Bitwa pod Racławicami
Kościuszko szedł z Krakowa traktem lubelskim przez Mogiłę, Pleszów, Kocmyrzów, do Luborzycy, gdzie jednocześnie przybyli ze swoją jazdą generałowie Manget i Madaliński. Stawił się tu również pułk piechoty imienia hetmana Ożarowskiego, głośnego sprzedawczyka i zdrajcy. Nadciągnęły inne drobne oddziały. Razem siły Kościuszki wynosiły 5 batalionów piechoty i 22 szwadrony jazdy, niespełna 4000 żołnierzy i 12 armat małego kalibru.
Po sprawieniu szyków dnia 3 kwietnia Kościuszko posunął się do Koniuszy.
Tutaj komisarz porządkowy, Andrzej Slaski, przyprowadził 2000 „rekrutów dymowych”, uzbrojonych w piki, siekiery i kosy. Byli to włościanie z okolic Krakowa świeżo oderwani od zajęć gospodarskich. Bez broni palnej, nieobeznani z wojną, niewyćwiczeni, mieli niebawem wykazać, że nie brak im ducha rycerskiego i że kosa w krzepkich rękach chłopa straszną jest bronią.
Kościuszko z całą tą siłą, zaledwie 6000 głów liczącą, ruszył drogą wiodącą do Skalmierza, gdzie z różnych stron ściągnięte wojska rosyjskie pod wodzą generała Denisowa przygotowywały się do rozpoczęcia kroków zaczepnych. W chwili gdy Kościuszko wstępował na drogę do Skalmierza, z przeciwnej strony maszerował już nieprzyjaciel. Starcie było nieuniknione. Siły rosyjskie wynosiły również 6000 ludzi, ale składał je żołnierz regularny, obeznany z wojną, a nadto zbrojny w liczniejszą niż Polacy artylerię, gdyż Moskale mieli dział 30.
Denisow, otrzymawszy mylne doniesienie, że wojsko polskie posuwa się ku Koszycom, wysłał tam część swoich sił, sam z drugą częścią pozostał w Skalmierzu, a silną kolumnę pod wodzą generała Tormasowa pchnął na drogę, którą szedł Kościuszko.
Rankiem dnia 4 kwietnia w okolicy Racławic jazda polska spotkała forpoczty kozackie i rzęsistym ogniem zmusiła je do ucieczki. Były to przednie straże generała Tormasowa.
Kościuszko ostrzeżony o zbliżaniu się znaczniejszych sił nieprzyjacielskich uszykował swe wojsko do bitwy. Moskale zajęli mocną pozycję na górze Kościejowskiej, wojska polskie rozłożyły się na przeciwległym wzgórzu pod wsią Dziemierzyce. Osią pozycji polskiej stała się kręta droga wiodąca do Działoszyc, a idąca przez Racławice i górę Kościejowską ku Dziemierzycom.
U wylotu tej drogi rozkazał Kościuszko ustawić baterię z 6 armat, sam objął dowództwo nad środkiem, położonym po lewej stronie od drogi, lewym skrzydłem z drugiej strony tej samej drogi, a częściowo zasłoniętym przez zagajniki, komenderował generał Zajączek, prawym skrzydłem, przytykającym do głębokiego wąwozu, dowodził generał Madaliński. Kosynierzy stali w odwodzie, ochraniani jak ramionami przez oba skrzydła polskie i niby piersią wysuniętą naprzód osłonięci od wroga przez tę część wojska, które stanowiło środek. Ustawieni na pochyłości wzgórza, byli dla Moskali całkiem niewidoczni.
Tormasow nie przeszkadzał zajęciu pozycji i nie przejawiał jakoś ochoty do bitwy. Skorzystał z tego Kościuszko i dla wzmocnienia stanowisk rozkazał usypać kilka szańczyków. Dokonawszy tego, czekał spokojnie, aż atak rozpoczną Moskale. Była już godzina pierwsza. Ale i Moskalom, usadowionym na stromej górze, nie spieszno było do boju. I oni czekali na kroki zaczepne ze strony Polaków, a że w dodatku Tormasow miał zapowiedziane przybycie reszty sił rosyjskich pod Denisowem, więc trwał bezczynnie i żadnych nie wydawał rozkazów. W ten sposób obie armie stały nieruchomo i, jak świadczy Zajączek, „patrzyły na siebie więcej niż dwie godziny bez najmniejszego poruszenia”.
Dopiero o godz. 3 Tormasow, zniecierpliwiony bezczynnością, a przekonany, że Denisow niebawem nadciągnie, postanowił rozpocząć bitwę. Wojsko polskie dostrzegło wśród Moskali nagłe poruszenie, ale lasy i wzgórza przeszkadzały zorientować się, jaki cel mają przedsięwzięte manewry. Już myślano w obozie polskim, że Rosjanie szykują się do odwrotu, gdy nagle krętą drogą, spuszczającą się z góry Kościejowskiej ku Dziemierzycom, zaczęła spływać kolumna nieprzyjacielska, prowadzona przez samego Tormasowa. Na lewe skrzydło polskie wiódł ją dowódca rosyjski.
Rzęsistym ogniem przywitało ten atak sześć armatek polskich, ustawionych na drodze, i celnymi strzałami wielkie zamieszanie uczyniło w następujących szeregach. Zachwiali się Moskale i nagłym zwrotem zmienili kierunek ataku, zwrócili się na lewo i ruszyli ku pozycjom, których bronił Kościuszko. Teraz prażyć ich zaczął ogień baterii polskiej z prawego skrzydła i rzęsisty deszcz karabinowy. Ale Moskale mężnie wytrzymywali ogień i chociaż gęstym trupem zaściełali drogę, wciąż posuwali się naprzód.
Jednocześnie od wsi Racławice posuwała się druga kolumna rosyjska pod wodzą mężnego podpułkownika Pustowałowa, złożona z Kozaków i batalionu słynnych jegrów jekaterynosławskich. Kolumna ta, mająca okrążyć wojsko polskie od lewego skrzydła, wynurzyła się niespodziewanie spoza osłaniających ją wyniosłości. Zaledwie ją dostrzeżono, już zerwali się Kozacy i rozpuściwszy konie, zbliżali się ku pozycjom polskim jak szumiąca rozwiana chmura pędzona wichrem po ziemi.
Zajączek rozkazał kawalerii narodowej powstrzymać śmiały zapęd Kozaków. Na ten rozkaz dwa szwadrony oderwały się od lewego skrzydła i pomknęły ku nieprzyjacielowi. Ale paniczykowie służący w tych szwadronach fatalnie się spisali. Odrzuceni pierwszym impetem wyjącej burzy kozackiej, podali tył i najhaniebniej zemknęli z placu boju. Część ich, gnana strachem, dopadła aż do Krakowa i tutaj, ratując swoją reputację kłamstwem, zaalarmowała całe miasto złowrogą wieścią o doszczętnym zniesieniu wojsk powstańczych i o śmierci Kościuszki.
Groza i przerażenie padły na starą Polski stolicę. Na szczęście kłamstwo wydało się niebawem i nową hańbą okryło uciekinierów.
To pierwsze starcie, acz fatalne uczyniło wrażenie, nie miało następstw poważniejszych. Kościuszko wzmocnił zaraz Zajączka kawalerią z prawego skrzydła. Ale i Moskalom nadbiegli w pomoc husarze pod wodzą pułkownika Muromcewa. Zajączek rzucił zaraz posiłki na jazdę rosyjską. Trzy razy kawaleria polska szarżowała konnicę nieprzyjacielską i trzy razy została odparta. Wzmagał się bój zażarty i ważyło się zwycięstwo, a zdawać się mogło, że na lewym skrzydle górę biorą Moskale.
Położenie niebawem pogorszyło się znacznie, gdyż Tormasow przebył najniebezpieczniejszą część drogi, ustawił swoje armaty i jął walić z nich do szeregów polskich, jednocześnie zaś wyłoniła się z lasów trzecia, najmocniejsza kolumna rosyjska i zmierzać zaczęła ku prawemu skrzydłu, osłabionemu znacznie przez odesłanie kawalerii na pomoc Zajączkowi. Był to sam Denisow, który słysząc huk armat, śpieszył swoim z pomocą. Chwila była krytyczna.
Ale Kościuszko zmierzył ogrom niebezpieczeństwa i w lot ocenił sytuację.
Rozkazał więc kawalerii Madalińskiego, nie bacząc na to, że Zajączek znajdował się w ciężkich opałach, wracać na dawne stanowisko i w razie potrzeby stawiać czoło Denisowowi, sam zaś nagłym rzutem postanowił zmiażdżyć kolumnę Tormasowa, nimby Denisow zdążył nadciągnąć. W tym celu rozkazał brygadierowi Mangetowi bagnetem uderzyć na piechotę Tormasowa, a sam na czele kosynierów zdecydował ruszyć na grające armaty rosyjskie. Dwie kompanie piechoty pod kapitanem Nideckim otrzymały rozkaz wspomagać to przedsięwzięcie. Naczelnik, wydawszy Nideckiemu rozkazy, podjechał do stojących w odwodzie krakusów, zabrał ze sobą 320 uzbrojonych w kosy chłopów, przyprowadził na wzgórze i wskazał im ziejące ogniem działa moskiewskie.
Byli to sami rekruci i pierwszy raz w życiu oglądali bitwę, a przecież nie stracili serca. Patrzyli w Naczelnika jak w tęczę, gotowi ruszyć, dokąd im każe. A Kościuszko, szablą wskazując kierunek, zawołał:
– Zabrać mi, chłopcy, te armaty! Bóg i Ojczyzna! Naprzód, wiara!
Na taką komendę biegiem puścili się chłopi, a dla dodania sobie ducha okropne zaczęli wydawać okrzyki.
A tuż obok jechał konno Naczelnik i wiódł do boju to wojsko, jakiego świat jeszcze nie widział. Ponad barwnymi sukmanami krakusów wznosiły się błyszczące kosy, a zamiast komendy słychać było tylko owe straszne, krew w żyłach mrożące okrzyki i rozgłośniejsze jeszcze, a z końca w koniec kolumny lecące nawoływania:– Szymku, Maćku, Bartku, a dalej! Zagrały armaty rosyjskie i ogniem a żelazem zionęły w pędzącą kolumnę. Kilkunastu chłopów runęło na ziemię, kilkanaście strasznych jęków rozdarło powietrze. Ale kosynierzy rwali niewstrzymanie naprzód i jak hucząca lawina zbliżali się ku wrogom. Raz jeszcze narychtowali działa Moskale i raz jeszcze dali ognia, ale nim zdążyli wystrzelić po raz trzeci, już cała gromada zwaliła się na pierwszą baterię, w mgnieniu oka wyrąbała kanonierów i zdobyła trzy nieprzyjacielskie armaty. Pierwszy dopadł tu gospodarz ze wsi Rzędowice, Wojciech Bartos, czapką krakuską zerwaną z głowy zatkał paszczę moskiewskiego działa.
Wtedy grenadierzy rosyjscy zerwali się do ataku i spróbowali zatrzymać ów barwny wał chłopski, przewracający wszystko na swej drodze. Regularny żołnierz rosyjski szedł zmierzyć się z chłopem polskim, zaledwie parę dni temu oderwanym od pługa. Lecz już rozgrzali się rekruci, już owiani ogniem i dymem, zbryzgani krwią, wpadli w dziki szał bojowy. Nie ustraszyli się nowej przeszkody, lecz wsparci dwiema kompaniami kapitana Nideckiego, ścianą runęli na wroga. Usiłowali bronić się grenadierzy, ale wtedy wzniosły się w górę straszne kosy i jak błyskawica opadły na zagradzające im drogę szeregi. Przeraźliwy jęk niewypowiedzianej trwogi rozległ się dokoła i nagle zamilkł, jak zduszony. Chłopi pędzili dalej. Tylko za nimi, jak snopy rozrzucone po polu, leżały okropnie poćwiartowane ciała grenadierów. Na widok strasznej a nieznanej broni i niewidzianego żniwa śmierci dalsze szeregi rosyjskie podały tył i zaczęły uciekać w szalonym popłochu, „rzucając broń i patrontasze”.
Dopędzali ich chłopi, a gdzie śmignęła kosa, tam walił się żołnierz rosyjski i ginął rażony kosą jak piorunem. Nadaremnie przerażeni Moskale krzyczeli: pardon! Rekruci nie rozumieli jeszcze, co znaczy to słowo, a w ogniu bitwy tak wielka namiętność w nich rozgorzała, że niczym nie można było ich powstrzymać. Nigdzie też bagnet pola nie dotrzymał kosie. Legli pokotem grenadierzy, cała kolumna Tormasowa, poniósłszy okropne straty, poszła w rozsypkę. Nowych 8 armat zdobyli krakusi.
Atak ten rozstrzygnął los bitwy. Generał Denisow, który rozpoczął już przeciw prawemu skrzydłu ogień armatni, widząc zupełny pogrom Tormasowa i uciekających w popłochu niedobitków jego kolumny, wolał nie próbować szczęścia w toczącej się bitwie. Więc kazał zamilczeć swojej artylerii, po czym sformował czworobok i z duszą na ramieniu uchodził czym prędzej pod osłoną pagórków i lasów.
Lecz walka trwała na lewym skrzydle. Mężny Pustowałow, przedzielony od swoich lasem, uparcie toczył bój z Zajączkiem, a nie wiedząc nic o klęsce, jaka spotkała Tormasowa, ani myślał ustępować z placu. Kościuszko skrzyknął resztę oddziałów, które dotąd nie brały udziału w walce, i poprowadził je na pomoc Zajączkowi.
Przekonawszy się, że piechota polska ciężkie ponosi straty, stojąc w miejscu i plutonowym ogniem odpowiadając na strzały nieprzyjaciela, sformował jeden batalion i sam stanąwszy na jego czele, bagnetem postanowił zakończyć toczoną przez Zajączka walkę. Za przykładem Kościuszki poszedł dzielny major Lukke i z karabinem w ręku drugi batalion poprowadził do ataku na bagnety. Zawrzał bój zacięty. Mężnie bronili się sławni jegrzy jekaterynosławscy, a dzielny Pustowałow do ostatniej chwili jak lew stawiał czoło niebezpieczeństwu. Ale Polacy brali górę i mimo rozpaczliwego oporu walka i tutaj zakończyła się całkowitym pogromem Moskali. Padł Pustowałow, okryty trzynastoma ranami, dostał się do niewoli pułkownik huzarów Muromcew i jeszcze jedna armata stała się zdobyczą Polaków. Resztki jazdy rosyjskiej w ucieczce szukały ratunku. Bitwa była skończona.
800 żołnierzy rosyjskich zaległo trupem plac boju, 12 armat z amunicją i zaprzęgami dostało się w ręce zwycięzców. Polacy stracili 100 zabitych i tyluż rannych. Jeńców wzięto bardzo niewielu, gdyż kosynierzy nikomu nie dawali pardonu, a zaciętość boju na lewym skrzydle również na branie jeńców nie pozwoliła.
Była godzina ósma.
Mrok gęsty słał się na pobojowisku, zamilkły strzały i tylko przerażające jęki rannych i konających rozlegały się w ciemnościach zapadającego wieczoru. Kosynierzy ławą rzucili się na poszukiwanie zdobyczy i obdzieranie trupów, a w ogóle młode szyki polskie, choć odniosły zwycięstwo, tak się połamały i pomieszały ze sobą, że nieład okropny zapanował w armii. Niepodobna było myśleć o pogoni i o zupełnym rozgromieniu pierzchającego wroga.
Dokoła Kościuszki tłoczyli się wojownicy, a radość z odniesionego zwycięstwa w pierwszym starciu z Moskalami wszystkie przepełniała serca. Z uniesieniem wołano:
– Vivat naród! vivat wolność!
Naczelnik dziękował oficerom i żołnierzom za okazaną waleczność, a szeregi odpowiadały mu potężnym, jako grzmot, okrzykiem:
– Vivat Kościuszko!
A echa tych okrzyków dotarły do wszystkich zakątków rozszarpanej Ojczyzny i wszędzie obudziły zapał i nadzieję.
– Naród powstał! Kościuszko na czele! – powtarzano z ust do ust i z krańców w krańce Rzeczypospolitej leciała wieść radosna i wlewała nowe życie w strapione nieszczęściami serca, i uzbrajała ręce patriotów.
W ten sposób nieznaczne zwycięstwo wywierało olbrzymi wpływ na umysły i w całej Polsce święciło wielki triumf moralny. Podnosił się z błota hańby sponiewierany majestat wolnego narodu i z mieczem w ręku upominał się o należne mu prawa.
A cud ten sprawił nowy obywatel polski, chłop z okolic Krakowa: na ostrzu jego kosy rozbłysła nadzieja narodu i niby słońce zaświeciła nad nieszczęsnym krajem.
Potężna, a nieznana jeszcze siła wkraczała na widownię powstającej Polski.
Artur Śliwiński, Powstanie Kościuszkowskie, Rytm, Warszawa 2014.
(367)