok na komendzie policji w Gliwicach otrzymał odurzający zastrzyk, zanim przewieziono go niemal nieprzytomnego do budynku radiostacji. Dokładna przyczyna jego śmierci nie jest znana.[…]

Fragment książki Floriana Altenhönera pt. "CZŁOWIEK, KTÓRY ROZPĘTAŁ II WOJNĘ ŚWIATOWĄ. Alfred Naujocks – fałszerz, morderca, terrorysta", Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Zabójca, fałszerz, szpieg – tajny agent SD
Alfred Naujocks. Artysta terroru.

Przełożeni opisywali go jako „desperado i łotra”, który podejmie się nawet najbardziej ryzykownego zadania bez mrugnięcia okiem.
To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach 31 sierpnia 1939 r. Zdarzenie to posłużyło jako pretekst do napaści Niemiec na Polskę. W późniejszym czasie brał udział w wielu podobnych akcjach. Z tego tytułu sam nazwał siebie po wojnie „niemieckim Jamesem Bondem”.

W latach 50. i 60. sprzedawał swe opowieści mediom, piszącym chętnie o jego „fantazji”, pomniejszając jednocześnie wszelkie kwestie niewygodne.

Florian Altenhöner charakteryzuje życie Naujocksa bez jakichkolwiek upiększeń. Widzi w nim jednego z największych niemieckich zbrodniarzy wojennych. Opisuje kulisy działania agentów SD, pokazuje, jak Naujocks wprowadzał zamęt w szeregach organizacji działających przeciwko nazistom.

Swoje informacje czerpie ze źródeł już publikowanych, ale także nowych, opracowanych po raz pierwszy. Pośrednio ukazuje również, jak możliwe stało się, by narodowy socjalizm funkcjonował tak sprawnie i tak długo.

Naujocks zmarł w 1966 roku, w Niemczech nigdy nie wniesiono przeciwko niemu żadnych oskarżeń.

Florian Altenhöner urodził się w 1968 roku w Buchholz/Nordheide.

W 2005 roku obronił doktorat na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie i otrzymał nagrodę DHI London Prize za rozprawę za pracę Komunikacja i kontrola o propagandzie w historii Niemiec i Wielkiej Brytanii.

Współpracuje jako niezależny historyk z Sachsenhausen Memorial, Deutsches Hygiene-Museum w Dreźnie, magazynem „Spiegel” i innymi mediami.

Artykuł Niemiecki morderca, który rozpętał II wojnę światową. To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/feed/ 1
Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/ https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/#respond Fri, 26 Apr 2019 04:12:30 +0000 https://niezlomni.com/?p=50761

"Muzyka dla Ilse" Ewa Formelli to historia czerpiąca ze szkatułki wspomnień kobiety, która przeżyła piekło wojny. Mała Ilse nie zdaje sobie sprawy, jak potworny los miał stać się jej udziałem.

Cała jej żydowska rodzina, z wyjątkiem maleńkiego braciszka, została zesłana do obozu zagłady. Jej samej udało się wyjechać na Zachód, aby tam służyć rodzinie pewnego niemieckiego oficera. W maleńkiej wiosce blisko szwajcarskiej granicy znajduje nie tylko kryjówkę przed okrucieństwami wojny, ale również przyjaciółkę. Nie może jednak zapomnieć o swoim młodszym bracie. Nie traci nadziei, że mały Aron przetrwał wojnę i żyje gdzieś w Polsce…

Książkę Ewy Formelli "Muzyka dla Ilse" można nabyć na stronie wydawnictwa Replika. 

Wiara, nadzieja, miłość… Trzy tematy opisane w tej niezwykłej powieści. Przy czym nadzieja stanowi podstawę historii. Autorka sprawnie przeprowadza nas pomiędzy niekiedy bardzo trudnymi tematami. Polecam. - Anita Scharmach, pisarka

Kilka słów od autorki

Ta historia powstała na podstawie wspomnień, chociaż przyznam szczerze, że sama nie wiem, ile w niej jest prawdy, a ile fantazji. Musiałam połączyć fakty z fikcją literacką, aby powstała ta fabuła. W swojej pracy często słucham wspomnień dotyczących wojny, moi podopieczni opowiadają mi swoje historie, często ze łzami w oczach, ale zauważyłam, że częściej pamiętają te dobre chwile, tak jakby złe wyparli z pamięci.

Moje bohaterki, Ilse i Sabine, żyły naprawdę, chociaż nazywały się inaczej. Historia ich przyjaźni jest prawdziwa, reszta… w większości to fikcja literacka.

Opowiedziana przez jedną z moich podopiecznych historia bardzo mnie wzruszyła, dlatego postanowiłam ją opisać, głównie dlatego, aby pokazać, że nie wszyscy Niemcy byli złymi ludźmi, nie wszyscy uważali, że Żydów należy zlikwidować. Pamiętajmy o tym i nie karmmy się nienawiścią.

Prolog
Jesień, rok 1942

Jesień tego roku była ciepła i słoneczna. Dawno nie było tak pięknego września i października. Listopad jednak powoli dawał znaki, że o lecie powinno się już dawno zapomnieć, a zima zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej zdarzały się nocne przygruntowe przymrozki i trzeba było poważnie zacząć myśleć o przygotowaniu się do kolejnej zimy. Ludzie ze wsi całymi rodzinami zbierali w lesie chrust i większe gałęzie, unikając strażników czy żołnierzy, zarówno niemieckich, jak i polskich.

Julek i Antoś, dwaj bracia mieszkający z matką i dwiema siostrami kilka kilometrów od skupiska domów stanowiących ich wieś, każdego ranka przychodzili w okolice torów kolejowych, aby próbować szczęścia. Zdarzało się, że pociąg wiozący węgiel do Wolnego Miasta Gdańska pozostawiał jakieś drobiny tego czarnego kamienia w okolicy i gdy szczęście im dopisywało, wracali z workami pięknego węgla, które następnie dumnie przekazywali matce. Wiadomo przecież, że zimą węgiel ogrzeje lepiej niż suche gałęzie. Julek, dziesięcioletni chłopiec, czuł się odpowiedzialny za swojego młodszego o dwa lata brata i tym samym dużo ważniejszy od niego.

Tego dnia chłopcy po zjedzeniu skromnego jak zwykle śniadania również udali się w okolice torowiska. Już mieli ruszyć na poszukiwanie węgla, który mieli nadzieję znaleźć, ponieważ poprzedniej nocy podobno aż dwa pociągi jechały w stronę Gdańska, ale nagły gwizd lokomotywy zatrzymał ich w kryjówce, jaką sobie przygotowali kilka dni wcześniej w rowie graniczącym z polem. Pociąg towarowy wolniej niż zazwyczaj jechał od strony miasta; chłopcy nie pamiętali nazwy, ponieważ Niemcy, panosząc się wszędzie, postanowili nazwać je po swojemu, a to było dla polskich dzieci trudne do wypowiedzenia. Dlatego wszystkie dzieciaki ze wsi mówiły po prostu „miasto”.

Pociąg zaczął zwalniać. Kilkanaście wagonów bydlęcych było szczelnie pozamykanych, tak że chłopcy nie mogli zobaczyć, co tym razem się w nich znajduje. Kiedy lokomotywa zatrzymała skład, z pierwszego wagonu wyskoczyło kilku mężczyzn w niemieckich mundurach, którym towarzyszyły piękne, duże psy. We wsi nikt nie bał się psów, zresztą niewiele ich zostało, bo ludzie łapali je i zjadali. Te, które od czasu do czasu wałęsały się wygłodniałe w okolicach domostw, nie bywały groźne. Niemieckie wyglądały na dobrze odżywione, emanowały jakąś grozą. Rwały się na krótkich smyczach i ujadały jak szalone, ale na rozkaz swojego pana każdy z nich natychmiast stawał się potulny jak baranek. Niemieccy żołnierze zaczęli przechadzać się ze swoimi psami wzdłuż wagonów, co jakiś czas krzycząc coś do zamkniętych drzwi i waląc w nie kolbami karabinów, a to wyraźnie denerwowało czworonogi.


– Pewnie wiozą zwierzęta do uboju – szepnął młodszy z chłopców, kuląc się z zimna i lęku przed tym, aby nie zostali zauważeni.
– Może… Pewnie dla niemieckiego wojska, żeby miało siłę uciekać. – Starszy odpowiedział równie konspiracyjnym szeptem i cicho zachichotał. – Ale po co ten pociąg się zatrzymał, i to właśnie przy nas?
– Pewnie chcą psy wyprowadzić na siku. Ty, patrz! Tam muszą być jakieś krowy albo świnie, bo te psy tak do tych wagonów ujadają jak nasze, kiedy lisy pod chatę podchodziły.
– No… O, wracają do pierwszego wagonu.
– I teraz psiaki grzecznie idą przy nogach.
– No…
– Rusza. Nareszcie. Julek, słyszałeś? – W chwili, w której pociąg zaczął nabierać szybkości, z jednego z wagonów wydobył się przerażający krzyk. – Julek, co to było? Starszy z chłopców wystraszonym wzrokiem zaczął obserwować znikający w oddali pociąg. Był blady jak śnieg, który od kilkunastu minut leniwie opadał z nieba i pokrywał pole białym puchem. Ten odgłos, jaki usłyszeli, był… ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Z całą pewnością nie był to pisk ani ryk żadnego zwierzęcia domowego.
– Chodź! Idziemy na tory. – Julek klepnął brata w ramię i powoli zaczął wydostawać się z rowu. Miał wrażenie, jakby nogi się buntowały, w głowie natomiast cały czas brzmiał mu ten dziwny krzyk, jaki przed chwilą dotarł do ich uszu.
Chłopcy powoli zbliżyli się do torów. Antoś pierwszy zauważył leżący niedaleko kawałek węgla, podniósł go i z uśmiechem na twarzy pokazał bratu. Postanowili pójść w przeciwnych kierunkach, ale Julek cały czas odwracał się i spoglądał na brata. Czuł się za niego odpowiedzialny. W pewnym momencie zauważył, że Antek nachyla się nad czymś, co leży między szynami, i delikatnie dotyka tego nogą.
– Co tam znalazłeś?! – zawołał i zaczął iść w kierunku brata.
– Julek! Chodź szybko! – Młodszy z braci stał podekscytowany jakimś znaleziskiem, ale widać było, że nie ma odwagi go podnieść.
Kiedy Julek podszedł do brata, zauważył kłąb szmat, które… jakby się poruszyły. W pewnym momencie wydobyły się z nich piski przypominające miauknięcia kota.
– Julek, co to może być? – Antoś, wyraźnie zaniepokojony i jednocześnie bardzo ciekawy, przesunął nogą pakunek w stronę brata. Szmaty ponownie wydały dźwięk.

Julek przyklęknął i zaczął bardzo ostrożnie odwijać pierwszą warstwę materiału, pod którą najwyraźniej znajdowało się jakieś małe zwierzę.
– Nie ruszaj! – Antoś zaniepokojony spojrzał na brata, podziwiając jednocześnie jego odwagę. – A jak cię ugryzie? – Jego głos stał się bardziej płaczliwy i o kilka tonów cichszy.
Julek spokojnie, bardzo powoli odkrywał kolejne warstwy szmacianego znaleziska. Wstrzymując oddech, wiedział, że nie może pokazać bratu, że się boi. Nie chciał zostawiać miauczącego znaleziska na torach, ciekawość była większa od grozy, która paraliżowała jego serce. W pewnym momencie gwałtownie odsunął się i zakrył warstwą materiału to, co zobaczył.
– Julek, co tam jest? – Antoś nawet nie starał się ukrywać strachu, a łzy jedna po drugiej spływały po zarumienionych od zimna policzkach.
– Dzie-cko – wyjąkał starszy brat i spojrzał na Antka dużymi wystraszonymi oczami.
– Dziecko? Takie normalne? Ludzkie?
– Tak. Normalne małe dziecko, chyba niedawno urodzone. Takie, co kilka dni temu umarło cioci Zosi.
– A może to jest dziecko cioci? Może ono wcale nie umarło? Może poszło do nieba, ale Pan Bóg stwierdził, że ciocia za bardzo płacze i oddał je…
– Antoś, przestań gadać głupstwa.
– I co z nim zrobimy? Oddamy cioci Zosi?
– Antek! To nie jest dziecko cioci Zosi! – Julek wyraźnie zirytował się płaczliwymi dociekaniami brata. To cudze dziecko, nie nasze.
– To co z nim zrobimy? – Młodszy z chłopców czuł lęk, ale i urazę do tego dziecka, że pokrzyżowało im plany. – A węgiel? Już nie będziemy szukać węgla? – Tak bardzo chciał, żeby mama go dzisiaj pochwaliła za to, że przyniósł kilka bryłek. Przecież podobno idzie sroga zima, stary Więcławski mówił, że czuje już ją w kościach. Antek rozpłakał się na dobre i zajrzał do swojego worka, w którym na dnie leżały zaledwie trzy niewielkie grudki czarnych kamieni.
– Masz, trzymaj mój worek, a ja wezmę to dziecko i wracamy do domu.
– A węgiel? – Antoś nie dawał za wygraną.
– Bracie, co jest dla ciebie ważniejsze, człowiek czy węgiel? Przecież to dziecko zamarznie tu, jak je zostawimy. A wiesz, co zrobią z nim lisy albo dzikie psy, jak go znajdą? No już, przestań się mazać i pokaż, że jesteś już duży. – Julek owinął znalezisko szmatkami, starał się zrobić to tak, jak było omotane wcześniej. Uśmiechnął się do dużych czarnych oczek spoglądających na niego z gałganów i ruszył w stronę domu.
Antek wytarł brudną dłonią łzy, które zaczynały szczypać jego policzki. Przesypał węgiel brata do swojego worka i ruszył za Julkiem. Starszy z braci
domyślił się, że w wagonach nie było zwierząt, tylko ludzie. Słyszał nieraz, jak dorośli półgłosem mówili o Żydach, Cyganach czy innych ludziach wywożonych gdzieś daleko. W ich wsi wszystkich Żydów albo gdzieś wywieźli, albo wymordowali, nawet małego Romka, który miał dopiero dwa latka. Mama bała się ich wypuszczać z domu po tym, co się stało. A smród dymu ze spalonych żydowskich chat długo unosił się w powietrzu, czuć go było nawet u nich, na końcu wsi. Halinka, najstarsza siostra, tak długo płakała, że mama któregoś dnia musiała jej dać po twarzy. Dlaczego to zrobiła? Tego Julek nie wiedział, bo mama rzadko ich biła, nie to, co ojciec. Ten paska nie żałował na nikogo, nawet na dziewczyny. Ale ojca już dawno nie widzieli, zabrali go gdzieś na roboty, jakby to u nich tej roboty brakowało.
Julek przytulił zawiniątko i chociaż czuł, że ręce mu słabną i bolą coraz mocniej, nie poddał się. Ciekawe tylko, co mama powie na to, że zamiast węgla przyniósł jeszcze jedną gębusię do wyżywienia, i to taką małą.

Rozdział I
Zima, rok 2015

Ilona skończyła układać na stole ostatnie półmiski. Dwie czerwone świece pozostawiła niezapalone, to już od zawsze należało do Krzysztofa. W tym roku Wigilia zapowiadała się inaczej, od dłuższego czasu w powietrzu wisiało coś złego, coś… czego nie potrafiła określić. Krzyś, chociaż starał się być taki jak zawsze, coraz częściej zdradzał się dziwnym, nerwowym zachowaniem, czasem zamyśleniem, a czasami wręcz kipiał agresywnością, bez konkretnego powodu. Oczywiście wszystko składał na nawał pracy, na swoje sukcesy i porażki. Ale Ilona wiedziała, instynktownie czuła wręcz, że za tym coraz dziwniejszym zachowaniem męża, starającego się na wszelkie możliwe sposoby zachować normalność, kryła się inna kobieta. Przecież nie bez przyczyny mówi się o wyjątkowej intuicji. Ona sama czuła, że z każdym rokiem coraz bardziej oddala się od mężczyzny, którego pokochała ponad dwadzieścia lat wcześniej. Czuła, że ją okłamuje, chociaż nigdy nie starała się mu tego udowodnić. Coś jednak było z nimi nie tak, jak dawniej. Nie tak wyobrażała sobie ich wspólne życie, kiedy stojąc przed ołtarzem w Bazylice Mariackiej, z dumą i szczęściem mówiła sakramentalne „tak”.
Nie usłyszała trzaśnięcia drzwi wejściowych i dopiero chłodny dotyk ust, który ledwo musnął jej rozpalony policzek, wyrwał ją z zamyślenia.
– Cudownie, że już jesteś – powiedziała, spoglądając czujnie na oddalającego się w stronę łazienki męża.
– Wybacz, kochanie, ale musiałem zostać trochę dłużej. Wiesz, koniec roku i takie tam inne sprawy.
Takie tam inne sprawy – pomyślała, zerkając na wiszący na ścianie stary drewniany zegar, który odziedziczyła po babci i dziadku. Wskazówki zegara wskazywały godzinę osiemnastą, jak na Wigilię to była dość późna pora powrotu Krzysztofa z pracy.
Ilona poprawiła starannie ułożone włosy, popatrzyła na stół, na którym brakowało już tylko ciepłych dań, podgrzewających się w piekarniku, i z nostalgią podeszła do okna. Prawie opustoszałe ulice i chodniki pokrywała gruba warstwa białego puchu, który wielkimi płatami od kilku godzin sypał się z nieba. Piękna sceneria jednak nie zachwycała jej już tak, jak dawniej. Drzewa, oblepione śniegiem, nie były już tak romantycznym widokiem jak kiedyś.
Z radia zaczęła płynąć melodia, która od zawsze i niezmiennie wzruszała Ilonę. Ciepły głos Seweryna Krajewskiego powodował, że w sercu robiło się przyjemniej, a oczy zachodziły mgłą.
Jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy.
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszystkie spory.
No właśnie: „w którym gasną wszystkie spory” – pomyślała i zaczęła cichutko śpiewać razem z wokalistą.
Nagle z przedpokoju dotarł do niej dźwięk dzwonka telefonu komórkowego męża. Nie podeszła, aby odebrać, bo Krzysztof nie życzył sobie, aby odbierała połączenia z jego telefonu. Uważał, że każdy człowiek ma prawo do odrobiny prywatności, i ona to szanowała. Żadne z nich nigdy nie otwierało listów przychodzących do drugiego, nawet jeżeli były to listy typowo urzędowe, ani nie odbierało połączeń w telefonie drugiej osoby.
Krzysztof wyskoczył z łazienki owinięty dużym zielonym ręcznikiem kąpielowym i złapał za telefon. Zdążył w ostatniej chwili.
– Tak? Ale teraz? Oczywiście. No cóż, są sprawy ważne i ważniejsze… – Uśmiechnął się, czy tylko jej się tak wydawało? Tylko tyle usłyszała, zanim zamknął się w łazience z telefonem przy uchu. Nie była ciekawa ani kto dzwoni, ani po co, ale czuła, że ten niewinny telefon pokrzyżuje cały misternie przygotowany plan wigilijnego wieczoru.
Po kilku minutach mąż opuścił łazienkę. Piękny, pachnący i uśmiechnięty udał się do sypialni, gdzie
nucąc jakąś pastorałkę, przebrał się w czystą koszulę, nie zapominając o swoim eleganckim, odświętnym garniturze, który zakładał tylko na specjalne okazje. Kiedy wyszedł, serce Ilony zabiło mocniej. Wciąż był przystojny jak niegdyś, a lekka siwizna na włosach tylko dodawała mu uroku. Podszedł do niej, objął ją ramionami i wtulił twarz we włosy.
– Pięknie pachniesz…
– Ale… – Ilona nie dała mu dokończyć tego, co chciał jej powiedzieć. Znała jego słowa na pamięć. Zawsze, kiedy „coś mu wypadało”, mówił, że tak mu przykro, że musi zostawić swoją najukochańszą i najpiękniejszą żonę, ale sprawy zawodowe… i tak dalej.
– Kochanie, właśnie dzwonili z firmy, muszę wyskoczyć na godzinkę. – Patrzył w jej oczy z takim przekonaniem, że prawie uwierzyła w jego słowa. – Przepraszam cię, Iluś, obiecuję, że jak wrócę, wynagrodzę ci to z nawiązką. – Pocałował ją w czoło i czule pogładził jej policzek.
Ilona zadrżała. Całą siłą woli starała się zatrzymać łzy napływające do oczu, aby nie popsuły jej delikatnego makijażu zrobionego specjalnie na ten wieczór. Specjalnie dla niego. Kiwnęła głową na znak zrozumienia i odwróciła się w stronę okna. Jak przez mgłę zobaczyła Krzysztofa wychodzącego z domu, pospiesznie wsiadającego do taksówki i znikającego za śnieżną ścianą. Kiedy samochód z jej mężem odjechał, podeszła do stołu, nalała do kieliszka czerwonego wina, czekającego na odpowiedni moment,
i jednym haustem wypiła całą jego zawartość. Uzupełniła kieliszek i spokojnie usiadła w fotelu, próbując uspokoić myśli wśród dźwięków świątecznych piosenek, towarzyszących jej w tym pustym mieszkaniu. Wydawało jej się, że nie minęło wiele czasu, kiedy z łazienki doleciała do niej melodyjka dzwonka. Dzwonił telefon jej męża. Zignorowała go, ale po chwili zdała sobie sprawę z tego, że Krzysztof zostawił swój telefon w domu. Zdziwiło ją to, bo on nigdy nie rozstawał się ze swoim samsungiem. Widać musiał się bardzo spieszyć, skoro zapomniał. Ponownie zatopiła się we własnych myślach, ale po chwili usłyszała krótki sygnał, tym razem powiadamiający o przychodzącej wiadomości. Nie namyślając się dłużej, wstała i poszła po aparat męża, aby położyć go w widocznym miejscu tak, aby Krzysztof zauważył go zaraz jak wróci do domu za… pół godzinki… za godzinkę. Spojrzała na zegar, wskazówki bezlitośnie przysunęły się do godziny dwudziestej trzydzieści. W pewnym momencie zwykła ludzka ciekawość, a może jakaś niewyjaśniona siła, kazała jej wziąć telefon Krzysztofa i sprawdzić, kto do niego dzwonił, sprawiając, że musiał tak nagle wyjść, i to w dzień wigilii. Ostatnie dwa połączenia: jedno odebrane, a drugie nie, były od Marcela. Marcel… Marcel… Ilona próbowała dopasować imię do osoby pracującej z Krzysztofem, ale chociaż znała prawie wszystkich jego współpracowników, nie mogła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny o tym imieniu.
Zapewne to ktoś nowy – pomyślała i odłożyła telefon na stolik. Po chwili jednak wzięła go ponownie, chora ciekawość zmusiła ją do tego, aby odczytać wiadomość. Też od Marcela. Nie, tego zrobić nie może. Bez względu na wszystko. Już odkładała telefon na stolik, kiedy ten zaczął wibrować w jej dłoni, a następnie miłą dla ucha melodyjką począł domagać się odebrania połączenia. Na wyświetlaczu pokazało się imię Marcel, więc nie zastanawiając się dłużej, odebrała.
– Kochanie, zapomniałeś twojego nowego szalika, który dostałeś od Mikołaja. – Po drugiej stronie linii odezwał się damski głos. – Ale nie martw się, będę go pilnowała i jutro go sobie odbierzesz. Przynajmniej będę cię czuła w nocy obok siebie, położę go na poduszce i…
– Bardzo przepraszam, ale „kochanie” jeszcze nie wróciło do domu z pilnego wezwania do pracy. – Ilona przerwała kobiecie drżącym głosem. Czuła, jak całe jej ciało wstrząsa dreszcz, ale postanowiła dokończyć swoją wypowiedź. – Jak tylko „kochanie” wróci, to przekażę, żeby nie martwiło się o tę część swojej garderoby, którą u pani pozostawiło.
Po drugiej stronie linii panowała cisza, w tle słychać było tylko cichutko brzmiące kolędy. Ilona odczekała jeszcze kilka sekund i nacisnęła czerwoną słuchawkę. Odłożyła telefon, czując, jak policzki zaczynają ją palić żywym ogniem. Niby podejrzewała, niby spodziewała się tego, niby intuicja już dawno jej to podpowiadała, ale… co innego myśleć, a co innego
mieć dowód. Ledwie udało jej się odłożyć telefon męża, a drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Krzysztof, z miną cierpiętnika.
– Przepraszam cię moja droga, że to tak długo trwało, ale…
– Nic nie mów. – Ilona spokojnym i opanowanym głosem przerwała jego kłamliwe próby tłumaczenia się. – Zapomniałeś telefonu. Dzwonił MARCEL… – wzięła głęboki wdech – więc odebrałam. Prosiła, abym ci przekazała, że zostawiłeś „w pracy” swój nowy szalik, ale masz się nie martwić, bo ona ci go przypilnuje, wdychając całą noc twój zapach, pozostawiony na nim.
Krzysztof, gdyby mógł, rozpłynąłby się w powietrzu jak mgła.
– Odebrałaś MÓJ telefon, który dzwonił do MNIE?
– Tak. A do kogo innego miałby dzwonić twój telefon?
– Jak mogłaś?! – Głos Krzysztofa brzmiał jak głos zupełnie obcego człowieka. – Chyba coś sobie kiedyś powiedzieliśmy na ten temat! Odrobina prywatności. Pamiętasz!? – Nagle jego dłoń wylądowała na policzku Ilony.
Zabolało. Zapiekło, jakby ktoś uderzył nie dłonią, a zapaloną pochodnią. W oczach Krzysztofa również zaczął palić się dziwny ogień. Ogień furii.
– Pamiętam. – Ilona patrzyła na męża wzrokiem zimnym, smutnym i opanowanym. – I przyrzekaliśmy sobie, że będziemy o wszystkim rozmawiać. To chyba ty zapomniałeś o tym, aby mnie powiadomić
o swojej kochance. Dziękuję ci za ten piękny prezent świąteczny. – Jej głos przybierał coraz bardziej ironiczny ton. – Skoro już jest po wigilii, to chyba nic tu po mnie. Wracaj do swojego Marcela! – Złapała róg obrusu i pociągnęła z takim impetem, że stojąca na stole zastawa, świece i potrawy z hukiem poleciały na podłogę.
Kobieta czuła w sobie narastającą rozpacz, żal, bunt, upokorzenie i nienawiść tak silną, że trudno było jej opanować drżenie nie tylko rąk, ale całego ciała. Wstrząsający szloch wzbierał się głęboko w środku, w brzuchu, w klatce piersiowej, w sercu, a ona nie potrafiła go opanować. Wybiegła do przedpokoju, błyskawicznie wciągnęła na nogi kozaczki, złapała swoje białe sztuczne futerko i opuściła mieszkanie, głośno zatrzaskując drzwi. Gęsto padający śnieg znacznie utrudniał widoczność, dlatego nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Wyskoczyła na jezdnię wprost pod koła białego audi. Na szczęście gruba warstwa śniegu zamortyzowała upadek, odrzuciło ją w kierunku śnieżnej zaspy. Szybka reakcja kierowcy, który gwałtownie zahamował, wpłynęła na to, że Ilona, odrzucona kilka metrów, nie odniosła poważniejszych obrażeń. Silna męska dłoń pomogła jej podnieść się z jezdni, ale ona przez łzy nie widziała twarzy człowieka. Czuła tylko unoszący się wśród spadających płatków śniegu przyjemny zapach męskiej wody kolońskiej, zupełnie innej od tej, jakiej używał Krzysztof.
– O Jezu, bardzo panią przepraszam. Nic się pani nie stało? Może zawiozę panią do szpitala? – Mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany, miał miły, chociaż drżący głos i nie zamierzał zostawiać jej na tej felernej ulicy.
– Nic mi nie jest. Zresztą mieszkam w tym bloku. – Wskazała ręką w stronę okna swojego mieszkania, gdzie za firanką, bardzo dobrze widoczny z ulicy, stał Krzysztof.
– To może chociaż odprowadzę panią do domu? – Mężczyzna uparcie trwał przy pragnieniu niesienia pomocy.
– Dziękuję, zresztą mąż widział wszystko przez okno i już z pewnością zbiega po mnie. – W jednej sekundzie nawet uwierzyła w to, co powiedziała. – Proszę już jechać! No, niech pan już jedzie, bo spóźni się pan na wigilię! – krzyknęła. Wyrwała się z podtrzymujących ją rąk i pokuśtykała w stronę klatki schodowej. Mężczyzna podszedł do niej, wcisnął coś w jej dłoń, jeszcze raz przeprosił, chociaż to przecież ona powinna go przeprosić za bezmyślne wtargnięcie na jezdnię.
– Gdyby coś się działo, proszę zadzwonić. Na wizytówce ma pani wszystkie kontakty do mnie, i służbowe, i prywatne. – Ukłonił się i odjechał, wolno przedzierając się przez zasłonę padającego śniegu. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, Ilona możliwie szybkim krokiem odeszła od budynku, w którym mieszkała. Ulice były prawie puste, czasami tylko jakiś zabłąkany człowiek, mocno opatulony, spiesznym krokiem udawał się w tylko sobie znane
miejsce. Na przystanku autobusowym nie było nikogo, Ilona usiadła na ławce i dopiero wówczas poczuła ból pulsujący w prawym udzie. Roztarła dłonią bolące miejsce, ale ból nie ustępował. Siniak będzie jak ta lala – pomyślała. Po kilku minutach podjechał autobus. Kierowca, starszy, szpakowaty pan, z ciekawością spojrzał na siedzącą na ławce kobietę i uśmiechnął się.
– Odjazd za dwie minuty. Wsiada pani?
Ilona pokręciła głową. Mężczyzna zamknął drzwi i zaczął pogwizdywać w rytm melodii płynącej z odbiornika radiowego. Nagle z oddali dobiegł ją głos Krzysztofa.
– Ilona! Ilona! Wracaj, porozmawiajmy! – Głos zbliżał się niepokojąco szybko, Ilona, nie zastanawiając się dłużej, zapukała do drzwi pojazdu.
– Jednak się pani zdecydowała? – Kierowca ponownie się uśmiechnął i szybko zasunął za nią drzwi, aby uchronić wnętrze pojazdu przed wpadającym śniegiem. W momencie kiedy autobus ruszał, Ilona zobaczyła wyłaniającego się zza zasłony śnieżnej męża. Biegł w stronę przystanku, energicznie machając rękami.
– Ten człowiek też jedzie? – Starszy pan siedzący za kierownicą odwrócił się w stronę pasażerki.
– Nie! Ten pan zostaje, proszę jechać i nie przejmować się nim.
Kierowca autobusu tylko wzruszył ramionami i włączył kolejny bieg. Krzysztof próbował jeszcze go
zatrzymać, ale usłyszeli tylko uderzenie w karoserię i mąż Ilony pozostał na przystanku.
Jechali wolno, padający śnieg bardzo ograniczał widoczność; z radia płynęły ciche melodie świąteczne, a kierowca pogwizdywał. W czasie całej podróży w autobusie zmieniali się pasażerowie, ale było ich niewielu, zaledwie kilka osób. Ilona poczuła ogarniające ją zmęczenie. Wypite przed przyjściem Krzysztofa wino spowodowało senność, którą spotęgowały przesuwający się za oknem autobusu monotonny krajobraz zasypanego śniegiem Gdańska, przyjemne ciepło wewnątrz i delikatne kołysanie. Zasnęła, nie zważając, dokąd zawiezie ją ten autobus.
– Proszę pani, proszę pani. – Ilona poczuła delikatne szarpnięcia. – Proszę pani, jesteśmy na końcowym przystanku, czy to jest cel pani podróży?
Otworzyła oczy i nieprzytomnym wzrokiem objęła zaniepokojoną twarz starszego mężczyzny. Rozejrzała się dookoła, ale za oknami autobusu królowała jedynie rozświetlona śniegiem i blaskiem księżyca noc. Powoli wstała i wyszła na zewnątrz. W oddali czernił się zarys jakiegoś lasu, a z boków drogi tu i ówdzie widoczne były nieliczne światełka.
– Mam dziesięć minut postoju i wracam do Gdańska. Jeżeli pani chce się ze mną zabrać z powrotem to…
– Nie, nie. Dziękuję, ale jestem na miejscu. Mój brat powinien zaraz po mnie wyjść – skłamała bez zastanowienia, aby nie martwić miłego kierowcy.
– Chętnie bym z panią zaczekał, ale to mój ostatni kurs i chciałbym zdążyć jeszcze do córki ucałować wnuki. – Mężczyzna spojrzał na swoją jedyną pasażerkę z wyraźną troską. – Na wigilii nie mogłem być, ale może chociaż zdążę, zanim te małe szkraby zasną. – Zrobił taką minę, jakby tłumaczył się przed kobietą z jakiegoś występku, którego dokonał wbrew prawu i sobie.
– Proszę się nie tłumaczyć. – Ilona położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się. – Znam te okolice jak własną kieszeń i nawet jeśli brat nie przyjdzie, to sobie poradzę. O, widzi pan tamto światełko, które tak migocze? – Wskazała dłonią dom leżący w dość dużej odległości od drogi. – Tam mieszkają rodzice. Dziękuję za towarzystwo i życzę panu wesołych świąt. – Cmoknęła zaskoczonego mężczyznę w policzek i szybkim krokiem oddaliła się od pętli autobusowej. Śnieg przestał padać, ale mroźne powietrze coraz bardziej szczypało w policzki. Narzuciła kaptur na głowę i wcisnęła dłonie w kieszenie futerka. W pewnej chwili poczuła na policzkach ciepło spływających łez. Z oddali dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika autobusu. Odwróciła się i pomachała kierowcy, chociaż nie była pewna, czy sympatyczny pan zauważył ten gest. Kiedy autobus zniknął w czerni niewidocznego krajobrazu, rozpłakała się. Nie musiała już tłumić emocji. Była sama na tym pustkowiu. Nie musiała tłumić szlochu, bo nikt jej nie słyszał.

Artykuł Poruszająca opowieść z czasów wojny inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Historia niemieckiej zagłady. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/poruszajaca-opowiesc-z-czasow-wojny-inspirowana-prawdziwymi-wydarzeniami-historia-niemieckiej-zaglady-wideo/feed/ 0
Niemieccy doktorzy z piekła rodem. Jedna z najmroczniejszych kart historii. [WIDEO] https://niezlomni.com/niemieccy-doktorzy-z-piekla-rodem-jedna-z-najmroczniejszych-kart-historii-wideo/ https://niezlomni.com/niemieccy-doktorzy-z-piekla-rodem-jedna-z-najmroczniejszych-kart-historii-wideo/#comments Fri, 05 Apr 2019 05:18:31 +0000 https://niezlomni.com/?p=50747

Wstrząsająca opowieść o niemieckich eksperymentach medycznych prowadzonych na więźniach   obozów koncentracyjnych podczas II wojny światowej. Autorka książki "Doktorzy z piekła rodem" była najmłodsza w gronie dziennikarzy relacjonujących przebieg Procesów Norymberskich, podczas których świat poznał szokującą prawdę o zbrodniach oprawców w białych fartuchach.


Na podstawie relacji z tychże procesów, wzbogaconych własnymi obserwacjami, powstała zatrważająca książka. Traktuje ona szczegółowo o potwornych zbrodniach popełnionych rzekomo w imię nauki i patriotyzmu.

Całości dopełniają unikatowe zdjęcia oraz porażające fragmenty autentycznych protokołów z przesłuchań oskarżonych.
Doktorzy z piekła rodem to świadectwo upiornej deprawacji ludzkiej natury i ostatecznego tryumfu sprawiedliwości.
Vivien Spitz – amerykańska dziennikarka uczestnicząca jako reporterka w Procesach Norymberskich (1946-48). W roku 2000 otrzymała nagrodę Humanitarian Award, ustanowioną przez Krajowe Stowarzyszenie Reporterów Sądowych (National Court Reporters Association). Jest także członkinią University of Denver Holocaust Awareness Institute’s Speakers Bureau.

Książka Vivien Spitz, Doktorzy z piekła rodem.
Przerażające świadectwo nazistowskich eksperymentów na ludziach, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

Historia pierwszych międzynarodowych procesów
norymberskich

Norymberskie procesy dotyczące zbrodni wojennych toczyły się między listopadem 1945 a kwietniem 1949 roku i były to pierwsze w historii międzynarodowe procesy kryminalne. Cztery państwa: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i Związek Radziecki postawiły przywódców jednego państwa, Niemców, przed sądem, oskarżając o zbrodnie przeciwko ludzkości i rozmyślne ludobójstwo. Czynów tych, będących przedmiotem oskarżenia, dokonywano w okresie dwunastu lat, od 1933 roku, gdy Adolf Hitler doszedł do władzy, do roku 1945, gdy skończyła się II wojna światowa. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy prowadzący proces głównych przywódców nazistowskich składał się z jednego głosującego sędziego i jego zastępcy z każdego z czterech zwycięskich mocarstw. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja miały wysoko postawionych sędziów cywilnych, natomiast Związek Radziecki wybrał jako sędziów wysokiej rangi oficerów wojska. Po zakończeniu rozpraw głównych przywódców nazistowskich, przed kilkoma sądami wojskowymi często równocześnie toczyły się późniejsze postępowania prawne przed amerykańskimi sądami cywilnymi. Tam oskarżycielami byli tylko Amerykanie. Wszystkie rozprawy dotyczyły trzech głównych punktów: podstawowych praw człowieka i godnego życia, różnicy między dobrem i złem oraz obojętności wobec zła. W zbrodni występują zawsze sprawca i ofiara. Jeżeli ktoś nie chce być zamieszany, pozostaje neutralny lub milczy; zawsze pomaga sprawcom, nigdy ofiarom. W nazistowskich Niemczech istnieli sprawcy, natomiast Żydzi i inne grupy ludności prześladowanej byli ofiarami. Zwykli Niemcy przeważnie odwracali wzrok, gdy ich żydowscy sąsiedzi byli wypędzani i wywożeni. Nie wtrącali się, nie pytali dlaczego, nie protestowali. Ci milczący świadkowie swym milczeniem pomagali nazistowskim oprawcom: z powodu strachu o swoje bezpieczeństwo, ze względu na własne przekonania antysemickie albo po prostu ze zwykłej obojętności. Głos zabrało tylko kilku pastorów i społecznych przywódców.

Oskarżeni

Oskarżonymi w wielu sprawach byli wybitni niemieccy naukowcy, naczelni lekarze i chirurdzy klinik, instytutów i szpitali, a także uniwersytetów w całych Niemczech. Pracowali też jako lekarze lub asystenci w obozach koncentracyjnych. Brali udział w przerażających eksperymentach medycznych lub wręcz kierowali nimi w takich obozach jak: Auschwitz, Dachau, Buchenwald, Ravensbrueck, Sachsenhausen, Natzweiler, Bergen-Belsen, Treblinka i inne.
Poniżej krótkie dane oskarżonych:
Karl Brandt, generał dywizji SS. Osobisty lekarz Adolfa Hitlera i główny architekt programu zmieniającego lekarzy w narzędzia tortur i morderców;
Siegfried Handloser, generał broni, służby medyczne;
Paul Rostock, naczelny chirurg Berlińskiej Kliniki Chirurgicznej;
Oskar Schroeder, szef służby medycznej Luftwaffe;
Karl Genzken, szef wydziału medycznego Waffen SS;
Karl Gebhardt, generał dywizji Waffen SS i prezes Niemieckiego Czerwonego
Krzyża;
Kurt Blome, wyznaczony do badań nad chorobami nowotworowymi;
Rudolf Brandt, osobisty oficer administracyjny Reichsführera SS Heinricha
Himmlera;
Joachim Mrugowsky, główny higienista lekarza Rzeszy SS;
Helmut Poppendick, szef osobistego sztabu lekarza Rzeszy SS;
Wolfram Sievers, dyrektor stowarzyszenia Ahnenerbe3 Rzeszy Niemieckiej;
Gerhard Rose, generał brygady z Służby Medycznej Sił Powietrznych;
Siegfried Ruff, dyrektor Wydziału Medycyny Lotniczej Instytutu Doświadczalnego;
Hans Wolfgang Romberg, lekarz sztabowy w Niemieckim Instytucie Doświadczalnym Lotnictwa;
Viktor Brack, naczelny oficer administracyjny w kancelarii führera;
Herman Becker-Freyseng, dyrektor Departamentu Medycyny Lotniczej;
Georg August Weltz, szef Instytutu Medycyny Lotniczej;
Konrad Schaefer, lekarz sztabowy w Instytucie Medycyny Lotniczej;
WaldemarHoven, naczelny lekarz obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie;
Wilhelm Beiglboeck, lekarz, konsultant sił powietrznych;
Adolf Pokorny, lekarz-specjalista chorób skórnych i wenerycznych;
Herta Oberheuser, lekarka w obozie koncentracyjnym Ravensbrueck;
Fritz Fischer, asystent lekarza oskarżonego Gebhardta.


Dwudziestu podsądnych zasiadających w ławach oskarżonych było lekarzami, trzech nimi nie było: Rudolf Brandt, Wolfram Sievers i Viktor Brack. Oskarżonych podzielono na trzy zasadnicze grupy. Ośmiu wchodziło w skład służb medycznych niemieckich sił powietrznych (Luftwaffe). Siedmiu służyło w oddziałach medycznych SS. Ośmiu – razem z trzema oskarżonymi niebędącymi lekarzami – zajmowało najwyższe stanowiska w hierarchii medycznej. Wszyscy lekarze naruszyli przykazania przysięgi Hipokratesa, której uroczyście przysięgali przestrzegać, razem z fundamentalną zasadą primum non nocere (z łac. „po pierwsze nie szkodzić”). Jednego, często wymienianego lekarza z Luftwaffe, doktora Siegmunda Raschera, nie było w ławie oskarżonych. On i jego żona zostali straceni pod koniec wojny za oszukanie swych nazistowskich zwierzchników. Dotyczyło ono kradzieży niemowląt przez żonę Raschera w procedurze nielegalnych adopcji, gdy twierdziła, że sama je urodziła. Heinrich Himmler często pojawiał się w dokumentach trybunału i zeznaniach. Był Reichsführerem SS i szefem niemieckiej policji. Na rozkaz führera Adolfa Hitlera wprowadził w życie program eksterminacji Żydów i ludzi uważanych za element „niepożądany” w ramach Endlösung. W maju 1945 roku, pod koniec wojny, Himmler usiłował uciec w przebraniu, ale został złapany i popełnił samobójstwo. W dekrecie z lipca 1942 Hitler powołał na stanowisko urzędnika do spraw zdrowia i medycyny pod swoim bezpośrednim zwierzchnictwem Karla Brandta. Brandt był jego osobistym lekarzem od 1934 roku i w czasie, gdy go mianował, miał trzydzieści osiem lat. Tym samym w sierpniu 1944 roku stał się najwyższym w Rzeszy autorytetem medycznym i jako jedyny z wszystkich
oskarżonych odpowiadał wprost przed Hitlerem. 21 listopada 1946 roku Karl Brandt, w wieku czterdziestu pięciu lat, zasiadł w Norymberdze na ławie oskarżonych. Szacuje się, że z trzystu pięćdziesięciu lekarzy (w przybliżeniu), którzy popełniali zbrodnie medyczne, tylko dwudziestu lekarzy i trzech asystentów medycznych stanęło przed sądem i znalazło się na ławie oskarżonych w norymberskim procesie nr I – „sprawa medycyny”. Inni lekarze mieli swoje odrębne procesy, uznano ich winnymi i skazano na śmierć w innych amerykańskich procesach sądowych w Dachau.Wielu lekarzy uciekło, a między nimi ten najgorszy i niesławny „doktor” Josef Mengele, „anioł śmierci”, który prowadził doświadczenia i zabijał dzieci (często bliźniaki) w Auschwitz. Zdążył się ukryć w Bawarii, a potem uciekł do Ameryki Południowej. Proces toczył się publicznie, w otwartym sądzie, podobnie jak wszystkie inne tego typu rozprawy. Oskarżeni mogli wybrać dla siebie niemieckiego
obrońcę. Po przyznaniu lub nieprzyznaniu się do winy 21 listopada postawiono podsądnych w stan oskarżenia i Trybunał odroczył posiedzenie do 9 grudnia 1946 roku.

EKSPERYMENTY Z ZAMRAŻANIEM

Moje rasowe uczucia rani odkrywanie w obozie koncentracyjnym takich elementów jak dziewczyna będąca prostytutką, a która – jak się okazało – była rasowo czysto nordycka i którą, być może, udałoby się usilną pracą sprowadzić na właściwą drogę. doktor Sigmund Rascher
Eksperymenty z zamrażaniem prowadzono w Dachau od sierpnia 1942 roku do mniej więcej maja 1943 roku, głównie na użytek niemieckich sił powietrznych. Sprawdzano, jak przywracać zdrowie ludziom poważnie wychłodzonymnlub zmarzniętym. Eksperymenty z lodem i mrozem na suchym lądzie symulowały zimno, jakiego doświadczali niemieccy lotnicy, których samoloty strącono nad morzem, albo żołnierze walczący na lądzie w ekstremalnie niskich temperaturach lub w głębokim śniegu. Celowo prowadzono różnorodne testy, by zbadać, jak przywracać do życia (przez „ogrzanie”) lotników i żołnierzy. Oskarżeni Karl Brandt, Handloser, Schroeder, Gebhardt, Rudolf Brandt,
Mrugowsky, Poppendick, Sievers, Becker-Freyseng iWeltz odpowiadali przed Trybunałem za zbrodnicze skutki tych eksperymentów. Departament Medycyny Lotniczej, którego dyrektorem był Becker-Freyseng, wyznaczył temat badań1. Oskarżony Weltz i jego podwładny, doktor Sigmund Rascher, wydali rozkaz rozpoczęcia prowadzenia eksperymentów. Zespół eksperymentalny wchłonął też doktora Holzloehnera i doktora Finkego z uniwersytetu w Kiel, a także wszystkich oficerów Służby Medycznej Powietrznych Sił Zbrojnych.
Prowadzono dwa rodzaje eksperymentów z zamrażaniem: zamrażanie zimną wodą i zamrażanie na sucho. Do eksperymentów z zamrażaniem zimną wodą użyto od około dwustu osiemdziesięciu do trzystu więźniów politycznych narodowości niemieckiej, a do przeprowadzenia od trzystu sześćdziesięciu do czterystu eksperymentów użyto więźniów wojennych. Osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt ofiar zmarło. Rascher prowadził dodatkowe eksperymenty z około pięćdziesięcioma, sześćdziesięcioma ludźmi. Z tych ofiar zmarło od piętnastu do osiemnastu osób. Najlepszym sposobem opisania tych eksperymentów jest przedstawienie złożonych przed Trybunałem zeznań świadka Waltera Neffa, więźnia obozu koncentracyjnego, który był przy nich obecny. 17 i 18 grudnia 1946 roku Neff został przesłuchany przez prokuratora Jamesa McHaneya.

 

Kobiety używane do rozgrzewania

Do rozgrzewania ofiar po przeprowadzeniu eksperymentu z zamrażaniem używano w obozie kobiet, które nazywano prostytutkami. W notatce datowanej 5 listopada 19427 doktor Rascher pisał:
Do reanimowania za pomocą ciepła zwierzęcego po eksperymentach z zamrażaniem – jak rozkazał Reichsführer SS – miałem do dyspozycji cztery kobiety z obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Jedna z przydzielonych kobiet wykazywała niezbite cechy rasy nordyckiej: włosy blond, błękitne oczy, odpowiedni kształt głowy i budowę ciała; wiek – prawie dwadzieścia dwa lata. Zapytałem ją, dlaczego dobrowolnie zgłosiła się do burdelu.

Odpowiedziała: „Żeby móc wyjść z obozu koncentracyjnego. Obiecano nam, że wszystkie, które na pół roku dobrowolnie zgłoszą się do burdelu, zostaną zwolnione z obozu”. Na moją uwagę, że to wielki wstyd dobrowolnie zatrudniać się w burdelu, usłyszałem odpowiedź: „Wolę pół roku w burdelu niż pół roku w obozie koncentracyjnym”. Potem nastąpiło wyliczenie wielu dość szczególnych warunków panujących w obozie Ravensbrück. Wiele z nich potwierdziły trzy inne prostytutki oraz kobiece strażniczki, które towarzyszyły im z Ravensbrück. Moje rasowe uczucia rani odkrywanie w obozie koncentracyjnym tego, że dziewczyna-prostytutka była czystej rasy nordyckiej. Być może udałoby się usilną pracą sprowadzić na właściwą drogę. Dlatego odmówiłem użycia tej dziewczyny do moich eksperymentów i przekazałem odpowiednie doniesienie do komendanta obozu i adiutanta Reichsführera SS
Poniżej umieszczam list od Raschera do Himmlera, z 17 lutego 1943 roku. W liście streszcza on skuteczność procesu rozgrzewania ludzi.
Monachium, 17 lutego 1943
Do Reichsführera SS i szefa niemieckiej policji Heinricha Himmlera
Berlin SW 11, Prinz Albrechstr. 8

Szanowny Panie!
Załączam w postaci skondensowanej wyniki eksperymentów: ogrzewania przy użyciu ciepła zwierzęcego, ludzi wychłodzonych w wyniku doświadczeń z zamrażaniem. Obecnie jestem w trakcie prowadzenia doświadczeń na ludziach i próbuję udowodnić możliwość ich ogrzania po wychłodzeniu w lodowatej wodzie i przywrócenia do życia. Lekarz SS, Gruppenführer dr Grawitz, bardzo wątpił w powodzenie moich eksperymentów i żądał, żebym to udowodnił w stu przypadkach. Do teraz wychłodziłem około trzydziestu ludzi na wolnym powietrzu, w czasie od dziewięciu do czternastu godzin, do temperatury dwudziestu siedmiu, dwudziestu dziewięciu stopni. Potem, uwzględniając transport w czasie jednej godziny, umieściłem ich w gorącej kąpieli. Jak dotąd każdy pacjent rozgrzał się w ciągu godziny, chociaż niektórzy z nich mieli ręce i stopy białe i zimne. W niektórych przypadkach zaobserwowano osłabienie i lekki wzrost temperatury na drugi dzień
po eksperymentach. Nie stwierdziłem żadnych niepożądanych objawów po tak szybkim rozgrzaniu ciała. Nie mogłem przeprowadzić żadnego rozgrzewania typu „sauna” – jak pan rozkazał, mój drogi Reichsführerze – gdyż w grudniu i styczniu było za ciepło na tego rodzaju eksperymenty na powietrzu. Teraz natomiast obóz jest zamknięty ze względu na panujący tyfus i dlatego nie pozwolono mi zabrać ludzi do eksperymentów z „sauną”.
Ze szczerym pozdrowieniem i wdzięcznością, Heil Hitler! Szczerze oddany Rascher

Do listu załączony był dokument, opatrzony klauzulą tajności, zatytułowany następująco: „Eksperymenty z rozgrzewaniem intensywnie wychłodzonych ludzi za pomocą ciepła zwierzęcego”. Oto jego treść.

A. Cel eksperymentów:
Ustalenie, czy rozgrzanie silnie wychłodzonego człowieka ciepłem zwierzęcym – to znaczy ciepłem zwierząt lub ludzi – jest tak samo dobre lub lepsze od rozgrzewania metodami fizycznymi czy medycznymi.
B. Metodologia eksperymentów:
Osoba poddawana eksperymentom była wychładzana w zwykły sposób – w ubraniu lub bez ubrania – w zimnej wodzie o temperaturze wahającej się od 4oC do 10oC. Temperatura odbytnicza u każdej osoby poddawanej eksperymentom była rejestrowana termoelektrycznie. Spadek temperatury następował w ciągu zwykłego upływu czasu, różniąc się zgodnie z ogólną kondycją fizyczną ciała osoby badanej i temperaturą wody. Osobę badaną wyjmowano z wody, gdy temperatura osiągała 30oC. W tym czasie badany tracił przytomność. W ośmiu przypadkach umieszczano go między dwiema nagimi kobietami w obszernym łóżku. Kobiety leżały tak blisko wychłodzonego ciała, jak to tylko możliwe. Następnie trzy ciała nakrywano kocami. Nie stosowano przyspieszania ogrzewania za pomocą lamp lub środków medycznych.
C. Wyniki:
1. Charakterystyczne, że temperatura po pierwotnym spadku wzrosła o trzy stopnie Celsjusza, co było większą wartością niż w przypadku zastosowania jakiejś innej metody ogrzewania. Zaobserwowano jednak, że przytomność wracała wcześniej – co znaczy, że wracała w niższej temperaturze niż
w innych metodach ogrzewania. Każda osoba poddawana eksperymentom, która odzyskała przytomność, nie traciła jej ponownie, ale bardzo szybko uświadamiała sobie sytuację, w jakiej się znalazła, i tuliła się do nagich ciał kobiecych. Teraz wzrost temperatury ciała następował prawie tak
samo szybko jak u osób, które rozgrzewano kocami. Wyjątek stanowiły cztery przypadki osób, u których temperatura ciała wahała się między 30 a 32oC i które odbyły zbliżenie seksualne. U tych osób, po zbliżeniu seksualnym, temperatura rosła bardzo szybko, co można porównać do szybkości
wzrostu temperatury w gorącej kąpieli.
2. Inny zestaw eksperymentów dotyczył rozgrzewania wyziębionego ciała przez jedną kobietę. W tych przypadkach ogrzanie nastąpiło znacznie szybciej niż w obecności dwóch kobiet. Osobiście odnoszę wrażenie, że w rozgrzewaniu przy użyciu tylko jednej kobiety zanikają u niej wszelkie wewnętrzne zahamowania, kobieta bardziej „gorąco” tuli się do rozgrzewanej osoby i robi to w bardziej intymny sposób. W tych też przypadkach szybciej następuje powrót świadomości. Tylko w jednym przypadku nie wróciła świadomość i efekt rozgrzewania był znikomy. Ta osoba zmarła z objawami wylewu krwi do mózgu, co później potwierdziła autopsja.
D. Podsumowanie:
Doświadczenia z rozgrzewaniem osób silnie wyziębionych w czasie prowadzenia eksperymentów z zamrażaniem, przy użyciu ciepła zwierzęcego, wykazały bardzo wolne rozgrzanie ciał. Tylko w przypadkach, gdy kondycja fizyczna badanych umożliwiała im zbliżenie seksualne, rozgrzewanie następowało znacząco szybko. Badani wykazywali równocześnie uderzająco gwałtowny powrót do pełnej sprawności fizycznej. Zbyt długie wystawianie ciała na niskie temperatury łączy się z niebezpieczeństwem uszkodzenia organów wewnętrznych, dlatego wybrana metoda rozgrzewania
musi gwarantować szybki powrót do zdrowia i uniknięcie niebezpieczeństwa wynikającego z niskich temperatur. Ta metoda, zgodnie z naszym doświadczeniem, jest skuteczna i szybko dostarcza ciepło – niczym gorąca kąpiel.
Dlatego ogrzanie silnie wychłodzonego ciała ludzkiego innym ludzkim ciałem lub ciepłem zwierzęcym należy polecać tylko wtedy, gdy nie można zastosować innych metod, lub w przypadkach osób, które nie zniosą szybkiego i intensywnego ogrzewania. Jako przykład mogę podać wychłodzone
dzieci, które najlepiej rozgrzać ciepłem ciał matek i przez stosowanie butelek z gorącą wodą.
Dachau, 12 lutego 1943
dr S. Rascher, Hauptsturmführer SS.
Zeznania w sprawie eksperymentów z zamrażaniem trwały do 14 kwietnia 1947 roku.
W odrębnie prowadzonych prywatnych eksperymentach doktor Rascher użył od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu obiektów, z których od piętnastu do siedemnastu osób zmarło. Handloser, Schroeder, Rudolf Brandt i Sievers zostali oskarżeni o prowadzenie zbrodniczych doświadczeń z zamrażaniem.

Fragment rozdziału „Kolekcja żydowskich szkieletów”

Oskarżeni Rudolf Brandt i Wolfram Sievers zostali uznani winnymi i skazani za być może najbardziej odrażające zbrodnie – mordowanie cywilów i członków sił zbrojnych narodów będących w stanie wojny z Niemcami. Mówiąc dokładniej, otrzymali zarzut zamordowania stu dwunastu Żydów celem skompletowania kolekcji szkieletów dla Uniwersytetu Rzeszy w Strasburgu. Ta zbrodnicza akcja miała miejsce w obozie koncentracyjnym Natzweiler. Dowodem oskarżenia 175 był raport doktora Hirta wysłany przez Sieversa w lutym 1942 do Rudolfa Brandta, w którym Hirt stwierdza:

Mamy do dyspozycji prawie kompletną kolekcję czaszek wszystkich ras i typów ludzi. Jednak dostępnych jest tylko kilka okazów czaszek rasy żydowskiej, co uniemożliwia wyciągnięcie precyzyjnych wniosków z ich badania. Wojna na Wschodzie [z Rosją] daje nam teraz okazję uzupełnienia tego niedoboru. Zdobywając czaszki żydo-bolszewickich komisarzy reprezentujących prototypy odrażających, lecz charakterystycznych podludzi, mamy szansę otrzymać niepodważalny naukowy dokument. Najlepszą praktyczną metodą uzyskiwania i kolekcjonowania czaszek jest bezpośrednia pomoc Wehrmachtu, który może policji polowej przekazywać złapanych żydo-bolszewickich komisarzy. Specjalnie wyznaczony pracownik jest odpowiedzialny za zabezpieczanie „materiału”; ma dostarczać wcześniej wybrane fotografie, pomiary antropologiczne i dodatkowo – o ile to było możliwe – dane dotyczące więźnia, jak pochodzenie, data urodzenia i inne.
Po śmierci Żyda, któremu nie uszkodzono czaszki, delegat oddziela głowę od tułowia i lokuje w odpowiednim miejscu, przenosząc w hermetycznie zalutowanej cynowej puszce specjalnie zrobionej do tego celu i wypełnionej konserwującym płynem. Po dostarczeniu czaszki do laboratorium, przystępuje się do testów porównawczych i badań anatomicznych. Ponadto, na podstawie patologicznych cech czaszki, jej budowy, pojemności mózgu i tym podobnych, określa się przynależność do odpowiedniej rasy. Bazą do tych studiów są fotografie, pomiary i inne dane uzyskiwane z czaszki i ostatecznie same testy przeprowadzane na czaszce. Później Himmler, Sievers i Rudolf Brandt postanowili pozyskiwać czaszki więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz, zastępując je czaszkami Żydów zabijanych na wojnie z Rosją. Sievers pisał w czerwcu 1943: Ogólnie pozyskano sto piętnaście osób, siedemdziesiąt dziewięć to Żydzi, trzydzieści to Żydówki, dwie były Polkami i cztery osoby pochodziły z Azji”.

 

 

Artykuł Niemieccy doktorzy z piekła rodem. Jedna z najmroczniejszych kart historii. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemieccy-doktorzy-z-piekla-rodem-jedna-z-najmroczniejszych-kart-historii-wideo/feed/ 1
Szokujące wspomnienia niemieckiego żołnierza SS z Francji. „Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją”. [WIDEO] https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/ https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/#respond Tue, 19 Feb 2019 16:58:45 +0000 https://niezlomni.com/?p=50670

"Skierowano nas do wioski położonej na południowy wschód od Paryża. Zasnęliśmy kamiennym snem na podłodze w budynku sołectwa, wreszcie wolni od myśli o nagłej śmierci, czy straszliwym okaleczeniu, jakie może przynieść kolejny dzień. Dzień zaczynał się jak zwykle apelem o szóstej rano, ale poza dniami, kiedy akurat wypadła nocna warta, mieliśmy sporo wolnego czasu, na grę w karty lub szachy. Gnębiło nas tylko, że dotąd nie zdarzyła się okazja nawiązania tak upragnionej znajomości z młodymi, ślicznymi Francuzeczkami" - wspomina w książce "Za wodza i naród" Erwin Bartman.


Pewnego przepięknego letniego poranka, kilka dni po przeprowadzce do nowych kwater, rumiany Unterscharführer, farmerski syn z Austrii wyczytał z listy nazwiska kilku z nas, którzy mieli pozostać na miejscu po apelu. Wśród wyczytanych byłem także ja. Kiedy reszta kompanii się rozeszła, rozejrzałem się dookoła i rozpoznałem twarze znane mi z walk w Rosji. Każdy z nas spoglądał na pozostałych z najwyższym zdumieniem.

Na rumianej twarzy Uschy zagościł szeroki uśmiech.
– Mam dla was, starych zajęcy z frontu wschodniego, miłą niespodziankę. – Głos Uschy zagrzmiał niczym alpejski piorun. – Dziś zobaczycie co nieco Paryż. – Wykonał ramionami zapraszający gest w kierunku ciężarówki stojącej na skraju placu apelowego.

– Panowie, zajmijcie miejsca.
Kierowca niecierpliwie podkręcał obroty silnika, kiedy wdrapywaliśmy się na skrzynię. Przejeżdżając przez wieś, zauważyliśmy mniej więcej osiemnastoletnią dziewczynę. Stała na rogu ulicy i zasłaniała oczy dłonią przed promieniami słonecznymi. Uśmiechnęła się i pomachała nam, kiedy przejeżdżaliśmy obok niej. Naturalnie młoda krew od razu zaczęła nam buzować w żyłach, na widok takiej przychylności. Odpowiedzieliśmy jej ochrypłymi okrzykami i głośnym gwizdaniem. Jej sylwetka stawała się coraz mniejsza, aż w końcu zniknęła nam z oczu w oddali i jeszcze tylko jej długie brązowe włosy, opadające na jedną stronę twarzy, falowały chwilę na wietrze.

Jechaliśmy po długich, prostych odcinkach dróg pod ciemnoniebieskim niebem, po którym wędrowały niewielkie lśniące obłoczki. Tylko z rzadka ktoś się odezwał, ponieważ słońce niemiłosiernie prażyło. Było ciepło, byliśmy szczęśliwi, czuliśmy się w tym momencie bardziej turystami niż żołnierzami.
Kiedy znaleźliśmy się bliżej Sekwany, ulice stały się szersze, a budynki okazalsze. Z wielką przyjemnością mknęliśmy po solidnych szosach wolnych od zniszczeń, przyglądając się codziennym zajęciom mieszkańców mijanych miejscowości. Na szczęście przepiękne miasto Paryż bardzo nieznacznie ucierpiało od nalotów naszych Stukasów.
Sekwanę przekroczyliśmy po szerokim moście obstawionym dwoma rzędami stylowych latarni. Boris piszczał podekscytowany jak małe dziecko, już z daleka wskazując:
– Patrzcie, patrzcie! Wieża Eiffla.
Większość z nas widziała kroniki filmowe ukazujące Hitlera podziwiającego efektowne osiągnięcia sztuki inżynierskiej. Byliśmy jednak zawiedzeni, widząc ją w migawkach pomiędzy rzędami drzew, bez szansy na jej zwiedzenie. Wkrótce zatrzymaliśmy się na ogromnym placu, tuż przy, jak mi się zdawało, rozległym parku. Trzasnęły drzwi szoferki i Uscha podszedł do burty pojazdu.
– Wszyscy z wozu!
Zeskoczyłem ze skrzyni i szeroko otwartymi oczami upajałem się pięknem otoczenia.
– Chodźcie, chcę wam coś pokazać – oznajmił Uscha.
Poszliśmy za nim jak posłuszna trzódka na szkolnej wycieczce, a Uscha dziarskim krokiem zaprowadził nas pod wysoki, kamienny obelisk, stojący na skraju placu.
– Granit – obwieścił Uscha, dotykając podstawy obelisku. – Z Luksoru.
Przypatrywałem się z uwagą tajemniczym inskrypcjom wyrytym na kolumnie, pokrywającym ją od podstawy aż po ostro zakończony szczyt.
– Hieroglify opowiadają dzieje Ramzesów, Pierwszego i Drugiego, władców starożytnego Egiptu – kontynuował Uscha. – Te inskrypcje mają ponad 3 tysiące lat. A teraz się obróćcie.
Okazało się, że nie zatrzymaliśmy się na skraju parku, jak początkowo sądziłem, lecz na początku wspaniałego bulwaru obsadzonego po obu stronach rzędami drzew. Były to słynne Champs Elysée, Pola Elizejskie, jak objaśnił nam Uscha, z napuszoną miną, niczym rasowy przewodnik turystyczny.
– A te wspaniałe, marmurowe rzeźby po obu stronach Pól Elizejskich to Konie z Marly1. Rozhukane zwierzęta usiłują poskromić stajenni. To wspaniała metafora triumfu człowieka nad siłami natury. Tam, w oddali widzicie Łuk Triumfalny, najwyższą budowlę tego typu na świecie. Niebawem będziecie mogli go obejrzeć z bliska – Uscha odwrócił się w stronę ciężarówki – ale jeszcze nie dzisiaj.
Zostawiliśmy za sobą piękny bulwar i pojechaliśmy wąskimi ulicami ograniczonymi po obu stronach fasadami wysokich kamienic. Wszystkie okna były pootwierane, okiennice szeroko rozpostarte, aby uzyskać przewiew mający choć odrobinę łagodzić narastający letni skwar. Nazwa pewnej ulicy – Rue d’Amsterdam, utkwiła mi w pamięci. Pewnie dla jej nieco zaskakującego brzmienia. Zakręt ulicy otworzył przed nami wspaniały bulwar z biegnącym przez środek rzędem platanów, rzucających przyjemny cień. Korzystali z niego paryżanie, którzy rozkładali tam swoje kramy. Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją.
– Die Rote Mühle – wykrzyknął Borys, wskazując na zaskakująco kontrastujący z otoczeniem czerwony wiatrak stojący na dachu niewysokiego budynku.
To właśnie był słynny Moulin Rouge.
Nasza ciężarówka z piskiem opon raptownie zahamowała na rozgrzanym bruku. Przy burcie naszego wozu jakiś człowiek stał okrakiem na trójkołowcu wyładowanym metrowej długości bagietkami. Jego oczy milcząco karciły nas spojrzeniem, zdającym się mówić: Mógłbyś uważać jak jeździsz, dobrze?
Ku naszemu zachwytowi wieczór spędziliśmy w Moulin Rouge, podziwiając zgrabne tancerki rewiowe i popijając zimne piwo.

Kilka dni po naszym pobycie w Moulin Rouge ponownie zawitaliśmy do Paryża. Przyjemnością była już sama możliwość przechadzania się bulwarami w cieniu drzew, w końcu jednak wylądowaliśmy w barze koło Soldatenheimu [Domu Żołnierza], założonego przez Wehrmacht. Jak tylko zajęliśmy miejsca przy stoliku, natychmiast napadły nas dziewczyny. Ich gibkie ciała ocierały się o nasze plecy, siadały nam na kolanach, obejmując za szyję. Były to oczywiście prostytutki, ale ich subtelny zapach, dotyk ich chłodnych, jedwabistych palców na policzku rozbudziły instynktowne męskie pragnienie nakazujące szukać bliskości z młodą kobietą. Postawiliśmy im kilka drinków i podśmiewaliśmy się z ich marnej niemczyzny. Trwało to do momentu, w którym jedna z dziewczyn, piękna i młoda, zaczęła śpiewać J’attendrai. Czułem, jak mięknie mi kręgosłup, a po całym ciele przechodzi mi dreszcz rozkoszy. Pożądanie i nostalgia zlały się ze sobą i wyzwoliły we mnie jakiś wyjątkowy stan emocjonalny, którego nawet nie umiałem określić.
Z ostatnimi słowami piosenki na bladym obliczu dziewczyny zagościł delikatny rumieniec. Po chwili nastrojowej ciszy cały bar aż zatrząsł się od owacji. Dziewczyna odpowiedziała skromnym uśmiechem i zamknęła powieki. My z kolei dziarsko zaintonowaliśmy naszą piosenkę Das ist Berlin.
Nagle drzwi baru rozwarły się z hukiem i do środka wtoczył się nasz austriacki Uscha, dźwigając pod ramieniem dziewczynę, wierzgającą w powietrzu nogami. Nikt z nas nie zauważył, kiedy odłączył się od nas, ale jego powrót powitaliśmy serdecznym śmiechem. Dziewczę wrzeszczało coś po francusku, gdy ją wreszcie postawił na ziemi. Jej koleżanki przy stoliku żachnęły się z niedowierzaniem, jakby usłyszały o jakimś cudzie.
– Co się tu dzieje? – zapytałem.
Dziewczyny popatrzyły po sobie, po czym wszystkie naraz zapiszczały radośnie. Jedna podbiegła do rosłego Unterscharführera, wsunęła dłoń w jego krocze, po czym krzyknęła głośno: „Mon Dieu”.
Mimo, że owa piękna, utalentowana wokalnie dziewczyna trudniła się nierządem, to przez kilka następnych nocy w myślach wracałem do niej i do baru, w którym tak ślicznie zaśpiewała. Zastanawiałem się, co taka piękna dziewczyna robi w tak obskurnym miejscu. Brzmi to jak banał, ale byłem za młody, by uświadomić sobie bezsens mojego zauroczenia. Wyobrażałem sobie, jak ją trzymam za rękę, jak całuję ją w usta. Nawet za dnia moje myśli biegły do baru, w którym ją spotkałem.

 

Fragment rozdziału 12 pt. "PARYSKIE ŚLICZNOTKI" z książki Erwina Bartmanna "ZA WODZA I NARÓD. Wspomnienia weterana 1. Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler", Poznań 2016, wyd. Replika. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Erwin Bartmann, jak wielu berlińskich uczniaków, uległ duchowi czasów oraz czarowi rozsiewanemu przez idee narodowego socjalizmu. Przekonany o tym, że wzrasta w najlepszym z państw świata, marzył o wstąpieniu w szeregi elitarnej formacji Waffen SS Leibstandarte SS Adolf Hitler. Dlatego zgłosił się do niej na ochotnika.

Po przybyciu na Front Wschodni, dołączył do oddziału łączności. Wkrótce odkrył jak dalece rzeczywistość odstaje od rozpowszechnionego mitu. Przetrwanie okazało się kwestią szczęścia, które opuściło go podczas bitwy na Łuku Kurskim. Ranny trafił do szpitala pod Berlinem, by w ostatniej fazie wojny wylądować na obronnej rubieży niedaleko linii Odry. Wówczas nadszedł czas na podjęcie ostatecznej decyzji: przetrwać samemu czy wypełnić złożoną SS przysięgę wierności aż po grób?

Od Frontu Wschodniego po zdruzgotany bombami Berlin zamieszkały w większości przez starców i zepsute samotne kobiety ‒ szczere wspomnienia Bartmanna prezentują w wyjątkowej i niekiedy zaskakującej perspektywie życie młodego ochotnika dywizji Leibstandarte SS Adolf Hitler.

To bardzo wartościowy pamiętnik. Ukazuje zarówno prawdziwe oblicze walk toczonych na Froncie Wschodnim, a także zmianę zachodzącą w postawie autora w stosunku do nazistowskiego reżymu i do szans na ostateczne zwycięstwo - portal History of War

 

Artykuł Szokujące wspomnienia niemieckiego żołnierza SS z Francji. „Ich zachowanie w niczym nie wskazywało, że oto ich kraj znalazł się pod okupacją”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/szokujace-wspomnienia-niemieckiego-zolnierza-ss-z-francji-ich-zachowanie-w-niczym-nie-wskazywalo-ze-oto-ich-kraj-znalazl-sie-pod-okupacja-wideo/feed/ 0
Jak niemieccy zbrodniarze trafili do Argentyny. „Prawdziwa Odessa”, niezwykłe śledztwo dziennikarza. [WIDEO] https://niezlomni.com/jak-niemieccy-zbrodniarze-trafili-do-argentyny-prawdziwa-odessa-niezwykle-sledztwo-dziennikarza-wideo/ https://niezlomni.com/jak-niemieccy-zbrodniarze-trafili-do-argentyny-prawdziwa-odessa-niezwykle-sledztwo-dziennikarza-wideo/#respond Tue, 19 Feb 2019 05:40:03 +0000 https://niezlomni.com/?p=50669

Ledwie Pierre Daye opuścił w Buenos Aires pokład samolotu linii Iberia 21 maja 1947 roku, kiedy okazało się, że Bruksela żąda jego aresztowania. Tego się nie spodziewał. Nie był on jedynym niemieckojęzycznym nazistą, który po wojnie znalazł schronienie u Peróna. Do Argentyny uciekło ponad stu francuskich i belgijskich zbrodniarzy wojennych o udokumentowanej winie, a przybyło tam także wielu innych francuskojęzycznych nazistowskich kolaborantów, których szczegółowe przewinienia nie zostały jeszcze określone

Od przybycia w maju 1946 roku pierwszego francuskiego kolaboranta Emile’a Dewoitine’a, który dotarł do Argentyny na pokładzie statku mającego zabrać kardynała Caggiano z powrotem do Włoch, zagorzali katolicy o nazistowskich poglądach byli ciepło przyjmowani przez przywódców Argentyny - pisze Uki Goñi w książce "Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny".

Ich przyjazd koordynowała grupa aktywistów, którym przewodzili Daye i Lescat. Dzięki współpracy z wojennymi reżimami katolickich Słowacji i Chorwacji, grupa Daye’a cieszyła się wsparciem dostojników kościelnych z Argentyny i Belgii. Chronieni przez Peróna, a tym samym niepodlegający ekstradycji za zbrodnie popełnione podczas nazistowskiej okupacji własnych narodów, członkowie organizacji Daye’a z łatwością zjednoczyli się z nazistowskim zespołem utworzonym przy prezydenckim Biurze Informacyjnym w celu przeprowadzenia jednej z najsprawniejszych operacji ucieczki w czasach współczesnych.

Argentyna została poproszona o przekazanie Daye’a „do dyspozycji władz belgijskich na pokładzie belgijskiego statku” w celu jego repatriacji. Rząd belgijski przypomniał Argentynie o jej obowiązkach wynikających z aktu z Chapultepec. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Peróna otrzymało aktualną fotografię Daye’a i adres hotelu Lafayette w centrum Buenos Aires, gdzie zbrodniarz w tamtym czasie przebywał. Poselstwo belgijskie zwróciło uwagę, że 12 grudnia 1946 roku były parlamentarny przywódca frakcji ruchu Christus Rex został skazany na śmierć za skandaliczną kolaborację z Niemcami w czasie wojny. Rząd Peróna od samego początku zwlekał z zabraniem głosu w tej sprawie. Nie otrzymawszy przez miesiąc odpowiedzi od rządu Argentyny, Bruksela była zmuszona ponowić wniosek o ekstradycję, tym razem dopisując do listy trzech innych niechlubnej sławy belgijskich zbrodniarzy wojennych. Dwóch z nich, Jan Lecomte i Gérard Ruysschaert, przybyło do Argentyny z hiszpańskimi paszportami 15 maja 1947 roku na pokładzie statku Cabo Buena Esperanza, tego samego, którym przypłynął nowy ambasador rządu Franco i bliski przyjaciel Daye’a – José María Areilza. Trzeci z nich, Rudolf Clayes, zszedł na ląd 7 czerwca z pokładu statku Campana, którym wcześniej dotarło do Argentyny co najmniej trzech chorwackich przestępców wojennych. Nic dziwnego, że poselstwo belgijskie poczuło się zobligowane do zakończenia swojej listy zbrodniarzy wojennych skrótem „itd.”.

[caption id="attachment_50677" align="aligncenter" width="1640"] Wikipedia.pl[/caption]

Informację o pobycie Daye’a w Argentynie przekazał Belgom dobrze poinformowany ambasador Francji, Wladimir d’Ormesson. Sam Daye zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji. Bardziej urażony niż przestraszony, był wściekły na szefa poselstwa belgijskiego, Marcela Henriego Jaspara, starego polityka, z którym znał się od połowy lat 30. Daye wspominał w swoich obszernych niepublikowanych pamiętnikach spisanych w Buenos Aires, że w odwecie, kiedy drogi obu panów schodziły się „na ulicy, w restauracji, w klubie Jockey, gdzie od czasu do czasu był [Daye] zapraszany na śniadanie, dobrze się bawił (…), udając, że nie widzi Jaspara”. W bardziej praktycznym sensie oznaczało to, że protektorzy Daye’a w Argentynie po cichu postarali się o to, by wniosek o jego ekstradycję nie został zrealizowany. Daye wkrótce poczuł się na tyle pewnie, by „śmiać się w duchu” z jasparowskich prób schwytania go.

Nie było prawdą, że władze argentyńskie nie mogły go znaleźć, ponieważ nawet przed ponowieniem wniosku o ekstradycję Daye’a Minister Spraw Zagranicznych Juan Bramuglia miał na swoim biurku szczegółowy raport policji federalnej zawierający jego nowy adres: Viggiano, Corrientes Avenue 785. Początkowa ekscytacja z powodu zlokalizowania celu w miarę lektury raportu zaczynała blednąć, gdyż sprawa przybierała korzystny dla zbrodniarza obrót. Pod koniec września, pomimo zlokalizowania wszystkich czterech belgijskich zbrodniarzy, poinformowano ministra, że prawdziwym powodem przyjazdu Daye’a było „napisanie książki o Republice Argentyny”, która miała „wysławiać świetność tego kraju na cały świat”. Oczywiście policja zauważyła bliskie relacje Daye’a z nowym hiszpańskim ambasadorem, Areilzą. Do października ministerstwo zdecydowało, by przed podejmowaniem jakichkolwiek drastycznych decyzji poczekać na trzeci wniosek o aresztowanie Daye’a. Od grudnia ekstradycja Daye’a nie wchodziła już w rachubę, gdyż został on wówczas wprowadzony do biura prezydenta w Casa Rosada jako gość honorowy. „Co by on [Jaspar] o tym pomyślał – rozważał Daye w swoich wspomnieniach – gdyby wiedział, że (…) kiedy chciał mnie aresztować, miałem zostać przyjęty przez Peróna?".

Rozrastającą się społeczność uciekinierów wojennych przygarniętych przez Peróna łączyły z prezydentem Argentyny dwie kwestie: wzniosła pogarda dla demokratycznej i komunistycznej alternatywy, które wyszły zwycięsko z drugiej wojny światowej, oraz twarde przekonanie, że trzecia wojna światowa jest nieunikniona. Perón i Evita brali udział w tajnych naradach z Urzędem Imigracyjnym, podczas których dyskutowano o roli Argentyny w wyimaginowanym kataklizmie, a nazistowscy uciekinierzy przewidywali swój chwalebny powrót do dawnej świetności po nadejściu owego kataklizmu. „Wszyscy tu uważają, że rok 1948 będzie rokiem wojny” – pisał Daye do znajomego zbiegłego zbrodniarza, przebywającego w Madrycie.

W Europie byli współpracownicy Hitlera także spodziewali się chwalebnego powrotu do dawnej świetności.

Za dwa, trzy lata, może pięć, nadejdą godziny wielkości – napisał do Daye’a ze swej kryjówki w Hiszpanii Léon Degrelle, przywódca rozwiązanej belgijskiej frakcji reksistów. – Zobaczysz, Pierre, mój stary druhu, zobaczysz, dokonamy niebywałych rzeczy. To, co robiliśmy do tej pory, to tylko zadania patrolowe, rekonesans, przepychanki. Prawdziwe życie dopiero się zacznie. Jestem o tym święcie przekonany.

Odpowiedź z Buenos Aires była utrzymana w równie porywającym stylu.

Przyszłość należy do nas – napisał Daye w liście dostarczonym przez tajemniczych kurierów do tajnego sanktuarium Degrelle’a. – Ukształtowały nas doświadczenie i nieszczęścia. Męczennicy, niezbędni dla dobra każdej wielkiej sprawy, ujrzą swe nazwiska triumfalnie zrehabilitowane.

„Najwyższe sfery” w Argentynie oczekiwały „tragedii”, przewidując, że „cała Europa Zachodnia przejdzie w ręce bolszewików lub wybuchnie wojna między Stanami Zjednoczonymi a Rosją”.

Tymczasem Daye, bezpiecznie osiadły w Ameryce Południowej, zaczął dostrzegać podobieństwa między pronazistowską belgijską odnogą Christus Rex z lat 30., którą dotychczas postrzegał jako realną alternatywę „skrajnie prawicowego kapitalizmu i skrajnie lewicowego komunizmu”, a własną „Trzecią Pozycją” Peróna – koncepcją polityczną, którą prezydent zaczął propagować w połowie 1947 roku podczas prywatnych spotkań z przyszłym ministrem spraw zagranicznych, Hipólito Pazem. Był to ten sam Paz, który spotkał Daye’a w domu markiza de las Marismasa w Madrycie wcześniej tego samego roku. Panowie zostali sobie przedstawieni w Buenos Aires przez hiszpańskiego ambasadora Areilzę. Daye odwiedził potem Paza w Muzeum Sztuk Pięknych, gdzie młodszy doradca Peróna miał swoje biuro. Innym specjalistą ds. polityki zagranicznej, blisko związanym z Daye’em, był Mario Amadeo, który powitał Daye’a na płycie lotniska w Buenos Aires. Dyplomata ten zasiadał w Powojennej Radzie Peróna – organie opracowującym zalecenia dotyczące wielu kwestii, w tym określenia stanowiska Argentyny wobec prowadzonych przez aliantów sądowych procesów zbrodniarzy wojennych.

Daye był pod wrażeniem peronowskiej idei plasującej się w połowie drogi między dwoma głównymi powojennymi ustrojami politycznymi. Wraz z nieliczną grupą uciekinierów, „którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji”, dostrzegł, że inicjatywa Peróna oferowała „twardy grunt, solidną podstawę” dla powrotu na arenę polityczną. Prawdopodobnie ważnymi członkami grupy, którą utworzył, byli jego dawni znajomi z Madrytu, Carlos Fuldner i Radu Ghenea. „Zaczęliśmy spotykać się, aby przewidywać ostateczne ukształtowanie się nowego ruchu” – napisał Daye w swoich pamiętnikach.

Rozpieszczany i celebrowany w Buenos Aires Daye zaczął „odzyskiwać spokój, który niemalże utracił, przebywając w Europie Zachodniej”. W licznej społeczności emigrantów, w skład której wchodzili naziści, belgijscy reksiści, włoscy faszyści, hiszpańscy falangiści, a także członkowie i urzędnicy rumuńskiej Żelaznej Gwardii, węgierscy strzałokrzyżowcy, francuscy członkowie rządu Vichy i chorwaccy ustasze, Daye miał wysokie poczucie własnej wartości, i pod skrzydłami Peróna utworzył zwartą grupę wzajemnego wsparcia.

Hiszpański ambasador Areilza w szczególny sposób przyczynił się do ułatwienia Daye’owi wyjazdu z Europy, pozwalając mu nawet na korzystanie z poczty dyplomatycznej ambasady w celu komunikowania się z towarzyszami z Madrytu. „Piękna ambasada hiszpańska zastąpiła mi poselstwo belgijskie, które się do mnie nie przyznaje” – pisał Daye. Był on też w bliskim kontakcie z „zawsze wspaniałym” Charlesem Lescatem, Markiem Augierem – pisarzem skazanym we Francji na karę śmierci, który potem został instruktorem narciarskim Evity – oraz „doskonałym i bajecznym Réne Lagrou”, który zajmował się wcielaniem w życie swego planu wysłania dwóch milionów belgijskich kolaborantów nazistowskich wraz z rodzinami do Argentyny. Wśród nowych znajomych Daye’a było też wielu „uroczych Amerykanów i zachwycających, arystokratycznych Argentyńczyków”, których nazwiska dyskretnie pominął w swoich pamiętnikach.

Spacerując ulicami Buenos Aires niedługo po swoim przyjeździe do miasta, Daye ze zdumieniem odkrył w oknie księgarni hiszpańskie tłumaczenie swojej powieści pt. Stanley. Nie wiedział, że prawa do powieści nabył argentyński wydawca. „Nagle dostałem najlepszą intelektualną wizytówkę, choć wcale się o nią nie starałem” – pisał Daye. Niezwłocznie rozprowadził on egzemplarze swojej książki wśród argentyńskich gospodarzy – lista, którą sporządził zaledwie w cztery miesiące po przyjeździe do kraju, ukazuje, jak szybko został przyjęty do najwyższych kręgów środowiska Peróna. Wykaz zawierał nazwiska trzech kluczowych członków kancelarii prezydenta. Znaleźli się tam także Juan Carlos Goyeneche i Amadeo, wówczas główny nadzorujący nacjonalistyczne wsparcie dla rządu Peróna.

Kiedy Daye nie brał udziału w spotkaniach swojej grupy „Trzeciej Pozycji”, udzielał się towarzysko. Pijał herbatę z byłym ambasadorem Mussoliniego w Madrycie, Eugeniem Morrealem, spotykał się też z austriackim księciem Ernstem Rüdigerem Starhembergiem, znanym ze swych antysemickich poglądów. Niegdyś, w czasie reżimu Dollfussa, Starhemberg był podkanclerzem w swoim kraju, ale potem został zdegradowany do funkcji „gentelmana rolnika”, osiadłego na żyznych terenach argentyńskiej pampy.

Dzięki temu stopniowo odkryłem, że w tym kraju mieszka potajemnie wiele osobistości o nazwiskach niegdyś głośno rozbrzmiewających na kartach historii współczesnej, które obecnie muszą pozostać w ukryciu, czekając na dogodny moment swego powrotu – napisał Daye. Wkrótce miał regularnie spotykać się z Milanem Stojadinoviciem, byłym sympatyzującym z nazistami wodzem Jugosławii sprzed wojny, który miał „uroczą, wyjątkowej urody żonę”. W tych samych wspomnieniach Daye chwalił się też swoimi rozmowami z „o wiele bardziej brutalnym i znacznie mniej czarującym” byłym przywódcą (poglavnikiem) Niepodległego Państwa Chorwackiego, Ante Paveliciem, który miał na swoich rękach krew około pół miliona Serbów, Cyganów i Żydów.

Dbając o rozrastającą się sieć swoich kontaktów, Daye podjął się w Buenos Aires misji miłosiernego Samarytanina. Pierwsza z nich dotyczyła dwóch poszukiwanych belgijskich kolaborantów nazistowskich, Léonarda de Roovera i Julesa van Daelego, którzy podróżowali do Ameryki Południowej z peruwiańskimi wizami, zaś do Argentyny mogli wjechać tylko na podstawie paszportów tranzytowych. Roover miał już wcześniej powody do wdzięczności wobec Daye’a za zorganizowanie mu pod koniec 1945 roku bezpiecznego przyjazdu do Madrytu. Teraz musiał uciekać z Europy z powodu wydanego na niego wyroku śmierci. Daye odniósł tylko częściowy sukces: udało mu się załatwić stały pobyt w Argentynie Rooverowi, który przypłynął do Buenos Aires na pokładzie statku Monte Ayala 4 lipca 1947 roku, ale Daele musiał kontynuować podróż drogą lądową i przedostać się do Peru, zgodnie ze swoją pierwotną wizą. W Argentynie Roover szybko został wcielony do zespołu ratowania nazistów w Biurze Informacyjnym Freudego, gdzie stał się istotnym ogniwem łączącym Casa Rosada z Urzędem Imigracyjnym.

Fragment książki Uki Goñi „Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny”. Rozdział 13 pt. Korytarz belgijski. Książkę można nabyć TUTAJ

Prawdziwe oblicze Odessy ‒ tajnej organizacji pomocy nazistom!
Niezwykłe śledztwo argentyńskiego dziennikarza ujawnia prawdę o ucieczce nazistów do przyjaznej im Argentyny.
Prawdziwa Odessa to książka oparta na dogłębnej kwerendzie obszernych materiałów dokumentalnych, pochodzących z archiwów rządowych Argentyny, Szwajcarii, USA, Wielkiej Brytanii i Belgii. Przy jej pisaniu autor przeprowadził także osobiście wiele wywiadów.
W oparciu o dokumenty wywiadu krajów europejskich i amerykańskich Uki Goñi rysuje złożoną sieć międzynarodowych powiązań, która umożliwiła pod koniec wojny wyjazd do Argentyny setkom hitlerowców. Wśród nich znaleźli się zbrodniarze, tacy jak Klaus Barbie, Adolf Eichmann, Josef Mengele czy Erich Priebke.

Goñi dowodzi, iż po 1946 roku kwatera główna operacji przerzutu nazistów za ocean mieściła się w pałacu Juana Perona. Samego prezydenta Argentyny oskarża o przychylność i zaangażowanie w ten proceder. Dalsze ślady szlaków przerzutowych wiodą go ku Skandynawii, Szwajcarii i do Włoch, tropy odnajduje także w argentyńskim Kościele Katolickim i w samym Watykanie.

Prawdziwa Odessa przetłumaczona została na wiele języków, m.in. na: hiszpański, włoski, słoweński, portugalski i niemiecki. Odbiła się przy tym szerokim echem. Włoscy parlamentarzyści zażądali od urzędującego wówczas premiera Berlusconiego śledztwa w sprawie włoskiego kanału przerzutowego. Dochodzenia wszczęli także arcybiskup Genui Tarcisio Bertone oraz linie lotnicze KLM. Skazany na dożywocie SS-man Erich Priebke domagał się sądowego zakazu rozpowszechniania włoskiego przekładu książki i zadośćuczynienia za zniesławienie. Choć wielokrotnie wygrywał z mediami, tym razem przegrał.

Goñi skutecznie zdemaskował fałszerstwa oraz tajemne układy i przełamał to, co on sam określa mianem „ściany milczenia” - „Sunday Times”

Dokonana przez Goñiego analiza napływu fali nazistów i kolaborantów do Argentyny jest imponująca i w pełni wiarygodna - „Times Literary Supplement”

Niezwykły przykład dziennikarstwa śledczego oraz wielki przełom w dziedzinie badań historycznych - „Time”.

Uki Goñi ‒ argentyński autor zaangażowany w badania nad ucieczkami niemieckich zbrodniarzy z Europy. Koncentruje się przy tym na roli, jaką w przerzutach nazistów i ich kolaborantów odgrywały Watykan oraz władze Szwajcarii i Argentyny. Goñi urodził się w Waszyngtonie w 1953 roku, a wychowywał się w USA, Meksyku oraz Irlandii. Od 1975 roku mieszka w stolicy Argentyny, Buenos Aires.

W latach 1976‒83 pracował dla gazety „The Buenos Aires Herald”, z ramienia której tropił zbrodnie popełniane przez autorytarne rządy Argentyny. Jest także autorem książki na ten temat oraz opracowania dotyczącego związków Juana Peróna z Niemcami podczas II wojny światowej. Obecnie pisuje dla „The New York Timesa”, „The Guardiana” oraz magazynu „Time”, a także rozmaitych wydawnictw w Argentynie.

Artykuł Jak niemieccy zbrodniarze trafili do Argentyny. „Prawdziwa Odessa”, niezwykłe śledztwo dziennikarza. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/jak-niemieccy-zbrodniarze-trafili-do-argentyny-prawdziwa-odessa-niezwykle-sledztwo-dziennikarza-wideo/feed/ 0