NASZ PATRONAT – Niezłomni.com https://niezlomni.com Portal informacyjno-historyczny Sun, 03 Dec 2023 21:00:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.8 https://niezlomni.com/wp-content/uploads/2017/08/cropped-icon-260x260.png NASZ PATRONAT – Niezłomni.com https://niezlomni.com 32 32 Zbrodniarze nie są już anonimowi! Bestie Bandery, kaci Małopolski Wschodniej. [WIDEO] https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/ https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/#respond Sat, 11 Jul 2020 04:14:09 +0000 https://niezlomni.com/?p=50989

Małopolska Wschodnia i Lubelszczyzna były kolebką ukraińskich nacjonalistów. Stąd pochodziło najwięcej morderców, którzy z ogromnym sadyzmem dawali upust swym zbrodniczym instynktom, uczestnicząc w rzeziach Polaków, Żydów i Ormian.


Oto członkowie OUN-UPA, którzy wydawali rozkazy mordowania Polaków, jak i ci, którzy z azjatyckim okrucieństwem je wykonywali. Ich nazwiska nie powinny ulec zapomnieniu. W świetle prawa międzynarodowego są zbrodniarzami winnymi ludobójstwa ludności cywilnej.
Niniejsze opracowanie bazuje na bogatym materiale źródłowym. Przytacza dokumenty OUN-UPA, zeznania ukraińskich morderców ujętych przez sowieckie organy bezpieczeństwa, a także ich wspomnienia i zapiski dostępne w innych źródłach. Przeplata się z nimi treść dokumentów sporządzonych przez polskich świadków ich zbrodni, zwłaszcza sprawozdań lokalnych Polskich Komitetów Opieki, wysyłanych do Rady Głównej Opiekuńczej.

Bestie Bandery zadają kłam oficjalnej propagandzie ukraińskiej, kreującej ukazanych tu osobników na bohaterów narodowych. Lektura tej książki pozwoli czytelnikowi zrozumieć, kim byli naprawdę. Zbrodniarze nie powinni zostać anonimowi

Fragment rozdziału Wasyl Andrusiak. „Rizun” ze Śniatynia z książki Marka A. Koprowskiego „Bestie Bandery. Kaci Małopolski Wschodniej”, Wydawnictwo Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Wiosną 1944 r. „Rizun” dostał już rozkaz do rozpoczęcia nie likwidacji członków AK, ale ludności polskiej jako takiej i podjęcia wszelkich działań na rzecz jej usunięcia z Małopolski Wschodniej. W Dżurowie podwładni „Rizuna” najpierw zamordowali 25 marca 1944 r. w czasie powrotu z młyna Franciszka Glazera, który przed wojną był prezesem Związku Strzeleckiego „Strzelec”. Mordercy spalili także jego dom, w którym zostało wystawione w trumnie jego ciało. Główny napad na Polaków w Dżurowie nastąpił 26 marca 1944 r. Józef Matusiak tak wspomina akcję „rizunowców”:

„Dzień był ponury, mglisty, a pole pokryte było jeszcze cienką warstwą śniegu. Nabożeństwo w naszej kaplicy nie odbyło się, bo proboszcz parafii nie zezwolił księdzu na wyjazd do Dżurowa z obawy przed bandami ukraińskimi. Żandarmeria niemiecka opuściła wieś. Pozostała jedynie policja ukraińska współpracująca z bandami(…). Tego dnia zauważyłem późnym popołudniem maszerującą kolumną młodzież ukraińską w okolicy Domu Ludowego. Widać było, że nieśli ukrytą pod kożuchami i płaszczami broń. Wieczorem ojciec zauważył uzbrojone patrole Ukraińców chodzące po wsi. W rodzinie naszej pojawiła się obawa napadu na polskie zagrody. Mnie i siostrze ojciec zlecił ukrycie się u zaufanej sąsiadki Ukrainki w stodole na sianie i tam przespać tę noc. Uważałem, że powinniśmy wszyscy razem na noc opuścić nasz dom.

Stało się jednak inaczej. Pozostaliśmy w domu, gotowi i ubrani do ucieczki. Około godziny 23 zmęczeni wyczekiwaniem, zasnęliśmy. Nagle obudziłem się, usłyszałem strzały karabinowe. Zobaczyłem przez okno łunę pożaru. To paliły się budynki dworskie i sterty słomy na polu. Uzmysłowiłem sobie, że ten pożar to chyba sygnał do napadu na polskie domostwa. I nie pomyliłem się. Zobaczyłem biegnących od strony ulicy w kierunku naszego domu uzbrojonych mężczyzn. Obudziłem natychmiast ojca, matkę i siostrę. Napastnicy zastrzelili najpierw szczekającego naszego psa, uwiązanego przy budzie. Następnie wybili szyby w oknach naszego domu i zaczęli strzelać do środka naszego mieszkania. W oknach zauważyłem kilkanaście luf karabinowych. Ojciec został zabity strzałem od razu. Wtedy matka wyszła spod stołu i zapytała znajomego Ukraińca: „Hryciu, za co ty jego zabiłeś?” wtedy on ze złością odpowiedział „Ja Ne Hryćko, ja was ne znaju! Ja z Bukowyny”. Był to syn sąsiada H. Hrywaczuk, który chodził ze mną do szkoły. W tym momencie drugi banderowiec strzelił do matki prosto w głowę. Mama ciężko ranna, rzęziła w agonii”.
Napad na Dżurów był częścią akcji „oczyszczającej” z ludności polskiej powiat śniatyński. W tym samym czasie banderowcy napadli na inne miejscowości. Zaatakowali m.in. wieś Tuczapy, Rudniki i Rybne. W tej ostatniej miejscowości upowcy dorżnęli rodzinę Matusiaków, której wielodzietna gałąź mieszkała w tej miejscowości. Dorosłych zakłuto nożami, dzieciom roztrzaskano głowy o ściany budynków. Z rodziny Matusiaków uratował się tylko dziesięcioletni Stanisław, ranny zdołał się wydostać spod sterty martwych ciał.
Ludność polska była w tym czasie pozbawiona wszelkiej obrony. Nieliczne oddziały AK dopiero organizowały samoobronę. „Rizun” usiłował te samoobrony likwidować. W kwietniu 1944 r. jego kureń, szacowany wówczas przez wywiadowców AK na 450 ludzi, zaatakował samoobronę w Bitkowie. Wywiad AK na szczęście dowiedział się o zamia¬rach ataku kurenia „Rizuna”, znajdując jego plany u Ukraińca Maćkowskiego. Atak „rizunowców” nie stanowił więc zaskoczenia. W Bitkowie przebywało, jak podaje Grzegorz Mazur, 3000 Polaków. Samoobrona była wspomagana przez uzbrojoną straż kopalnianą. Strzegła ona ważnej dla Niemców kopalni ropy naftowej. Jak podaje Grzegorz Mazur, obrońcy mieli do dyspozycji 105 ludzi. Z tego dwudziestu pięciu z oddziału S. Kosiby, dwudziestu dwóch z oddziału Z. Muchy, a resztę z samoobrony. Siły te były niewystarczające jednak do odparcia ataku całego kurenia „Rizuna”. Ukraiński watażka wybrał też na moment ataku czas, kiedy Niemcy pod naporem ofensywy Armii Czerwonej wycofali się i gdy na drogach panowały bałagan i zamieszanie.

„Rizunowcy” uderzyli na Bitków w momencie, gdy ostatni Niemcy wyjechali na Zachód. Wpadli oni oczywiście w zastawioną przez Ukraińców zasadzkę. Trzech z nich zginęło, a czterech, salwując się ucieczką, wróciło do Bitkowa. Jeden z nich wskazał Polakom, gdzie Niemcy ukryli broń i amunicję, która znacząco wzmocniła siłę ogniową obrońców. Fantazję „Rizunów”, dyszących chęcią wyrżnięcia Bitkowa, skruszył zwłaszcza ogień moździerzy. Nie¬spodziewanie do walki włączył się oddział radziecki, który samochodami dotarł do Nadwórnej. Ukraińcy z „Rizuna” go ostrzelali, zabijając pięciu żołnierzy. Sowieci wysłali do Bitko¬wa większy oddział z czołgiem, co przesądziło o klęsce „Rizuna”. Oddział sowiecki śmiało wszedł w lasy i ujął dwie grupy upowców, bezlitośnie je rozstrzeliwując. Ponadto podczas ataku na Bitków „Rizun” utracił od trzydziestu do czterdziestu osób, które zostały zabite w trakcie walk. Miał również kilkudziesięciu rannych.

Oczywiście „Rizun”, jako spec od „riezania Lachiw”, nie działał tylko w okolicy swego matecznika. Razem ze swoim kureniem wyruszał także w rajdy na dalsze terytoria Mało¬polski Wschodniej, na których UPA nie radziła sobie z wypełnianiem zadań, a głównie z wyrzynaniem polskiej ludności. W czerwcu 1944 r. „Rizun” z kureniem wyruszył na Zachód. Miał pobudzić nacjonalistów na Drohobyczczyźnie, gdzie Polacy stanowili jeszcze dość spore i mało jeszcze naruszone skupisko. Kolumna poruszała się bardzo wolno, bo była obciążona taborem, liczącym dwadzieścia pięć wozów. Na górze Łopata drogę zagrodzili jej Niemcy i Węgrzy. Źródła ukraińskie twierdzą, że „Rizun” ten bój wygrał. Tylko Niemcy mieli stracić 120 zabitych. Dane te wydają się jednak mocno zawyżone. Niemcy nie uciekli i mocno kontratakowali. Gdy „Rizun” ruszył z pod¬władnymi naprzód, Niemcy znowu zagrodzili mu drogę. Do¬szło do walki wręcz. Ukraińscy historycy nie wspominają, czy „Rizun” kontynuował swój marsz, czy też zawrócił do Czarnego Lasu. Raczej zawrócił, bo front przybliżał się błyskawicznie i kureń w każdej chwili mógł zostać odcięty od swojego zaplecza i znaleźć się na obcym terenie.

Po zajęciu Małopolski Wschodniej przez Sowietów „Rizun” nie zaprzestał mordowania Polaków. Wręcz przeciw¬nie, sytuacja dla jego oddziałów była nawet korzystniejsza. Armia Krajowa w nowej sytuacji musiała zaprzestać działalności. Ośrodki samoobrony zostały zlikwidowane i Polaków nie miał kto bronić. Sowieci proponowali im tworzenie „Istriebitielnych Batalionów”, by te wzięły na siebie obronę skupisk polskich przed napadami UPA, ale wstępowali do nich szesnasto- i siedemnastoletni chłopcy, którzy z tym za¬daniem radzili sobie różnie. Banderowcy „Rizuna” działali zaś na bezczelnego. Na przełomie sierpnia i września 1944 r. uderzyli na centra rejonowe w województwie stanisławowskim. Zaatakowali m.in. Bohorodczany, Wojniłów, Lisiec, Bielszowce i inne miasta. Chcieli tym niewątpliwie pokazać, że dopóki oni działają, nikt nie może czuć się bezpieczny. Napadli też na szereg wsi, mordując Polaków m.in.: w Za¬woi, Majdanie, Mysłowie i innych wsiach przy drodze z Kałusza do Stanisławowa.

NKWD ściągnęło posiłki i ruszyło z obławą w góry. Kureniowi udało się wycofać, ale jedna z jego sotni została rozbita. W grudniu 1944 r. „Rizun” znów przypomniał o sobie i dokonał rajdu po wsiach, mordując Polaków, którzy nie uciekli jeszcze do dużych miast. Ukraińcy „odwiedzili” wówczas m.in.: Weleśnicę, Woronę, Pariszcze i Winograd.

Artykuł Zbrodniarze nie są już anonimowi! Bestie Bandery, kaci Małopolski Wschodniej. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zbrodniarze-nie-sa-juz-anonimowi-bestie-bandery-kaci-malopolski-wschodniej-wideo/feed/ 0
O Auschwitz powiedziano już wszystko?! Wspomnienia Stanisława Głowy dowodzą, że to temat, który nie przestanie przerażać. [WIDEO] https://niezlomni.com/o-auschwitz-powiedziano-juz-wszystko-wspomnienia-stanislawa-glowy-dowodza-ze-to-temat-ktory-nie-przestanie-przerazac-wideo/ https://niezlomni.com/o-auschwitz-powiedziano-juz-wszystko-wspomnienia-stanislawa-glowy-dowodza-ze-to-temat-ktory-nie-przestanie-przerazac-wideo/#comments Sat, 04 Jul 2020 04:39:18 +0000 https://niezlomni.com/?p=50737

Wydaje się, że o Auschwitz powiedziano już dość. Jednak wspomnienia Stanisława Głowy dowodzą, iż jest to temat, który, zgłębiany choćby wielokrotnie, nigdy nie przestanie zadziwiać i przerażać.

Muszę się jednak chwilę zatrzymać nad grupą młodych chłopców przywiezionych do Oświęcimia po pacyfikacji Zamojszczyzny i skazanych na śmierć przez zaszpilowanie. Chłopcy w wieku od lat siedmiu do czternastu w liczbie około stu. Wśród nich był tylko jeden Żyd, bardzo przyjemny brunecik. Pewnego dnia rankiem po apelu Rapportführer Palitsch z grupą SS-manów prowadzili tych chłopców na blok 11. Nie wiem, z jakich przyczyn nie doszło do ich rozstrzelania, prawdopodobnie z uwagi na dużą ich liczbę. Wszyscy byli już więźniami politycznymi, bo posiadali numerację obozową.

Po jakiejś godzinie całą tę grupę przeprowadzono na blok 20., polecono chłopcom rozebrać się i ulokowano ich w Waschraumie rzekomo do kąpieli. Na korytarzu zobaczyłem Pańszczyka oraz dwóch pomocników przygotowujących się do akcji. Zatrzymałem Mietka na korytarzu i do głębi wzburzony nawymyślałem mu od zbrodniarzy i morderców dzieci polskich. Dodałem, że nigdy dotąd nie widzałem podobnych morderców. „Jeżeli poważysz się zabijać polskie dzieci, to my ciebie, Mieciu, zamordujemy tak, że nawet nie będziesz wiedział kiedy”.

Było mi już wszystko jedno, a słowa moje, podobnie jak innych kolegów, którzy przeciw niemu występowali, poskutkowały. Miecio gdzieś zniknął, schował się, zarył pod ziemię. Nastąpiła kilkugodzinna zwłoka w egzekucji. Ja tymczasem zająłem się dziećmi, które wszystkiego się domyślały.

W Waschraumie jeden płacz. Pocieszałem i tuliłem jak mogłem do serca te polskie płowe czupryny. Pamiętam, że pierwsi, którzy się opanowali, byli chłopcy o nazwiskach Rycak i Rycaj (nr 86910, 86911), bardzo podobne polskie nazwiska. Obaj byli starsi, nie przekroczyli jednak czternastego roku życia.

Atmosferę polepszył nieco kocioł gorącej zupy, którą zorganizowaliśmy i którą wniesiono do sali. Wszyscy byli głodni. Zacząłem wydawać zupę i dolewki. Po posiłku języki dzieci rozwiązały się. Adwokat Weber z Krakowa śpiewał dzieciom przeróżne piosenki. Mówili cudnie, mówili prosto, mówili o rodzicach, o wsi rodzinnej i o tym, jak strasznie dziecięcymi serduszkami kochają swoją Ojczyznę.
Byłem twardym i zahartowanym już więźniem, ale tego wytrzymać nie mogłem. Łzy ciekły same wbrew mej woli. Widziałem całą umęczoną Polskę, widziałem wówczas morze krwi i ofiar. Widząc to, Rycaj mówi do mnie:

– Pan płacze? To my zapewne wszyscy pójdziemy na śmierć. Niech nam pan powie prawdę.
Egzekucja zaczęła się z kilkugodzinnym opóźnieniem. Pańszczyka nie odszukano. Jego miejsce zajęli Hauptscharführer Scherpe i Rottenführer Hantl. Zaczęła się Golgota. Mordowanie dzieci wśród ogromnego płaczu, wrzasku i jęków. Może oprawcy nie rozumieli polskiej mowy, ale do ich świadomości musiały dotrzeć okrzyki:
– Za co nas pan zabija, czy pan nie ma dzieci?
– Czy pan nigdy nie był ojcem?
– Jezus Maria, za co my musimy umierać?
– Mamusiu, tatusiu, ratujcie mnie, ginę niewinny!
Trzy i pół godziny trwała ta dantejska scena, a ja do dnia dzisiejszego mam poważne wyrzuty sumienia, dlaczego odciągałem od akcji Pańszczyka. Przy swojej technice byłby całą akcję zakończył w godzinę. Tymczasem nieobeznany Niemiec robił to niedołężnie, powoli, wywołując wśród dzieci tak przerażającą panikę. O was, dzieci Zamojszczyzny, ani ja, ani my wszyscy nie zapomnimy nigdy. Wasze buzie mam stale przed oczyma. Miałem najlepsze intencje, że grą na zwłokę uda mi się was uratować, względnie przedłużyć życie. Niestety stało się inaczej.

4. Kariera w obozowym „szpitalu”.

Stosunki na bloku 20. i w izbie chorych nie były najlepsze. Ton, oczywiście w złym znaczeniu, nadawał pisarz blokowy, oznaczony numerem 100 Roman Gabryszewski.

W obozie przebywał ze swoim bratem Tadeuszem. Obaj zginęli. Obu muszę poświęcić parę słów. Pochodzili z Zakopanego. Ich ojciec, którego nie znałem, był znanym i cenionym lekarzem w Zakopanem, a wśród górali cieszył się dużym szacunkiem i poważaniem. Ale te dwa rumiane jabłuszka, synalkowie, daleko odpadli od pnia. Roman miał być z zawodu śpiewakiem. W Zakopanem uchodził za zdecydowanego hochsztaplera. Być może jego wychowanie w pełnym dobrobycie, życie bez trosk, a może też słabe morale zaciążyły na całym jego burzliwym życiu i postępowaniu. Na bloku był panem życia i śmierci. Chorzy drżeli przed nim, bali się bowiem nie tylko jego pięści, ale i wyrzucenia ze szpitala, w którym pobyt, aczkolwiek bardzo ciężki, nie zmuszał jednak do pracy. Były wypadki katowania chorych przez niego. A i ja w pierwszym okresie spotkałem się z jego pięścią. Jego wyszukana łacina budzić musiała wśród wszystkich odrazę.

Pewnego dnia przechodziłem korytarzem do ubikacji. Byłem słaby, a nie mogąc się utrzymać na nogach, oparłem się o ścianę korytarza, która została świeżo pomalowana. Za ten czyn zostałem przez niego straszliwie pobity. Unikałem go, a czas starałem się wypełnić tylko pracą. Jako pomocnik sanitariusza cały czas poświęcałem chorym. Starałem się porządkować salę, podnosić samopoczucie kolegów, zapisywać i mierzyć temperaturę, zakładać na kartkach zeszytu karty gorączkowe. Wspólnie z chorymi wydaliśmy walkę wszom. Za chwytanie wszy i nabijanie ich na igły chorzy otrzymywali dolewki zupy. Niektórzy pobijali rekordy. Mieli w ciągu dnia nabitych na igły po parę tysięcy. W grudniu odwiedził salę lekarz obozowy dr Entress. Widząc dość schludną i uporządkowaną salę nr 3 i karty gorączkowe, zapytał blokowego, czyje to dzieło. Wskazano mnie. Wówczas polecił przyjąć mnie w stan sanitariuszy. Dostałem portki i bluzę, bo dotychczas jako chory pracowałem w brudnej i zawszonej bieliźnie. Spałem na sali pielęgniarzy. Zdobyłem niewątpliwy awans. Zetknąłem się wówczas z grupą polskich lekarzy pełniących również obowiązki tylko pielęgniarzy. Byli to: dr Fejkiel, dr Suchnicki, dr Diem, dr Dering, dr Szymański i wielu innych. Byli to koledzy, którzy całym sercem, prawie bez żadnych środków lekarskich, nieśli pomoc chorym, jak mogli i umieli.

Trzeba przyznać, że i wśród nich wielu bało się Romka Gabryszewskiego. Z sanitariuszy poznałem Kuryłowicza, Sowula, Tolińskiego, z którym – jako krakowianinem – rychło się zaprzyjaźniliśmy. Oprócz Gabryszewskiego bardzo ciekawą postacią na bloku był Miecio Pańszczyk, krakowianin, uczeń Akademii Sztuk Pięknych i uczeń profesora Dunikowskiego. Ale o nim nieco później. Zostawszy sanitariuszem mogłem już otwarciej występować przeciwko biciu chorych przez Romana. Szereg razy naraziłem się mu. Szereg razy zwymyślał mnie, ale do bicia już się nie posuwał. Przypuszczałem jednak, że niedługo to nastąpi, zwłaszcza że widząc małego i dość chudego więźnia, nie potrzebował się mnie obawiać. W czasie wydawania obiadów dla chorych zwróciłem mu w sposób uprzejmy uwagę, żeby mieszał w kotle, bowiem niektórzy z chorych dostają samo rzadkie, inni zaś sam gąszcz. Wówczas Roman palnął mnie w twarz. Nie wiem co i jak się stało, ale pamiętam, jak dr Fejkiel wycałował mnie, a inni gratulowali, bowiem Romcio leżał jak długi na posadzce. Walka rozpoczęła się na dobre, ale równocześnie wzrósł respekt przed moją ciężką, a kościstą chłopską ręką. W kilka dni po wypadku udawał już mojego wielkiego przyjaciela. Wypadek z pisarzem tak już sławnym z jego setnym numerem nie uszedł uwagi „taty” Bocka. Był to Niemiec, Lagerältester Krankenbaum. Wezwał mnie do siebie i po przedstawieniu sprawy polecił, że od zaraz będę pełnił funkcję głównego Schreibera. Broniłem się, jak mogłem, stwierdzając przy tym, że nikogo w życiu nie pobiłem, nie chcę nikogo bić, a w stosunku do Gabryszewskiego był to jakiś sporadyczny odruch rozpaczy czy samoobrony. Nic nie pomogło. Jestem pewien, że w całej tej sprawie maczali palce i Władzio Fejkiel, i inni koledzy lekarze. Po prostu wrobili mnie. Musiałem ulec, zwłaszcza że Tadzio Szymański nie dał mi żyć. Stanowisko pisarza przyjąłem, mimo że zdawałem sobie sprawę, iż funkcje te pełnili często reichsdeutsche czy volksdeutsche.

Stanisław Głowa, MROK I MGŁA NAD AUSCHWITZ. Wspomnienia więźnia nr 20017, Wyd. Replika, Poznań 2020. Książkę można nabyć na stronie Wydawnictwa Replika.

Cztery lata piekła w relacji naocznego świadka.

Wydaje się, że o Auschwitz powiedziano już dość. Jednak wspomnienia Stanisława Głowy dowodzą, iż jest to temat, który, zgłębiany choćby wielokrotnie, nigdy nie przestanie zadziwiać i przerażać.

Głowa przeżył w KL Auschwitz blisko cztery lata i zrobił tam swoistą „karierę”. Dzięki umiejętnościom, obrotności, sprzyjającym okolicznościom oraz ludziom – czasem nawet wbrew sobie – „awansował” na kolejne stanowiska. Na nich nie tylko mógł przetrwać we względnie lepszych warunkach, ale także konspirować i obserwować, a w końcu opisać funkcjonowanie różnych członów obozu, przeplatając swą relację obrazami z życia codziennego.

Charakteryzuje więc szczegółowo rozkład dnia, tamtejsze praktyki, obozowych strażników – sadystów i sprzyjających więźniom. Nie waha się przed wskazywaniem wszelkich przejawów tchórzostwa, ale i bohaterstwa, jakie napotkał. Stąd też obraz, który rysuje, nie jest czarno-biały.
Dostaje się tym, którzy utracili swe człowieczeństwo, na hołd zasługują ci, którzy hart ducha zachowali. Bezimienna większość w tle tworzy ludzką masę, podlegającą mechanizmowi wyniszczającej pracy w fabryce śmierci.

Autor nie oddaje oczywiście całości obozowego życia, ale jego opis jest bardzo szeroki, a nadto rzeczowy, treściwy i bezpośredni. Nie obawia się nazywać spraw i sprawców po imieniu. Dzięki temu właśnie jego wspomnienia wywierają ogromne wrażenie.

Główny tekst wspomnień uzupełniony został w niniejszej książce treścią artykułów i dokumentów spisanych w innym czasie przez Stanisława Głowę, a w których rozwija on i pogłębia niektóre wątki obozowe.

Opracowanie zilustrowano zdjęciami z archiwów rodziny.

 

Artykuł O Auschwitz powiedziano już wszystko?! Wspomnienia Stanisława Głowy dowodzą, że to temat, który nie przestanie przerażać. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/o-auschwitz-powiedziano-juz-wszystko-wspomnienia-stanislawa-glowy-dowodza-ze-to-temat-ktory-nie-przestanie-przerazac-wideo/feed/ 1
Po przeprowadzeniu Rzezi Wołyńskiej, Ukraińcy chcieli spacyfikować Lubelszczyznę. Krwawa wojna z OUN-UPA. [WIDEO] https://niezlomni.com/po-przeprowadzeniu-rzezi-wolynskiej-ukraincy-chcieli-spacyfikowac-lubelszczyzne-krwawa-wojna-z-oun-upa-wideo/ https://niezlomni.com/po-przeprowadzeniu-rzezi-wolynskiej-ukraincy-chcieli-spacyfikowac-lubelszczyzne-krwawa-wojna-z-oun-upa-wideo/#comments Sun, 01 Dec 2019 20:08:18 +0000 https://niezlomni.com/?p=50871

Głównym powodem konfliktu na wschodniej Lubelszczyźnie był fakt, że Ukraińcy uznawali ją za ukraińskie Kresy Zachodnie i swoją koncepcję wpisywali w różnorakie plany niemieckie popierające Ukraińców. Jako przykład popierania Ukraińców przez Niemców może służyć chociażby akcja wysiedleńcza Polaków o kryptonimie „Ukraineaktion”, przeprowadzona między 15 stycznia a 6 marca 1943 r., która pociągnęła za sobą wysiedlenie z 64 wsi ponad 12 tys. Polaków z powiatu hrubieszowskiego i osiedlenie na ich miejscu ponad siedem tysięcy Ukraińców.


Wkroczenie Sowietów po II wojnie światowej nie zakończyło trwającej tam cały czas wojny z OUN-UPA. Organizacje te ostro sprzeciwiły się przesiedleniu Ukraińców na Ukrainę, natomiast przesiedlanie Polaków do Polski traktowały jako przejaw sprawiedliwości dziejowej. Także Chruszczow chciał przyłączenia Chełmszczyzny do sowieckiej Ukrainy.

OUN-UPA prowadząc na Lubelszczyźnie bezwzględną walkę z państwem polskim, usiłowało nawiązać współpracę z polskim podziemiem niepodległościowym. Z jego pomocą chciało zalegalizować swoje istnienie i uzyskać akceptację rządu londyńskiego. Miał się on stać ich adwokatem na arenie międzynarodowej, który zdjąłby z niej odium ludobójczej formacji, która dopuściła się zbrodni wołyńskiej i współpracowała z Niemcami.

Działalność UPA doprowadziła do tego, że na wschodniej Lubelszczyźnie udało się pozostać sporej ilości ukraińskiej ludności, stanowiącej wciąż zaplecze dla jej funkcjonowania. Oficjalnie przesiedlenie ludności ukraińskiej na Ukrainę już się zakończyło i Chruszczow nie był skory do przyjmowania kolejnego kontyngentu. Najprawdopodobniej, co potwierdzają jego dalsze kroki, myślał o innym wariancie przyłączenia Chełmszczyzny, opartej na tzw. wymianie terytoriów.
W takiej sytuacji, by zakończyć krwawe zmagania z OUN-UPA, władze polskie podjęły decyzję o przesiedleniu ludności ukraińskiej na Ziemie Odzyskane. Pozbawiły podziemie ukraińskie zaplecza i bardzo szybko jego resztki zostały wytropione i rozbite. Do historii działania te weszły pod nazwą Operacji „Wisła”. Autor opisuje szczegółowo jej przebieg na Lubelszczyźnie. OUN-UPA w czasie jej trwania stawiała tutaj szczególnie zażarty opór w walkach, w których zginęło wielu żołnierzy. Jej ostateczne rozgromienie nastąpiło już po formalnym zakończeniu Operacji „Wisła”, jesienią 1947 r.

Książka, jak większość prac autora, jest oparta na obficie cytowanych dokumentach, relacjach i wspomnieniach. Nie tylko polskich, ale również ukraińskich, niemieckich, a także na całej dostępnej literaturze.

Poniżej fragment rozdziału pierwszego Gdzie są te tysiące zamordowanych Ukraińców? z książki Marek A. Koprowski - „Łuny na Wschodzie. Krwawa wojna z OUN-UPA o Lubelszczyznę”. Książka ukazała się ukazała się nakładem wydawnictwa Replika, Poznań 2019. Można ją nabyć TUTAJ.

Część ukraińskich historyków wciąż idzie w zaparte i twierdzi, że masowe mordy rozpoczęły się nie na Wołyniu, a na Lubelszczyźnie i rzeź wołyńska była tylko odwetem za mordy na ludności ukraińskiej, popełnione przez Polaków m.in. na Chełmszczyźnie. Jeden z nich – Orest Subtelny – w 1994 r. zasugerował, że już w 1942 r. Polacy zabili tysiące ukraińskich chłopów, głównie na obszarze Chełmszczyzny. Owe tysiące ukraińskich ofiar nie znajduje jednak potwierdzenia w źródłach. Dane na ten temat są różne, ale żadne nie potwierdzają owych tysięcy ofiar! W latach 1941-1942 zginęło 4 Ukraińców, w 1942 – 1943 – 34. Według innych danych na Zamojszczyźnie w 1942 r. zginęło 123 Ukraińców. Były to ofiary niemieckich akcji pacyfikacyjnych, mających być inspirowanymi przez polską policję granatową. Miała ona brać w nich aktywny udział. Była to jednak zemsta czy raczej odwet za udział ukraińskich policyjno-wojskowych formacji w służbie niemieckiej w pacyfikacji polskich wsi. Miało w nich zginąć w 1942 r. 119 Polaków, a w 1943 r. 325 osób. Kto więc jest tu pokrzywdzony i gdzie są te tysiące zamordowanych Ukraińców? Krwawa wojna na Lubelszczyźnie zaczęła się w 1944 r. już po wyrżnięciu przez Ukraińców Wołynia i przeniesieniu rzezi na obszar Małopolski Wschodniej, a raczej całego obszaru UPA-Zachód, w skład którego wchodził m.in. Wojskowy Okręg „Bug”, obejmujący Lubelszczyznę. Wtedy to oddziały ukraińskie nasiliły na tym terenie działalność terrorystyczną przeciwko ludności polskiej. W kwietniu 1944 r. Sztab Główny UPA skierował na Chełmszczyznę dwa kurenie z zagonu im. „Bohuna”, dowodzonego przez pułkownika Ostrożśkoho, który wchodził w skład OW „Turiw”. Jak wynika z zeznań Aleksandra Andrejewicza Łuckiego, członka Głównego Wojskowego Sztabu UPA Krajowego Prowodu OUN „Galiczyna”, a wcześniej komendanta „UPA-Zachód”, ówczesny główny komendant UPA Roman Szuchewycz przywiązywał do panowania przez OUN-UPA na tym terenie ogromną wagę. Na jego polecenie miał zostawić niedokończone prace i udać się na Chełmszczyznę.

Oto fragment protokołu z jego przesłuchania, które potwierdził swoim podpisem, a który sporządził naczelnik Śledczego Oddziału NKGB USRR Pawłowskij w asyście starszego śledczego NK USRR Pogrebnego:

W początku maja 1944 r. (…) otrzymałem od Szuchewycza zadanie wyjechać na Chełmszczyznę i stanąć na czele tamtejszych oddziałów UPA, aktywizować ich działalność i rozbudować szeregi UPA na bazie miejscowych możliwości.”
Pytanie: „Czym był podyktowany wasz wyjazd na Chełmszczyznę?”
Odpowiedź: „Polskie nacjonalistyczne podziemie w lasach Zamościa i Lublina sformowało tzw. Dywizję im. Kościuszki dla walki z kunowskim podziemiem i oddziałami UPA.

Wiosną 1944 r. dywizja ta przedostała się na Chełmszczyznę i w odpowiedzi na likwidację polskiej ludności przez oddziały UPA zaczęła zabijać Ukraińców. W związku z tym „Główny Prowod OUN” podjął decyzję, żeby posłać na Chełmszczyznę część oddziałów UPA z zadaniem rozgromienia polskiej dywizji, zlikwidowania lub wygnania całej polskiej ludności za granice Chełmszczyzny. Wcześniej na Chełmszczyznę z Wołynia i Galicji zostało skierowanych szereg oddziałów UPA, liczących 6 tysięcy ludzi, a oprócz tego w najbliższym czasie miało być przerzuconych jeszcze kilka dodatkowych oddziałów UPA. Ja udawałem się z rozkazu Głównego Prowodu, aby kierować działaniami tych oddziałów dla rozgromienia Dywizji im. Kościuszki i zlikwidowania polskiej ludności, następnie po tym miałem utworzyć nowe oddziały UPA.
Zadania swego Łucki nie wykonał, ponieważ nie zdołał dotrzeć na Chełmszczyznę. Po drodze w Kamionce Strumiłowej został aresztowany przez Niemców. Jego zeznania potwierdzają, że UPA planowała całkowite opanowanie Chełmszczyzny, likwidację polskiego podziemia i wymordowanie ludności polskiej. Nie było też tysięcy wymordowanych Ukraińców.

Głównym powodem konfliktu na wschodniej Lubelszczyźnie był fakt, że Ukraińcy uznawali ją za ukraińskie Kresy Zachodnie i swoją koncepcję wpisywali w różnorakie plany niemieckie popierające Ukraińców. Jako przykład popierania Ukraińców przez Niemców może służyć chociażby akcja wysiedleńcza Polaków o kryptonimie „Ukraineaktion”, przeprowadzona między 15 stycznia a 6 marca 1943 r., która pociągnęła za sobą wysiedlenie z 64 wsi ponad 12 tys. Polaków z powiatu hrubieszowskiego i osiedlenie na ich miejscu ponad siedem tysięcy Ukraińców. Zanim przejdziemy do omówienia szerzej wspierania etosu ukraińskiego na Lubelszczyźnie, trzeba podkreślić, że wcześniej takim adwokatem Ukraińców był carat i Rosyjska Cerkiew Prawosławna. Zostawiły one na Lubelszczyźnie dziedzictwo, z którym Polska międzywojenna nie potrafiła sobie poradzić… Dziedzictwem tym było prawosławie, które przymusowo zastępowały struktury likwidowanego Kościoła unickiego. Szczególnym terenem poddanym obróbce przez władze carskie, lansujące hasło: „jedna Rosja, jedna wiara, jeden car”, stała się Chełmszczyzna, która w 1912 r. stała się gubernią chełmską utworzoną z całych powiatów hrubieszowskiego i tomaszewskiego oraz części powiatów: chełmskiego, zamojskiego, krasnostawskiego i lubartowskiego. Ponadto do guberni chełmskiej włączono w całości powiat bialski oraz częściowo powiaty: włodawski, konstantynowski i radzyński. Ten teren w znacznej mierze pokrywał się z terytorium zlikwidowanej w 1875 r. unickiej diecezji chełmskiej. Parafie unickie zostały w niej zlikwidowane i zastąpione przez przymusowo zakładane prawosławne. Był to pierwszy etap ekspansji „carosławia”, jak określano rosyjskie prawosławie. Region ten szybko nabierał cech wschodnich. Uwieńczeniem tego procesu było odłączenie go od Królestwa Polskiego i przyłączenie bezpośrednio do Rosji. Gdyby Polska dłużej znajdowała się pod zaborami, proces ten z pewnością ruszyłby dalej na Zachód i dotarł co najmniej do Wisły. Przedłużeniem tego procesu było oddanie przez Niemców utworzonej pod ich patronatem Ukrainie na mocy traktatu brzeskiego w 1918 r. guberni chełmskiej zwanej Chełmszczyzną.,. Rozpoczęto tam wtedy antypolską agitację, która nasiliła się zdecydowanie od kwietnia 1918 r., gdy metropolita lwowski wznowił działalność unickiej diecezji chełmskiej i jej hierarchii. Społeczeństwo polskie potraktowało oderwanie Chełmszczyzny jako czwarty rozbiór Polski i solidarnie zareagowało wielkim oburzeniem i protestami. Ówczesne nastroje bardzo celnie oddał w swoich wspomnieniach Wincenty Witos, pisząc:

Dzień 18 lutego 1918 r. został wyznaczony jako termin ogólnego narodowego protestu. I rzeczywiście, w dniu tym stanęło zupełnie wszelkie życie na całym obszarze Galicji, a także częściowo i Śląska Cieszyńskiego. Mimo, że kraj pozostawał pod władzą wojskową, a koleje były zmilitaryzowane – stanęły one wszystkie, stanęła też praca w urzędach, fabrykach, zakładach. W wielu kościołach odbywały się nabożeństwa żałobne z odpowiednimi kazaniami, wygłaszanymi z bardzo dużą odwagą, przez młodszych szczególnie księży. W każdym mieście, miasteczku, wsi – odbywały się masowe wiece i demonstracje, na których przemawiali liczni mówcy, przedstawiając stan sprawy i piętnując otwarcie w słowach najostrzejszych postępowanie rządu austriackiego i niemieckiego.

Koło Polskie w parlamencie w Wiedniu wydało też odezwę, w której stwierdzało m.in.:

(…) Pierwszy traktat pokojowy zawarty dnia 9 lutego 1918 r. w Brześciu uderzył w naród polski, jak grom, jak zapowiedź złowroga, że militaryzm niemiecki wraz z chytrą i nieszczęśliwą dyplomacją staro austriacką zamierzają ziemie polskie okaleczyć i naród polski we własnym jego kraju uczynić niewolnikiem i nędzarzem. Przyjaźń niemiecko-ukraińska, mająca się ugruntować na trupie Polski i Litwy, chce zasiać nienawiść między polskim i ukraińskim narodem, chce Polsce odebrać wszelkie znaczenie narodowe, państwowe, gospodarcze i uczynić z niej niewolnika państwa, przemysłu i handlu niemieckiego, niewolnika strzeżonego od wschodu wspólnie przez Niemcy i ukraińskie państwo.

Ludność polska protestowała też na terenie samej Chełmszczyzny. Do masowych wystąpień doszło m.in. w 97 wsiach zamieszkałych przez Polaków w powiecie hrubieszowskim, 78 w chełmskim. W zamojskim protesty Polaków też były masowe. Odbyły się one w 14 gminach na 15 istniejących.

Zadowolenie z przyłączenia „prastarych ukraińskich ziem Chełmszczyzny i Podlasia” wyraziło natomiast zgromadzenie duchownych trzech diecezji greckokatolickich, które uznało to za akt: „oparty na historycznych tradycjach i rdzennej, etnicznej ukraińskiej większości”.
Już u zarania odbudowy państwa polskiego Wojsko Polskie tworzone ad hoc musiało odbijać także Chełmszczyznę, z której Ukraińcy ani myśleli rezygnować i chcieli ją przyłączyć do Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. W sprawę włączył się aktywnie metropolita Andrzej Szeptycki , który nie ukrywał swojej radości, że Chełmszczyzna została oderwana od Polski. Zawarcie pokoju w Brześciu, jak pisze Kost Łewyckyj, adwokat i polityk, poseł do parlamentu austriackiego i sejmu galicyjskiego, a w latach 1918 – 1919 premier ZURL, traktował symbolicznie. W mieście tym sfinalizowano unię kościelną. Szeptycki zabiegał u władz niemieckich, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, o poparcie działalności duszpasterskiej, a raczej misyjnej, księży greckokatolickich na terenie Chełmszczyzny i Podlasia. Jak pisze Maciej Mróz, Szeptycki w swoich memoriałach i petycjach do władz niemieckich: „wysuwał oskarżenia przeciwko duchowieństwu łacińskiemu, które utrudniało reaktywowanie Unii na Chełmszczyźnie i Podlasiu. Dotyczyły one m.in. konfliktów z duchowieństwem łacińskim o sporne świątynie pounickie w Szczebrzeszynie, Radecznicy, Kostobudach i Lipsku oraz profanacji cerkiewnych ikonostasów”.
Fragment rozdziału pierwszego Gdzie są te tysiące zamordowanych Ukraińców?

Marek A. Koprowski - „Łuny na Wschodzie. Krwawa wojna z OUN-UPA o Lubelszczyznę”.

Pamięci Stanisława Basaja „Rysia”, dowódcy I Batalionu Oddziałów Hrubieszowskich BCh, który pierwszy stanął do obrony mieszkańców polskich wsi, mordowanych przez nacjonalistów ukraińskich. Po wojnie oficera MO, walczącego z oddziałami UPA o polskość Ziemi Hrubieszowskiej, bestialsko zamordowanego przez oprawców „Jahody”.

Marek A. Koprowski. Pisarz, dziennikarz, historyk zajmujący się losami Polaków. Plonem jego wypraw i poszukiwań jest wiele książek, z czego kilkanaście ukazało się nakładem Wydawnictwa Replika.

Za serię książek pod wspólnym tytułem Wołyń otrzymał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul – Jerzy Boniecki Foundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie.

Artykuł Po przeprowadzeniu Rzezi Wołyńskiej, Ukraińcy chcieli spacyfikować Lubelszczyznę. Krwawa wojna z OUN-UPA. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/po-przeprowadzeniu-rzezi-wolynskiej-ukraincy-chcieli-spacyfikowac-lubelszczyzne-krwawa-wojna-z-oun-upa-wideo/feed/ 3
Akcja „Wisła”. Kres krwawych walk z OUN-UPA czy komunistyczna zbrodnia? [WIDEO] https://niezlomni.com/akcja-wisla-kres-krwawych-walk-z-oun-upa-czy-komunistyczna-zbronia-wideo/ https://niezlomni.com/akcja-wisla-kres-krwawych-walk-z-oun-upa-czy-komunistyczna-zbronia-wideo/#respond Mon, 22 Jul 2019 10:31:45 +0000 https://niezlomni.com/?p=50781

− Na tle praktyki międzynarodowej stosowanej po I i II wojnie światowej sprawa przesiedlenia ludności ukraińskiej w ramach Operacji „Wisła” nie jest więc odosobniona – mówi Władysław Filar.

− Wymuszone różnymi okolicznościami masowe przesiedlenia ludności miały miejsce także w innych krajach Europy. Była to po prostu zaakceptowana i przyjęta praktyka, która nie budziła niczyich zastrzeżeń. Takie podejście wynikało przede wszystkim z surowej oceny tragicznych wydarzeń, a także doświadczeń wojennych z okresu II wojny światowej i po jej zakończeniu. Nawiązywało do istniejącej wówczas sytuacji politycznej, społecznej i gospodarczej. Dlatego też nie można, w odniesieniu do podjętej przez władze polskie decyzji o przesiedleniu, stosować normy i oceny dnia dzisiejszego. Profesor Krzysztof Skubiszewski w artykule Akcja „Wisła” i prawo międzynarodowe opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” odrzucił tezę, że przesiedlając Ukraińców, strona polska złamała dwie konwencje międzynarodowe o ochronie ludności cywilnej podczas konfliktów wojskowych, a mianowicie konwencję haską z 1907 r. i genewską z 1947 r. Konwencja haska bierze w obronę ludność cywilną w konfliktach między państwami lub między państwami i organizacjami powstańczymi, a UPA nie była w tym czasie przez nikogo uznawana za stronę wojującą ani za organizację powstańczą. Konwencję genewską Polska podpisała po 1949 r. i ratyfikowała w 1955 r., a więc już po Akcji „Wisła”. Zdanie profesora w tej kwestii jest ważne nie tylko dlatego, że był on wówczas ministrem spraw zagranicznych, ale też
uznanym autorytetem w zakresie prawa międzynarodowego, sędzią Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze, przewodniczącym Trybunału Rozjemczego Iran−USA, a także wykładał na uczelniach we Francji, Wielkiej Brytanii i Szwajcarii. Napisał również wiele publikacji, w których zajmował się m.in. problematyką wysiedleń ludności. Jest autorem pracy Wysiedlenia Niemców po II wojnie światowej. Oczywiście oceniając całą sprawę, trzeba się zgodzić, że przesiedlenie ludności ukraińskiej było dla niej rozwiązaniem bolesnym, ale wymuszonym przez zbrodniczą działalność OUN-UPA, koniecznym dla zlikwidowania na południowo - wschodnich terenach Polski stanu niepokoju i wrzenia oraz przywrócenia normalizacji życia kraju po zniszczeniach wojennych. Rzecz jasna, można się zastanawiać, czy można było zgnieść ukraińskie podziemie bez wysiedlenia resztek ludności ukraińskiej. Moim zdaniem żadne inne rozwiązanie nie istniało. Dopóki ludność ta mieszkałaby w południowo– wschodniej Polsce, OUN-UPA działałaby, prowadząc w dalszym ciągu terrorystyczną działalność wymierzoną w struktury państwa polskiego i jego obywateli.

Jednoznacznie można to wnioskować z lektur wspomnień dowódców upowskich sotni, których ostatnio ukazało się bardzo dużo. Weźmy chociażby pod uwagę wspomnienia Stepana Stebelskiego „Chrina”, które są tym cenniejsze, że pisał on je w bunkrze na Ukrainie, a nie gdzieś na Zachodzie, gdzie miały służyć głównie propagandzie działalności ukraińskich nacjonalistów. Stebelski pisze w nich, że dzięki działalności OUN-UPA w południowo-wschodniej Polsce:
[…] świat dowiedział się, że naród ukraiński broni swoich zachodnich ziem, dążąc do niepodległego państwa, stawia czoło wszystkim okupantom jednocześnie. Przez dłuższy czas na terenach Zakerzonia autorytet polsko-bolszewickiej władzy był nadszarpnięty. I dopiero po porozumieniu trzech państw: ZSRR, czerwonej Polski i Czech − przy bezwarunkowym wysiedleniu ukraińskiej ludności Zakerzonia − nasze dalsze działania na jego terenach stały się politycznie niepotrzebne. W momencie wysiedlenia resztek ludności ukraińskiej nasze zadanie było zakończone". 

Takich wypowiedzi można cytować znacznie więcej. Wszyscy upowcy, którzy spisali swoje wspomnienia, zgodnie podkreślają, że wysiedlenie ludności ukraińskiej położyło kres działalności ich formacji na Zakerzoniu. Żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Twierdzenia niektórych historyków, sugerujące, że można było rozbić ukraińskie podziemie bez wysiedlania ukraińskiej ludności, wynikają z politycznej poprawności, a nie z realnej oceny faktów. Odrzucić trzeba jako absurdalną tezę, że z ukraińskim podziemiem powinny rozprawić się władze bezpieczeństwa. Jak wcześniej mówiłem, UB wobec OUN-UPA był całkowicie bezradny. Nie potrafił rozpracowywać tego środowiska. Dysponował tylko ogólnym rozeznaniem na temat oddziałów UPA. Nie potrafił zdobyć żadnych konkretnych informacji dotyczących struktur, oddziałów czy osób. Nie przekazywał wojsku użytecznych informacji. Działał po omacku, uderzając w próżnię. Dopiero w trakcie samej Operacji „Wisła” zwiększył ilość informatorów w środowisku ukraińskim, werbując ich głównie spośród jeńców wziętych do niewoli i dezerterów. Wtedy jednak już los OUN-UPA stał się przesądzony. Informacje pozyskiwane od jeńców i dezerterów były przydatne w zasadzie
już w końcówce Operacji „Wisła” i po jej zakończeniu, do lokalizacji i niszczenia niewykrytych jeszcze bunkrów i schronów UPA. Najbardziej cennym współpracownikiem pozyskanym w OUN-UPA był, jak mówiłem, Jarosław Hamiwka − „Wyszyński”, „Meteor” i „UNRRA”. W sumie dobrowolnie do władz zgłosiło się tylko 35 członków cywilnej siatki OUN i UPA.

Był to więc bardzo nikły procent spośród tak dużej struktury. Nie można też zapominać, że ci „dobrowolcy” zaczęli się zgłaszać, kiedy zrozumieli, że z chwilą wysiedlenia ludności ukraińskiej gra stanie się skończona. Wcześniej UB nie był w stanie zdobyć informatora na żadnej ukraińskiej wsi czy wewnątrz UPA. OUN miał wyspecjalizowaną strukturę w postaci Bojówek Służby Bezpieczeństwa, które wykonywały zadania wywiadowcze i kontrwywiadowcze. Jednocześnie zajmowały się prowadzeniem śledztw, wykonywaniem wyroków i sprawowaniem funkcji policyjnych na danym terenie. Sprawowały też władzę sądowniczą wobec ludności zamieszkałej na podległym jej terytorium. BSB dzieliła się na rejony i nadrejony. W każdym Łuszczu, obejmującym kilka wsi, działali tajni informatorzy. Z kolei w każdej wsi był co najmniej jeden tajny współpracownik, a najczęściej dwóch lub trzech. Raz w miesiącu składali oni raporty rejonowemu referentowi SB. Ten analizował je, prowadził śledztwa, przesłuchania oraz wydawał wyroki. Jego organem wykonawczym była bojówka. Zatrzymywała ona podejrzanego i uprowadzała do lasu, jeżeli spodziewała się, że torturami wydobędzie z niego jakieś informacje. Po „przesłuchaniu” obwiniony bardzo rzadko był zwalniany i najczęściej od razu wykonywano na nim wyrok śmierci przez powieszenie albo mordowano go strzałem w tył głowy. Wyroki, choć nie zawsze, realizowano publicznie, by zastraszyć ludność. Bojówki Służby Bezpieczeństwa z równym okrucieństwem mordowały Polaków, jak i Ukraińców, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, a nawet dzieci. Od lektury „sprawozdań z pracy” tej zbrodniczej formacji włosy się jeżą na głowie. W sprawozdaniu z pracy za okres od 10 października do 10 listopada 1945 r. Referaty SB Nadrejonu „Chołodnyj Jar” czytamy m.in.:

W okresie sprawozdawczym aresztowano i zatrzymano 83 osoby. Z tej liczby zlikwidowano 27 osób, protokolarnie przesłuchano 12 osób. Z liczby zatrzymanych zwolniono 56 osób, z czego 45 osób przed zwolnieniem ukarano kijami za prowadzenie agitacji przesiedleńczej, za zmianę metryk oraz niepodporządkowanie się władzom organizacyjnym. Prócz tego zlikwidowano również dwie podejrzane rodziny polskie z tego powodu, że gdy BSB weszła do ich domów, celem przesłuchania ich i aresztowania, wówczas na bojówkarzy posypały się strzały. Obydwie wspomniane rodziny w liczbie 15 osób zlikwidowano.

Do dokumentu tego dołączono listę zamordowanych. Wszystkich zgładzono, jak głosi napis na dokumencie na „Chwałę Ukrainie!”. Działalność BSB-OUN rażąco odbiegała od norm prawnych obowiązujących w cywilizowanym świecie. W Armii Krajowej była ona nie do pomyślenia. Także w poakowskim podziemiu niepodległościowym skazać kogoś na śmierć mógł tylko sąd, a wyrok musiał być zatwierdzony na wyższym szczeblu. Często skazany dostawał pisemne ostrzeżenie, że jeżeli się poprawi, to wyrok nie zostanie na nim wykonany. Nie do przyjęcia było, żeby o czyimś życiu czy śmierci decydował referent lub jego pomocnik, i to po poddaniu podejrzanego torturom! BSB-OUN terroryzowała nie tylko ludność cywilną, ale także oddziały UPA. W każdym z nich SB miała swojego rezydenta, który obserwował
postawy żołnierzy, ich lojalność, morale itp. Jeżeli któryś z upowców wydawał się podejrzany, to SB też brała go na tapetę. Po ewentualnym skazaniu delikwent był rozstrzeliwany przez bojówkę przed frontem sotni. Zdarzało się też, że wyrok wykonywano przez powieszenie na szubienicy. Gdy 2 lutego patrol strażnicy z XXXVI Batalionu WOP odkryli w rejonie wsi Braniów 7 zamaskowanych bunkrów, zobaczyli w ich pobliżu szubienicę. W jednym z bunkrów odkryli też areszt na kilka osób. Bunkry te należały do sotni „Burłaki” i „Łastowki”. W miarę zaostrzającej się sytuacji SB-OUN doskonaliła swoje metody. „Dalnycz”, krajowy referent Służby Bezpieczeństwa Zakerzonia, wydał 16 marca 1947 r. instrukcję dla referentów SB nadrejonów, którą zaopatrzył w klauzulę: „Nie podawać na piśmie do rejonów”. Dwa punkty z tej instrukcji głosiły:

Pkt. 8. W każdym nadrejonie zbudować 1–2 kryjówki wyłącznie do prowadzenia śledztwa. Śledztwo prowadzone na wolnym powietrzu nie daje pełnego rezultatu.

Pkt. 9. Ważnym jest, by przy aresztowaniu i przesłuchiwaniu agenta występować w polskim mundurze. W takich przypadkach trzeba dobrze władać językiem polskim, aby siebie nie zdekonspirować przed otoczeniem i badanym, jeśli chcemy osiągnąć odpowiedni wynik.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Polacy mają prawo wiedzieć, kto stał za ludobójstwem na Wołyniu! Marek Koprowski pokazuje twarze katów [WIDEO]

Podkreślić też trzeba, że OUN-UPA nie wymuszała lojalności na ludności ukraińskiej wyłącznie terrorem. Prowadziła wśród niej intensywną pracę propagandową. Agitatorzy regularnie organizowali na wsiach zebrania, na których mamili cywilną ludność, że III wojna światowa wybuchnie lada dzień, Amerykanie pobiją Sowietów i ich polskich sługusów oraz wyzwolą Ukrainę, musi więc ona jeszcze trochę wytrwać! Nie można też zapominać, że UPA była bardzo związana z miejscową ludnością.

Fragment książki Marka A. Koprowskiego, "AKCJA „WISŁA”. Kres krwawych walk z OUN-UPA", Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

 

Wszystkim pasjonatom historii polskich kresów, Marka A. Koprowskiego nie trzeba przedstawiać. Za serię książek pod wspólnym tytułem „Wołyń” otrzymał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul – Jerzy Boniecki Foundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie. „Akcja Wisła”, „Kaci Wołynia” oraz „Wołyń. Krwawa Epopeja Polaków” to trzy ostanie książki Koprowskiego poświęcone tematyce kresowej.

II RP przez całe swoje istnienie nie potrafiła sobie poradzić z problemem ukraińskiego terroryzmu, którego kulminacją było zamordowanie w czerwcu 1934 roku ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. W czasie II wojny światowej ukraińscy nacjonaliści sprzymierzyli się z III Rzeszą i brali czynny udział w mordowaniu polskiej ludności, kontynuując swoją zbrodniczą działalność zaraz po wojnie. Książka Marka A. Koprowskiego to ostatni akt krwawych zmagań polsko-ukraińskich.

W 1943 r. ukraińscy nacjonaliści rozpoczęli czystki etniczne na Wołyniu. Niniejsza książka dowodzi, że Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, podobnie jak ukraińscy komuniści, dążyła do opanowania części ziem, stanowiąc realne zagrożenie dla integralności Polski. W efekcie tuż po wojnie, na przełomie lat 1946-47, sytuacja w południowo-wschodniej Polsce daleka była od stabilizacji. Wsie ukraińskie w dalszym ciągu stanowiły zaplecze UPA. Najgorzej było w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim. Działaniom OUN-UPA sprzyjał ponadto górzysty, silnie zalesiony teren, słabo rozwinięte sieci dróg, a w zasadzie ich brak, a także mała liczba ośrodków miejskich i garnizonów wojskowych.

UPA zbudowała tam sieć bunkrów, kryjówek, w których rozlokowano składy materiałowe oraz szpitale. Doraźne działania grupy operacyjnej wojsk WP i KBW nie przyniosły oczekiwanych skutków. By skończyć z OUN-UPA, postanowiono połączyć zmasowaną operację przeciwko oddziałom UPA z przesiedleniem ludności ukraińskiej na Ziemie Zachodnie i Północne. W tym celu powołano Grupę Operacyjną „Wisła”. Wokół jej działań, jak i samej akcji, narosło mnóstwo pytań i kontrowersji. Wciąż toczy się wiele polemik. Historycy ukraińscy dążą do wyizolowania operacji „Wisła” z całego procesu dziejowego lat czterdziestych i stosunków polsko-ukraińskich. Nazywają ją „zbrodnią komunistyczną”, „czystką etniczną”, a nawet ludobójstwem. Koncepcja akcji „Wisła” zbudowana została na bazie prawa przedwojennego, które zezwalało na wysiedlenie ze strefy przygranicznej każdego obywatela, którego władze uznały za „niepożądanego ze względu na bezpieczeństwo granic państwa”. Nie miała zatem nic wspólnego z komunizmem. Nie jest więc prawdą, że Polska złamała prawo międzynarodowe.

Akcja Wisła przeprowadzona w 1947 roku była szybką i humanitarną operacją antyterrorystyczną, która zakończyła banderowskie ludobójstwo, tym samym była operacją konieczną dla zapewnienia bezpieczeństwa ludności polskiej.

Artykuł Akcja „Wisła”. Kres krwawych walk z OUN-UPA czy komunistyczna zbrodnia? [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/akcja-wisla-kres-krwawych-walk-z-oun-upa-czy-komunistyczna-zbronia-wideo/feed/ 0
Polacy mają prawo wiedzieć, kto stał za ludobójstwem na Wołyniu! Marek Koprowski pokazuje twarze katów [WIDEO] https://niezlomni.com/polacy-maja-prawo-wiedziec-kto-stal-za-ludobojstwem-na-wolyniu-najkrwawsi-mordercy-polakow-wideo/ https://niezlomni.com/polacy-maja-prawo-wiedziec-kto-stal-za-ludobojstwem-na-wolyniu-najkrwawsi-mordercy-polakow-wideo/#respond Thu, 11 Jul 2019 04:52:31 +0000 https://niezlomni.com/?p=50768

Polacy mają prawo wiedzieć, kto stał za terrorem i bestialską rzezią, której w barbarzyński sposób dokonano na Wołyniu. Kto zaplanował tamtejsze pogromy i czystki etniczne, wydawał rozkazy i likwidował polskie skupiska, mordując ich mieszkańców.

W powszechnej świadomości Polaków oprawcy z Wołynia nie posiadają twarzy. Sytuację tę może zmienić książka Marka A. Koprowskiego, którą trzymają Państwo w rękach. Jej autor – znany popularyzator historii – udowadnia, że za ludobójstwem Polaków na Wołyniu stali konkretni ludzie. Znani z imienia i nazwiska działacze OUN i dowódcy sotni UPA. To oni zaplanowali, a następnie zrealizowali metodyczną operację wymierzoną w polskich cywilów. (…)

Zarąbywanie siekierą, rżnięcie piłą, rozbijanie czaszki młotem, palenie żywcem, podrzynanie gardła nożem, topienie w studni, szlachtowanie kosą, wycinanie płodów z brzuchów konających matek, ćwiartowanie, patroszenie, dekapitacja – to nie jest zestawienie makabrycznych średniowiecznych tortur ani wyliczenie metod stosowanych przez czerń kozacką w trakcie powstania chmielnickiego w połowie XVII wieku. W ten sposób członkowie Ukraińskiej Powstańczej Armii mordowali polskich cywilów w 1943 roku na Wołyniu. W ten sposób zadawano śmierć ludziom w Europie w połowie XX wieku.

Ludobójstwo dokonane przez ukraińskich szowinistów na polskiej ludności Wołynia przeraża nie tylko swoją skalą, ale również okrucieństwem oprawców. (…)

Największym atutem książki Marka A. Koprowskiego jest obfite wykorzystanie źródeł banderowskich. Przede wszystkich wspomnień i meldunków działaczy i żołnierzy tej formacji. Dzięki temu możemy spojrzeć na ludobójstwo Polaków z nowej perspektywy. Nie z perspektywy ofiar, ale z perspektywy katów. Banderowcy wcale bowiem nie ukrywali, że konflikt z Polakami rozwiązali „ogniem i mieczem”. Bez litości i bez pardonu. Z wprowadzenia Piotra Zychowicza.

Marek Koprowski jest jednym z najciekawszych polskich popularyzatorów historii.
„Do Rzeczy”

Marek A. Koprowski - pisarz, dziennikarz, historyk zajmujący się losami Polaków. Plonem jego wypraw i poszukiwań jest wiele książek, z czego  kilkanaście ukazało się nakładem Wydawnictwa Replika. Za serię książek pod wspólnym tytułem Wołyń otrzymał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul – Jerzy Boniecki Foundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie.

Poniżej prezentujemy fragment książki Marka A. Koprowskiego "Kaci Wołynia. Najkrwawsi ludobójcy Polaków", Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

Niemcy w tym czasie od dawna wspierali nacjonalistyczny ruch, który był im potrzebny do walki ze Związkiem Radzieckim. Finansowali obie frakcje OUN. Tylko w 1940 r. otrzymały one około 5 mln marek. Tworzyli też ukraińskie oddziały złożone z najbardziej zażartych nacjonalistów. Niemcy przypomnieli sobie także o dawnym agencie. Chcąc mu wynagrodzić wydanie władzom polskim po aresztowaniu w Szczecinie, powierzono mu obowiązki ukraińskiego komendanta szkoły dywersyjno-szpiegowskiej w Zakopanem. O jej utworzenie zabiegała OUN, chcąca z absolwentów utworzyć własną służbę bezpieczeństwa. Niemcy zgodzili się i utworzyli placówkę.

Ze strony ukraińskiej jej komendantem mianowano właśnie Mykołę Łebedia, natomiast z niemieckiej szkołą dowodził SS-hauptsturmführer Hans Kruger. W placówce szkoliła się sotnia kunowskich działaczy, specjalnie przez Łebedia wyselekcjonowanych. To oni tworzyli zręby Służby Bezpieczeństwa OUN, zbrodniczej formacji gorszej od gestapo i NKWD razem wziętych.

W szkole tej, zorganizowanej i funkcjonującej według niemieckich regulaminów, uczono gestapowskich metod śledczych oraz mordowania przy użyciu wyrafinowanych sposobów. Wśród nich było m.in. duszenie przy pomocy „pęta Rubana”. Uczono także metodyki przesłuchań, zaznajamiano z propedeutyką szpiegostwa itp. Nocami „studenci” tej szkoły wyłapywali na ulicach Zakopanego Polaków i Żydów i ćwiczyli na nich metody śledcze.

Łebedʹ wszedł też do tzw. „siódemki”, która tworzyła Służbę Bezpieczeństwa OUN. Wstępowali do niej absolwenci szkoły nie tylko z Zakopanego, ale innych podobnych placówek, które zorganizowano jeszcze w Krynicy i Komańczy.

Po rozłamie w OUN w 1940 r. Łebedʹ został pierwszym szefem powstałej wówczas Służby Bezpieki i delegatem do pertraktacji z władzami III Rzeszy. Praktycznie już wtedy był w OUN drugą osobą po Banderze. Pomógł mu umocnić władzę we frakcji, mordując jego przeciwników. Podział wewnątrz OUN nie był bezbolesny. Służba Bezpieczeństwa OUN pod komendą Łebedia wymordowała około 400 melnykowców. Zaraz po ukonstytuowaniu się frakcji banderowskiej na tajnym posiedzeniu ścisłego jej kierownictwa został powołany Główny Trybunał Rewolucyjny – kapturowy sąd wydający wyroki, od których nie było odwołania. Trybunał ten już w dniu powstania skazał na śmierć Senyka, Sciborśkiego i Baranowśkiego oraz tych czołowych działaczy OUN, którzy nie przystąpili do „buntu” Bandery. Wykonywaniem tych wszystkich wyroków zajmował się Łebedʹ i jego podwładni z SB. Wówczas wymordowano wspomnianych 400 melnykowców. Ci oczywiście nie pozostali dłużni i w odwecie zlikwidowali 200 banderowców.

Łebedʹ zajmował się także przygotowywaniem instrukcji dla swoich podwładnych z SB, wytyczającej dla niej zadanie po wkroczeniu na Wołyń i Małopolskę Wschodnią. To on przygotował rozdział instrukcji zatytułowanej Walka i działalność OUN w czasie wojny (1941), traktujący o zadaniach dla Służby Bezpieczeństwa „ludowej milicji”. Głosiła ona, że owa formacja ma „zlikwidować wrogie Ukrainie elementy, które staną się na jej terytorium szkodnikami, a także będą mieć możliwość kontrolować całkowicie życie społeczno- -polityczne”.
W innym akapicie dokument stwierdzał, że „elementami wrogimi Ukrainie”, których „można pozwolić sobie zlikwidować”, są: „polscy, moskiewscy i żydowscy działacze”.

Dokument ten w innym miejscu mówi, że przy:

budowie nowego rewolucyjnego porządku na Ukrainie powinni być neutralizowani: Polacy na zachodnioukraińskich ziemiach, którzy nie odrzucili marzenia o zbudowaniu Wielkiej Polski kosztem ukraińskich ziem, choćby Polska stała się czerwoną.

Niektórzy badacze wiążą też osobę Łebedia i podległych mu członków SB z mordem dokonanym na profesorach lwowskich. Teza ta została sporządzona w myśl przytaczanej wcześniej instrukcji, mówiącej, że w pierwszej kolejności należy likwidować tych Polaków, którzy w czasie sowieckiej okupacji utrzymywali kontakty bądź nawet współpracowali z władzą radziecką. Spośród 168 profesorów autorzy listu wybrali.

Czołową osobą w tej grupie był prof. Kazimierz Bartel, kilkakrotny premier Rzeczypospolitej, człowiek obdarzony ogromnym międzynarodowym autorytetem. W lipcu 1940 r. w Moskwie Stalin przeprowadził z nim rozmowy polityczne. Mogło to dać asumpt ukraińskim nacjonalistom do ukucia teorii, że Stalin myśli o utworzeniu na Zachodniej Ukrainie „polskiej republiki” w ramach ZSRR, i postanowili zlikwidować wszystkich członków polskiej elity mogących współpracować z Sowietami i niebędących komunistami. Tych bowiem Niemcy likwidowali z urzędu.

Fragment rozdziału Mykoła Łebed’ • Od terroryzmu do ludobójstwa

Artykuł Polacy mają prawo wiedzieć, kto stał za ludobójstwem na Wołyniu! Marek Koprowski pokazuje twarze katów [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/polacy-maja-prawo-wiedziec-kto-stal-za-ludobojstwem-na-wolyniu-najkrwawsi-mordercy-polakow-wideo/feed/ 0
Niemiecki morderca, który rozpętał II wojnę światową. To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach. [WIDEO] https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/ https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/#comments Wed, 19 Jun 2019 05:01:37 +0000 https://niezlomni.com/?p=50772

Przełożeni opisywali go jako „desperado i łotra”, który podejmie się nawet najbardziej ryzykownego zadania bez mrugnięcia okiem.

To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach 31 sierpnia 1939 r. Zdarzenie to posłużyło jako pretekst do napaści Niemiec na Polskę. Wiosną 1939 r. strategia podjęcia próby zawarcia sojuszu z Polską zakończyła się niepowodzeniem. W kwietniu Hitler wydał Wehrmachtowi rozkaz przygotowywania ataku na Polskę – został on zaplanowany na 1 września. 28 kwietnia Reichstag wypowiedział niemiecko-polski pakt o nieagresji. W następnych miesiącach mniejszość niemiecka w Polsce stanowiła przede wszystkim przedmiot ofensywy propagandowej przeciwko państwu ościennemu. Mniejszość narodowa i wyznaniowa w okresie międzywojennym znajdowała się w ciężkim położeniu. Latem 1939 r. ludność niemiecka była narażona na represje ze strony państwa polskiego. Propaganda narodowosocjalistyczna bez skrupułów wykorzystała ich sytuację, by pogorszyć klimat polityczny. Paralelnie do propagandy terroru, która miała wy-wołać uczucie nienawiści w stosunku do Polaków, w Gdańsku przeprowadzono wzmożoną kampanię namawiającą do solidaryzowania się z Niemcami mieszkającymi w Polsce. Bodźcem zewnętrznym były zatargi pomiędzy Niemcami a Polską dotyczące statusu Wolnego Miasta Gdańsk. Od wiosny 1939 r. niemiecka prasa zradykalizowała ton odnośnie do Polski. Latem 1939 r., gdy przygotowania militarne szły już pełną parą, na masową skalę poczyniono przygotowania ludności niemieckiej do wojny z Polską – przy czym niebagatelną rolę odgrywało tutaj publikowanie sensacyjnych wiadomości: od budzących niepokój doniesień o polskich represjach wobec Niemców, po informacje o polskich planach inwazji oraz aneksji kraju. W ostatnich dniach sierpnia niemiecka propaganda nasilała się coraz bardziej. Jej celem było przekonanie ludności, że pokojowe rozwiązanie sporu z Polską nie jest możliwe. Upozorowanie ataków było przewidziane przez niemiecką propagandę narodowosocjalistyczną skierowaną przeciw Polsce jako ostatnią możliwość zwiększenia dramaturgii przed wybuchem wojny. Rzekomo polskie ataki na obszary należące do Rzeszy miały definitywnie zakończyć tę kampanię i uzasadnić niemiecką agresję na Polskę.

Za planowanie upozorowanych ataków odpowiedzialny był Heydrich. Ich przeprowadzenia nie zlecił jednak określonej jednostce SD bądź Gestapo, lecz wybrał sobie sprawdzonych dowódców SS, którym szczególnie ufał. Wśród nich znalazł się także Alfred Naujocks. Do wykonania tego zadania został wyznaczony na wniosek Heydricha. Fakt, że Naujocks jako Sturmbannführer był najniższy rangą z powołanych do pełnienia funkcji kierowniczych dowódców SS przemawia za tym, że Heydrich darzył go dużym zaufaniem. Sam Naujocks stwierdził w 1946 r., że szef SD znał go od lat i ufał mu. Herbert Mehlhorn, wysoki rangą doódca SS, któremu zlecono koordynację pozorowania ataków, zauważył po wojnie: „Od Naujocksa, którego zadaniem było przeprowadzenie tak zwanego ataku na radiostację w Gliwicach, tak czy owak nie oczekiwano czegoś błahego.”

10 sierpnia 1939 r. Heydrich wezwał do siebie Naujocksa i oznajmił mu, że Hitler zdecydował się napaść na Polskę. Aby świat uwierzył, że agresja nastąpiła ze strony Polski, na granicy trzeba zainscenizować incydenty. W tym celu mieli zostać zamordowani więźniowie obozów koncentracyjnych skazani na długoletnią karę pozbawienia wolności, przebrani w polskie mundury, a ostatecznie posiekani kulami. Następnie mieli zostać ułożeni na starannie wybranych miejscach wzdłuż granicy polsko-niemieckiej, aby sprawić wrażenie, że stracili życie podczas nieudanych ataków na niemieckie tereny. Wkrótce po rozmowie z Heydrichem Naujocks udał się do Gliwic wraz z funkcjonariuszami zasilającymi szeregi oddziału, którym dowodził. [….]

31 sierpnia po południu Heydrich przekazał Naujocksowi hasło do rozpoczęcia akcji: „babka zmarła”. Pomiędzy 19:00 a 20:00 podczas narady w hotelu Naujocks poinformował członków swojego oddziału, że dostarczona zostanie albo jedna osoba nieprzytomna, albo jedne zwłoki. Aż do tej pory mężczyźni nie wiedzieli, o jaki rodzaj misji chodzi. Na wypadek aresztowania opuścili hotel w zniszczonych ubraniach i nie wzięli ze sobą dokumentów tożsamości. Około 20:00 weszli do budynku radiostacji. Dwóch funkcjonariuszy pełniło straż przy wejściu. Mężczyźni ci oddali strzały w powietrze z pistoletów oraz pistoletów maszynowych. Naujocks rozkazał skrępować pracowników i zamknąć ich w pomieszczeniu piwnicznym. Twierdził, że wobec personelu rozgłośni był „nieco szorstki, przeklinał, trochę strzelał, jak to podczas koncentrowania się na wykonaniu zdania.” W studio oddział napotkał niespodziewane problemy techniczne – nie udało się uruchomić urządzeń nadawczych. Członkiem grupy Naujocksa był posiadający tytuł doktora fizyk, który w związku ze służbą w marynarce wojennej był wykwalifikowanym radiooperatorem, a w szeregach oddziału pełnił funkcję eksperta do spraw radiofonii. Jednak również jemu nie udało się obsłużyć mikrofonu. Pod groźbą pobicia pracownicy zostali przyprowadzeni z piwnicy i wypytani o urządzenie. Mimo wszystkich przygotowań Naujocksowi nie udało się wyemitować własnego programu – został on zagłuszony przez oddaloną o 150 kilometrów stację wzmacniakową we Wrocławiu. Poczyniono więc gorączkowe próby odszukania mikrofonu burzowego – dzięki temu urządzeniu można było przerwać program w czasie burzy i poinformować słuchaczy, że nadajnik radiowy został uziemiony. W końcu odnaleziono ten mikrofon w szafie i przerwano program z Wrocławia. Wtedy funkcjonariusz SS nawoływał w języku polskim do polskiego powstania na Górnym Śląsku. „Das 12 Uhr Blatt” donosił:

„Polscy powstańcy zameldowali się przy mikrofonie jako polska radiostacja gliwicka i przemawiali w imieniu polskiego Korpusu Ochotniczego Powstańców Górnośląskich. Ogłosili, że miasto Gliwice i radiostacja gliwicka znajdują się w polskich rękach oraz wygłosili podłą i oszczerczą mowę względem Niemiec, a mówili o polskim Wrocławiu i o polskim Gdańsku. Apel sygnowany był przez komendanta polskiego Korpusu Ochotniczego.”

Pewien mieszkaniec Gliwic, który śledził zajścia w radiu, dwadzieścia lat później wspomina to, co słyszał:

„Zamieszki, przerwa w nadawaniu programu, zamieszanie, wygłaszane w formie przemowy polskie slogany, później znów zamieszanie, a krótko potem komunikat o tym, że Polacy napadli na radiostację i ją zajęli. Tego wszystkiego słuchało się jak słuchowiska dobranego niewłaściwie do trudnych czasów. Na początku niektórzy mieszkańcy Gliwic myśleli, że może to ktoś pijany pozwolił sobie na głupi żart.”
Oddział opuścił budynek rozgłośni zaledwie po kwadransie, pozostawiwszy po sobie jedną ofiarę śmiertelną, pochodzącego z Górnego Śląska Franciszka Honioka. Mężczyzna ten nie był więźniem obozu koncentracyjnego, lecz 30 sierpnia 1939 r. bez podania powodu został aresztowany w swojej rodzinnej miejscowości Łubie [ówczesnie Hohenlieben – przyp. tłum.], która położona była na Górnym Śląsku. Gestapo wybrało Honioka, ponieważ jego biografia zdawała się być odpowiednia do przedstawienia go opinii publicznej jako powstańca śląskiego. W latach 20. żył w Polsce, a w 1921 r. podczas powstania śląskiego sympatyzował z Polakami. Także w latach 30. opowiadał się po stronie Polaków. W marcu 1938 r. Honiok wziął udział w odbywającym się w Berlinie kongresie utworzonego w 1922 r. Związku Polaków w Niemczech. Przed II wojną światową ten zakazany w 1939 r. związek liczący ponad 60 000 członków był najważniejszą organizacją reprezentującą interesy mniejszości polskiej mieszkającej w Niemczech. Dopiero dzięki złożonym w latach 60. zeznaniom pracownika placówki Gestapo w Opolu, Honiok mógł zostać zidentyfikowany jako ofiara śmiertelna z Gliwic. Mimo że urzędnik uczestniczył w aresztowaniu Honioka, nie był w stanie podać nazwiska, lecz tylko miejsce, gdzie aresztowanie to nastąpiło. Dopiero kolejne ustalenia w latach 60. przyniosły pewność co do tożsamości ofiary śmiertelnej oraz okoliczności dokonania przestępstwa. Wieczorem, tego samego dnia, w którym upozorowano atak, Franciszka Honioka przewieziono z aresztu śledczego do budynku radiostacji, a tam zamordowano. Funkcjonariusz policji, który w 1968 r. zeznawał w prokuraturze w Dusseldorfie, stwierdził, że Honiok na komendzie policji w Gliwicach otrzymał odurzający zastrzyk, zanim przewieziono go niemal nieprzytomnego do budynku radiostacji. Dokładna przyczyna jego śmierci nie jest znana.[…]

Fragment książki Floriana Altenhönera pt. "CZŁOWIEK, KTÓRY ROZPĘTAŁ II WOJNĘ ŚWIATOWĄ. Alfred Naujocks – fałszerz, morderca, terrorysta", Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ. 

Zabójca, fałszerz, szpieg – tajny agent SD
Alfred Naujocks. Artysta terroru.

Przełożeni opisywali go jako „desperado i łotra”, który podejmie się nawet najbardziej ryzykownego zadania bez mrugnięcia okiem.
To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach 31 sierpnia 1939 r. Zdarzenie to posłużyło jako pretekst do napaści Niemiec na Polskę. W późniejszym czasie brał udział w wielu podobnych akcjach. Z tego tytułu sam nazwał siebie po wojnie „niemieckim Jamesem Bondem”.

W latach 50. i 60. sprzedawał swe opowieści mediom, piszącym chętnie o jego „fantazji”, pomniejszając jednocześnie wszelkie kwestie niewygodne.

Florian Altenhöner charakteryzuje życie Naujocksa bez jakichkolwiek upiększeń. Widzi w nim jednego z największych niemieckich zbrodniarzy wojennych. Opisuje kulisy działania agentów SD, pokazuje, jak Naujocks wprowadzał zamęt w szeregach organizacji działających przeciwko nazistom.

Swoje informacje czerpie ze źródeł już publikowanych, ale także nowych, opracowanych po raz pierwszy. Pośrednio ukazuje również, jak możliwe stało się, by narodowy socjalizm funkcjonował tak sprawnie i tak długo.

Naujocks zmarł w 1966 roku, w Niemczech nigdy nie wniesiono przeciwko niemu żadnych oskarżeń.

Florian Altenhöner urodził się w 1968 roku w Buchholz/Nordheide.

W 2005 roku obronił doktorat na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie i otrzymał nagrodę DHI London Prize za rozprawę za pracę Komunikacja i kontrola o propagandzie w historii Niemiec i Wielkiej Brytanii.

Współpracuje jako niezależny historyk z Sachsenhausen Memorial, Deutsches Hygiene-Museum w Dreźnie, magazynem „Spiegel” i innymi mediami.

Artykuł Niemiecki morderca, który rozpętał II wojnę światową. To on zorganizował akcję pozorowanego ataku na radiostację w Gliwicach. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/niemiecki-morderca-ktory-rozpetal-ii-wojne-swiatowa-to-on-zorganizowal-akcje-pozorowanego-ataku-na-radiostacje-w-gliwicach-wideo/feed/ 1
TYLKO U NAS. Wspomnienia jednego z nielicznych więźniów sowieckich, który zbiegł z Wysp Sołowieckich. [WIDEO] https://niezlomni.com/tylko-u-nas-wspomnienia-jednego-z-nielicznych-wiezniow-sowieckich-ktory-zbiegl-z-wysp-solowieckich-wideo/ https://niezlomni.com/tylko-u-nas-wspomnienia-jednego-z-nielicznych-wiezniow-sowieckich-ktory-zbiegl-z-wysp-solowieckich-wideo/#respond Sat, 30 Mar 2019 22:45:10 +0000 https://niezlomni.com/?p=50744

Pośród tysięcy osadzonych gnijących w więzieniach Czeki na Zakaukaziu równocześnie ze mną było piętnastu oficerów gruzińskich, a między nimi generał Cułukidze, książę Kamczijew i książę Muchrański. Po długich i uciążliwych przesłuchaniach oficerów tych uznano za wplątanych w rewoltę gruzińską w 1923 roku i organizację kontrrewolucyjnego spisku. Skazano ich na rozstrzelanie.

Książę Muchrański postanowił drogo sprzedać skórę. W swojej celi zdołał wyszukać wielki gwóźdź. W noc egzekucji, gdy otwarły się drzwi i z grupą pachołków wszedł komendant Czeki na Zakaukaziu, Szulman zwany „komendantem śmierci”, aby wyprowadzić skazanych oficerów, Muchrański rzucił gwoździem, celując w jego oczy. Szulman zaskowyczał z bólu, bo hufnal złamał mu nos. Zabrzmiały zaraz straszliwe wrzaski i strzały. Cela napełniła się dymem. Piętnastu oficerów, którzy znajdowali się w celi, zginęło na miejscu. Więźniowie z innych cel dostali rozkaz zmycia strug krwi. Oprawca Zlijew, nadzwyczajny delegat GPU Górskiej Republiki w Osetii, uciekał się do następującej tortury: podczas przesłuchań wsuwał lufę swego rewolweru do ust więźnia i obracał nią, raniąc dziąsła i łamiąc zęby ofiary. Starszy Osetyniec, który dzielił zemną celę w więzieniu GPU Republiki Górali tak właśnie był torturowany. Jaką popełnił zbrodnię? Cytuję akt oskarżenia: „Oskarżony o przejście przed wejściem do domu Czełokajewa”.Kilka tygodni później przeniesiono mnie do zamku Metechi w Tyflisie, głównego więzienia Kaukazu. W roku 1923, jak i za naszych dni Metechi zarezerwowane było dla więźniów politycznych. Pospolitych przestępców odsyłano do więzienia państwowego. Dwa tysiące sześciuset białogwardzistów i mienszewików gruzińskich tam trafiło. Nieludzkie represje spotykały systematycznie bezbronnych ludzi. Napotykałem wielu starców, kobiet i dzieci. Raz w tygodniu, w każdy czwartek, specjalna komisja złożona na zmianę z czekistów zakaukaskich i gruzińskich obradowała w biurze dyrektora więzienia, aby sporządzić listę skazanych na śmierć, nie martwiąc się zanadto o stopień ich winy. „Dowody” najmniejszej winy przerastały ludzkie pojęcie. Kadry zakaukaskiej i gruzińskiej Czeki świadomie skomponowano z sadystów. Każdego czwartku w nocy rozstrzeliwano od sześćdziesięciu do stu osób. W te noce cały zamek Metechi stawał się piekłem. Nie wiedzieliśmy, na kogo padnie. Każdy z nas czekał na śmierć. Nikt nie zmrużył oczu aż do rana.

Ten nieprzerwany rozlew krwi był istną udręką nie tylko dla więźniów, lecz również dla ludzi żyjących na wolności poza więzieniem. Przez długi czas ulice sąsiadujące z zamkiem Metechi pozostawały niezamieszkałe. Ludność stopniowo wynosiła się z tej dzielnicy, bo mieszkańcy nie mogli już słuchać strzałów i krzyków ofiar. Czekiści z Metechi ciągle byli pijani. Z rękawami zakasanymi do łokci przechadzali się po korytarzach i celach jak autentyczni rzeźnicy. Czasem padali na posadzkę upojeni winem i ludzką krwią.W noc egzekucji z każdej celi brano pięciu do dziesięciu ludzi. Czekistom zajmowało to przynajmniej kwadrans, bo bardzo powoli czytali listę skazanych na śmierć. Zanim odczytali kolejne nazwisko, robili długą pauzę, a więźniowie drżeli z trwogi. Nawet ci, którzy mieli stalowe nerwy, nie byli w stanie wytrzymać tej tortury. W tamte noce połowa więźniów zamku płakała do rana. Nazajutrz nikt z nas nie tykał posiłku, bo nikt nie mógł przełknąć kęsa pożywienia. I tak powtarzało się to tydzień w tydzień. Więźniowie, którzy trafili z Metechi na Sołówki w roku 1925 opowiadają, że te katusze zadawane są nadal. Wielu jest takich, którzy niezdolni znieść tego koszmaru postradali zmysły lub popełnili samobójstwo. Gdy jeszcze przebywałem w zamku, czekista Zuzula (Kozak z Kubania) został wprowadzony pomiędzy osadzonych jako agent celny, prowokator. W przeszłości ten oprawca osobiście rozstrzelał sześćset osób (Zuzula sam się do tego przyznał). W końcu więźniowie zdemaskowali go i zabili. W Metechi pozostawałem cztery i pół miesiąca. w każdy czwartek gotowałem się na śmierć.

Los kobiet

Największe dobro, jakie przypadło politycznym, polega na tym, że ich żony i dzieci nie muszą mieć kontaktu z kryminalistkami. Kompania tych kobiet jest nieznośna. Obecnie w SŁON przetrzymywanych jest około sześciuset kobiet. W klasztorze osadzono je w „budynku kobiecym”, w kremlu. Na Wyspie Popiej dla przeznaczono całkowicie dla nich barak nr 1 i część innych. Trzy czwarte z nich to żony, kochanki, krewne i po prostu wspólniczki przestępców pospolitych. Oficjalnie kobiety zsyłane są na Sołówki i do kraju narymskiego za „uporczywą prostytucję”. W określonych okresach w dużych miastach Rosji europejskiej organizuje się łapanki w celu odesłania ich do koncłagrów. Prostytutki, które za władzy radzieckiej skupiły się w swego rodzaju oficjalne związki zawodowe, raz na jakiś czas urządzają w Moskwie i Piotrogrodzie protestacyjne marsze uliczne przeciwko łapankom i zsyłkom, ale efekt jest mizerny. Charakter i tryb życia tych kobiet jest do tego stopnia dziki, że za urojenia obłąkanego może uznać opowieść o tym każdy, kto nie zna warunków więziennictwa radzieckiego. Gdy na przykład kryminalistki idą do kąpieli, uprzednio rozbierają się w swoich barakachi zupełnie nagie przechadzają się po obozie wśród wybuchów śmiechu i aplauzu sołowieckiego personelu.

Kryminalistki tak samo jak mężczyźni uwielbiają gry hazardowe. W razie przegranej nie mogą się wypłacić pieniędzmi, porządną odzieżą lub żywnością. Nic nie mają. W rezultacie codziennie można być świadkiem nieludzkich scen. Kobiety grają w karty pod tym warunkiem, że ta, która przegra, ma obowiązek niezwłocznie udać się do męskiego baraku i oddać się dziesięciu mężczyznom z rzędu. Wszystko to ma się odbywać w obecności oficjalnych świadków. Obozowa administracja nigdy nie wtrącała się do tych świństw. Można sobie wyobrazić odrazę, jaką kryminalistki wywołują wśród dobrze wychowanych kobiet z kategorii kontrrewolucyjnej. Najohydniejsze przekleństwa z użyciem imion Boga, Chrystusa, Matki Bożej i wszystkich świętych, nieustanne pijaństwo, nieopisane brewerie, złodziejstwo, brak higieny, syfilis – tego byłoby za dużo nawet dla człowieka z mocnym charakterem. Zesłać uczciwą kobietę na Sołówki – to znaczy w kilka miesięcy zamienić ją w coś gorszego od prostytutki, w kłębek milczącego, brudnego ciała, przedmiot handlu wymiennego w rękach personelu obozowego.

Czerwonoarmiści z ochrony łagru gwałcą kobiety zupełnie bezkarnie. Każdy czekista na Sołówkach ma naraz trzy do pięciu nałożnic. Toropow, którego w 1924 roku mianowano zastępcą komendanta obozu kemskiego do spraw gospodarczych, urządził w łagrze oficjalny harem, ustawicznie uzupełniany wedle jego gustu i dyspozycji.Według obozowych zasad od kontrrewolucjonistów i kryminalistek codziennie pobiera się po dwadzieścia pięć kobiet do obsługi czerwonoarmistów z 95. Dywizji pilnującej Sołówek. Żołnierze są na tyle leniwi, że aresztantki muszą nawet słać im łóżka. Staroście łagru kemskiego Czistiakowowi kobiety nie tylko gotują obiady i czyszczą buty, ale nawet go myją. Do tego celu zwykle wybiera się najmłodsze i najatrakcyjniejsze kobiety. Czekiści robią z nimi, co chcą. Wszystkie kobiety na Sołówkach podzielone są na trzy kategorie. Pierwsze – „za rubla”, druga „za pół rubla”, trzecia – „za piętnaście kopiejek”, czyli „pięć ałtynów”. Jeśli ktokolwiek z obozowej administracji życzy sobie kobiety „pierwszej klasy”, to znaczy młodej kontrrewolucjonistki świeżo przybyłej do obozu, mówi do strażnika: „Sprowadź mi za rubla”. Uczciwa kobiet,a odmówiwszy „wzmocnionej” racji żywnościowej wyznaczanej przez czekistów nałożnicom, bardzo szybko umiera z niedożywienia i na gruźlicę. Na Wyspie Sołowieckiej takie wypadki są szczególnie częste. Chleba na całą zimę nie starcza. Dopóki nie ruszy żegluga i nie dotrą nowe zapasy żywności, oszczędne i tak racje redukowane są do połowy. Czekiści i pospolici zarażają kobiety kiłą i innymi chorobami wenerycznymi.

O tym, jak rozprzestrzeniły się te niedomagania na Sołówkach, można się przekonać za sprawą faktu następującego: Do niedawna chorzy na syfilis rozmieszczani byli na Wyspie Popiej w specjalnym baraku (nr 8). W związku z postępującym przyrostem zachorowań barak nr 8 nie mógł już pomieścić wszystkich pacjentów. Jeszcze przed moją ucieczką administracja„rozwiązała” ten problem, rozmieszczając ich w innych barakach ze zdrowymi. Naturalnie doprowadziło to do szybkiego wzrostu liczby zakażonych. Kiedy nękanie spotyka się ze sprzeciwem, czekiści bez zahamowań mszczą się na ofiarach. W końcu 1924 roku na Sołówki zesłano bardzo atrakcyjną dziewczynę, około siedemnastoletnią Polkę. Skazano ją razem z rodzicami za „szpiegostwo na rzecz Polski”, rodziców rozstrzelano. Dziewczynie z racji niepełnoletniości najwyższy wymiar kary zamieniono na zsyłkę do SŁON na dziesięć lat. Dziewczyna miała pecha i zwróciła uwagę Toropowa. Miała jednak dość odwagi, żeby odmówić jego ohydnym naprzykrzaniom. W odwecie Toropow rozkazał przyprowadzić ją do komendantury i oskarżając ją kłamliwie o „ukrywanie kontrrewolucyjnych dokumentów”, rozebrał ją do naga i w obecności całej obozowej straży skrupulatnie przeszukał ciało w tych miejscach, w których jego zdaniem najłatwiej było schować dokumenty. Któregoś z lutowych dni w kobiecym baraku zjawił się bardzo pijany czekista Popow w asyście kilku jeszcze czekistów (też pijanych). Bez ceregieli wlazł do łóżka madame X, damy z najwyższych sfer społecznych, zesłanej na Sołówki na dziesięć lat po rozstrzelaniu męża. Popow wywlókł ją z łóżka, mówiąc: „Nie zechciałaby się pani przejść z nami za druty?”. Dla kobiet oznaczało to zgwałcenie. Madame X aż do rana była obłąkana. Niewykształcone i słabo wykształcone kobiety ze środowiska kontrrewolucyjnego czekiści wykorzystywali bezlitośnie. Szczególnie opłakany był los kobiet kozackich, które zesłano, rozstrzelawszy ich mężów, ojców i braci.

Fragment wspomnień Sozerki Malsagowa
Piekielna wyspa. Radziecka katorga na dalekiej Północy
Rozdział 5. Poprzednicy

Komendanci tych obozów mianowani przez Moskwę wykonywali rozkazy przychodzące z centrali. Średni i niższy personel natomiast rekrutował się spośród samych czekistów zesłanych w wyniku zbyt rzucających się w oczy dużych nadużyć – rabunków, defraudacji, pijaństwa itd. Indywidua te nie mając jak inaczej zemścić się za utratę intratnych funkcji w aparacie Czeki centralnej Rosji, traktowali osadzonych z nieopisanym okrucieństwem.

Szczególnie bestialski był zastępca komendanta w Chołmogorach, Polak Kwiciński. Potworności „Białego Domu” w okolicach Chołmogor obarczają sumienie tego sadystycznego oprawcy. Cytowaną nazwę nadano majątkowi porzuconemu przez właścicieli. Dwór pomalowany był na biało. Przez dwa lata od 1920 do 1922 roku pod rozkazami Kwicińskiego dokonywano tam codziennych rozstrzeliwań. Reputacja domu przerażała w dwójnasób, bo ciał nie grzebano. Około schyłku 1922 roku wszystkie pomieszczenia Białego Domu pełne były trupów aż po sufity. Dwa tysiące marynarzy z Kronsztadu rozstrzelano w trzy dni. Odór rozkładających się ciał zatruwał powietrze na całe kilometry naokoło. Więźniowie obozu dusili się, a niektórzy tracili przytomność z powodu jadowitego zaduchu za dnia i w nocy. Trzy czwarte mieszkańców Chołmogor nie mogąc tego znieść porzuciło domy. Z całą pewnością rząd radziecki na bieżąco śledził potworności popełniane w Chołmogorach i Pertomińsku. Ponieważ jednak kierownictwo partii komunistycznej miało było zainteresowane bezlitosnym eliminowaniem rzeczywistych lub urojonych przeciwników, umywało ręce. Egzekucje wykonywano nie tylko w Białym Domu, ale i w wielu innych miejscach. Tak więc czekiści wkraczali do baraku i palcem wskazywali ofiary ze słowami: „Odin”, „Dwa”, „Tri”. „Odin” oznaczało, że osadzony będzie rozstrzelany jeszcze tego samego dnia. „Dwa” – że nazajutrz. „Tri” – że jeszcze dzień później. Tak działo się gdy przyjeżdżały nowe konwoje i trzeba było zwolnić miejsce dla nowo przybyłych.

Według miejscowych świadków, w Chołmogorach i Pertominsku zastrzelono dziesięć tysięcy więźniów. Wydaje się to straszne, ale nie ma w tej liczbie nic nadzwyczajnego. Przez trzy lata bowiem, aż do likwidacji, obozy te były głównym więzieniem całej radzieckiej Rosji. Ze wszystkich stron Rosji europejskiej i azjatyckiej zwożono tam konwoje z ofiarami, których czekiści nie chcieli zabić od razu, a mianowicie z tymi, których „amnestionowały” władze lokalne. W Chołmogorach i Pertomińsku oprawcy uciekali się również do innej metody eksterminacji – topienia. Przytoczę kilka przypadków spośród licznych, które znam. W roku 1921 załadowano cztery tysiące oficerów i żołnierzy armii Wrangla na pokład barki i spuszczono ją do ujścia Dźwiny. Tych, którzy umieli pływać, zastrzelono.

 

W 1922 roku kilka kolejnych barek załadowanych więźniami zatopiono w Dźwinie na oczach ludzi. Innych więźniów, w tym wiele kobiet, wysadzono na pewnej wyspie koło Chołmogor i zastrzelono z łodzi, które ich przywiozły. Na tej wyspie masowe mordy trwały długo. Podobnie jak Biały Dom pełna była trupów. Czekiści zabijali tych, którzy przeżyli katorżniczą pracę. Katorżnicy mieli prawo tylko do wzmiankowanej racji żywnościowej, a byli wśród nich starcy i kobiety harujący po dwanaście godzin bez przerwy. Uważali się za szczęściarzy, jeśli na polu znaleźli zgniłego kartofla i pochłaniali go na surowo. Kiedy czekiści zauważyli, że autochtoni – Lapończycy – rzucają chleb więźniom przechodzącym koło ich chat w drodze do pracy, wybierali inny szlak, żeby nieszczęśnicy przemierzali tylko rozległe lasy i mokradła. Jeśli nowo przybyły miał na sobie porządne ubranie, natychmiast go rozstrzeliwano, aby przejąć odzież. Z początkiem lata 1922 roku marynarz z Kronsztadu cudem ocalony od śmierci uciekł z obozu w Chołmogorach. Zdołał przedrzeć się aż do Moskwy, gdzie użył starych kontaktów, aby uzyskać spotkanie z Kalininem we WCIK (Wszechrosyjskim Centalnym Komitecie Wykonawczym).

 

Oznajmił mu: „Zróbcie ze mną, co chcecie, ale zwróćcie uwagę na zbrodnie popełniane w obozach na północy”. Czekiści eksterminowali już 90 proc. katorżników i jaskrawo zamanifestowali swoje „humanitarne nastawienie” . Wtedy WCIK łaskawie zgodził się wysłuchać litanii zbiega. Z końcem lipca komisja pod przewodnictwem niejakiego Feldmana przybyła z Moskwy do Chołmogor na inspekcję78. Rzeczony Feldman nie mógł ukryć przerażenia wobec tego, co ujrzał i usłyszał. Kazał rozstrzelać komendantów obozów i wysłał ich zastępców oraz resztę obsady do Moskwy w celu „dochodzenia”. W końcu wszystkich czekistów ułaskawiono, a następnie mianowano na odpowiedzialne stanowiska w GPU na południu Rosji. Ponieważ Biały Dom z dziesiątkami tysięcy ofiar przeszkadzał Moskwie, Feldman musiał zatrzeć ślady horroru. Kazał wszystko spalić. WCIK upoważnił komisję Feldmana do amnestionowania wszystkich katorżników z obydwu obozów, lecz zwolniono tylko pospolitych kryminalistów. Nie amnestionowano ani jednego kaera. W sierpniu 1922 roku wszyscy kontrrewolucjoniści opuścili Pertomińsk i Chołmogory. Pod solidną eskortą przewieziono ich na Sołówki.

Fragment książki: POCZĄTKI GUŁAGU. Opowieści z Wysp Sołowieckich, Sozerko Malsagow, Nikołaj Kisieliow-Gromow, Wyd. Replika, Poznań 2019. Książkę można nabyć TUTAJ

Dwa wstrząsające świadectwa o źródłach „piekła, jakie bolszewicy zgotowali swoim wrogom”, czyli o powstawaniu „obozu specjalnego przeznaczenia” na Wyspach Sołowieckich.

Pierwsze zredagował w 1925 roku Sozerko Malsagow, jeden z bardzo nielicznych więźniów, którzy zbiegli z „piekielnej wyspy”. Trafił na Wyspy Sołowieckie z trzyletnim wyrokiem. Tam dręczony był przez głód i mróz i zmuszany do ciężkiej, katorżniczej pracy. Ukazuje obóz jako nieludzkie, urągające wszelkim prawom miejsce odosobnienia, z zimą trwającą 260 dni, a latem cuchnącym odorem rozkładających się zwłok.

Świadectwo drugie – zupełnie niepowtarzalne – pochodzi od Nikołaja Kisieliowa-Gromowa, jedynego z wyznaczonych do nadzorowania obozu sołowieckiego czekisty, który zbiegł stamtąd za granicę. Opisuje nieludzki wyzysk i warunki bytowania oraz pracy w łagrze. Relacjonuje bezskuteczne przypadki samookaleczeń, które miały zekom pomóc w unikaniu pracy. Ogrom zbrodni dokonywanej w obozie mającym „przekształcać obywateli” wedle nowej władzy, co oznaczało w rzeczywistości pracę do śmieci, przeraził go.

To na Wyspach Sołowieckich rodził się i wykuwał świat Gułagu, najrozleglejszy system obozów pracy w XX wieku, przez który tylko spośród obywateli radzieckich przeszło od końca lat dwudziestych do połowy lat pięćdziesiątych dwadzieścia milionów ludzi, czyli co szósty dorosły.
Do lektury wspomnień wprowadza obszerny wstęp uznanego historyka i sowietologa Nicolasa Wertha.

Sozerko Artaganowicz Malsagow (1895-1976) – z pochodzenia Ingusz, oficer rosyjski i polski, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, pisarz, publicysta i działacz antykomunistyczny.
Nikołaj Kisieliow-Gromow – oficer armii carskiej i Czeki.
Nicolas Werth (ur. 1950) – francuski historyk, sowietolog, badacz komunizmu; współautor Czarnej księgi komunizmu.

Artykuł TYLKO U NAS. Wspomnienia jednego z nielicznych więźniów sowieckich, który zbiegł z Wysp Sołowieckich. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/tylko-u-nas-wspomnienia-jednego-z-nielicznych-wiezniow-sowieckich-ktory-zbiegl-z-wysp-solowieckich-wideo/feed/ 0
„Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/ https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/#respond Tue, 12 Mar 2019 06:51:42 +0000 https://niezlomni.com/?p=50727

Żywe Grobowce po raz pierwszy ukazały się nakładem wydawnictwa „Rój” w 1934 roku i są kontynuacją Życiorysu własnego przestępcy – wspomnień Żyda i złodzieja występującego pod pseudonimem Urke Nachalnik. 

W pierwszej części – Życiorysu własnego przestępcy wspomniany złodziej i recydywista opisał swoje dzieciństwo, młodość oraz przedstawił wszystko to, co go sprowadziło na złą drogę. Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, zanim przybrał złodziejski pseudonim, sporą część swojego życia spędził w paserskich melinach albo w więzieniach. Życiorys własny przestępcy napisał w jednym z nich, w którym odsiadywał wyrok 8 lat za napad. Część druga powstała już na wolności. W Żywych grobowcach Nachalnik wraca do momentu, gdy siedzi w łomżyńskim „Czerwoniaku”, a Polska odzyskuje niepodległość. Tę doniosłą chwilę tak wspominał:
Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się na poły głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”.
Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.
Z nastaniem niepodległości w łomżyńskim więzieniu zmienił się język klawiszy, zelżał więzienny dryl i poprawiło się jedzenie. Początkowo polska administracja czyniła wszystkim więźniom nadzieję na szybkie zwolnienie. Jednak tak się nie stało. Amnestia objęła zwłaszcza więźniów politycznych i przestępców z drobnymi wyrokami. Dla zawodowych kryminalistów takich jak Nachalnik, Rzeczpospolita nie miała taryfy ulgowej i w końcu musieli się oni pogodzić z tym, że pierwsze lata wolnej Polski spędzą za kratami. Prawdę mówiąc, taki obrót sprawy Nachalnikowi wyszedł tylko na dobre. W więzieniu mógł nauczyć się pisać i czytać po polsku, co miało kluczowy wpływ na jego późniejsze losy. Ta zdolność odkryła przed nim całe piękno literatury, a w przyszłości przyczyniła się do zmiany sposobu zarabiania na życie. Nachalnik tak polubił książki, że był gotów dla ich zdobycia złamać więzienny regulamin i trafić do karceru.
Jedynem mojem zajęciem w błogosławionym Mokotowie przez długie dni samotności w celi było czytanie książek, których dawano na tydzień dwie na celę. Wychodząc na spacer, starałem się zamienić przeczytane książki ze starszym więźniem z innej celi. Za to „przestępstwo według regulaminu groził mi karcer. Byłem łakomy wiedzy i dlatego kara nie odstraszała mnie, toteż wciąż na lewo brałem nowe książki.
Urke Nachalnik czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Jak sam przyznał, najbardziej lubił tych autorów, którzy znali życie.
Pamiętam, z jakim to zachwytem czytałem książkę Londona: Martin Eden. Byłem zachwycony. Do dziś pamiętam cały utwór, tak mi się podobał.
Nachalnik, jak wielu przed nim, przygodę z pisarstwem zaczął od wierszy, które początkowo wydrapywał na ścianach celi, jak to było w zwyczaju. Kiedy został przeniesiony do więzienia mokotowskiego, jego poezję zaczęto drukować w gazetce „Głos Więźnia”. W końcu zaczął pisywać opowiadania inspirowane swoim życiem, a może i kumpli spod celi. Odsiadując w rawickim więzieniu ośmioletni wyrok za napad, nawiązał kontakt z wydawnictwem „Rój”, do którego wysłał próbkę swej twórczości. Melchior Wańkowicz zauważył w nim, tak jak później w Sergiuszu Piaseckim, talent i namówił do napisania autobiografii. Życiorys własny przestępcy – pierwsza część jego wspomnień trafiła do księgarń w 1933 roku, jednak ich wydawcą nie był Wańkowicz, tylko Towarzystwo Opieki nad Więźniami „Patronat”. Stało się tak za sprawą Stanisława Kowalskiego, nauczyciela w rawickim więzieniu, który zainteresował się Nachalnikiem. Jego wspomnienia wysłał do USA słynnemu socjologowi Florianowi Znanieckiemu, który ocenił je bardzo wysoko. Przede wszystkim jako materiał obrazujący życie przestępców i ich środowisko, co mogło być wyjątkowo cennym źródłem dla psychologów, kryminologów i socjologów badających ten aspekt ludzkiego życia. Książka ta odbiła się szerokim echem, budząc wiele skrajnych emocji. Nachalnik na swój sposób stał się sławny, ale nie bogaty, na co zapewne liczył. Jednak odkąd zaczął pisać, już nigdy nie wrócił do więzienia i zamiast wytrychem, na życie zarabiał piórem. Urke nie miał farta w złodziejskim rzemiośle, bo mając 35 lat, piętnaście z nich spędził w więzieniach, zatem bilans zysków i strat był bardzo mizerny. Można odnieść wrażenie, że Nachalnik został przestępcą tylko po to, żeby później mieć o czym pisać i z czego żyć.
Jeszcze przed ukazaniem się Żywych grobowców – drugiej części wspomnień, nakładem wydawnictwa M. Fruchtman wyszedł zbiór nowel, noszący tytuł Miłość przestępcy.


Mogłoby się wydawać, że Żywe grobowce to tylko kilka kolejnych lat z życia złodzieja, ale w tym czasie, kiedy Nachalnik siedział w więzieniu, odrodziła się Rzeczpospolita i doszło do wojny z bolszewikami oraz bitwy Warszawskiej. Oba te jakże ważne wydarzenia znalazły swoje odzwierciedlenie we wspomnieniach Nachalnika. Niepodległość Polski przywitał za murami łomżyńskiego „Czerwoniaka”i panujący wówczas nastrój uwiecznił na łamach zarówno Życiorysu własnego przestępcy, jak i w Żywych grobowcach.
Natomiast wojnę z bolszewikami oglądał zza krat mokotowskiego więzienia, do którego został przeniesiony w 1919 roku. Tu opisuje bardzo ciekawy epizod. Mianowicie 16 sierpnia do mokotowskiego więzienia przywieziono kilka wagonów pieniędzy, miano je spalić w tamtejszej kotłowni, żeby nie dostały się w ruskie łapy. Kiedy ta informacja rozeszła się wśród więźniów, ci od razu zaczęli kombinować jak taką okazję wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Kilku skazanych wtajemniczyło Nachalnika w swoje plany, widząc w nim osobę niezbędną do realizacji takiego przedsięwzięcia.
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tem?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek. – Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując niemi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy; aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.


Jednak głównym tematem Żywych grobowców nie są wydarzenia historyczne, a życie codzienne i obyczaje panujące w więzieniach, które wówczas gościły w swoich murach ich autora. Urke Nachalnik, tak jak w pierwszej części wspomnień, tak i tu przedstawił mnóstwo obserwacji mających dziś walor wyjątkowego świadectwa. Ma się wrażenie, że z niemal fotograficzną dokładnością odzwierciedlił panujące tam zwyczaje, choć niektóre opisane przez niego epizody mogą wydawać się zbyt podkoloryzowane czy wręcz niewiarygodne. Ale jest to praktycznie nie do zweryfikowania.
Urke zdradza nam tajemnice świata więziennego, w którym egzystował. Opisuje zasady jego funkcjonowania, normy zachowania, przepisy, jak wyglądał dzień i noc skazanych, za co można było trafić do karceru. Kto był frajerem, a kto fetniakiem, czym się różnił doliniarz od klawisznika, kto stał na szczycie więziennej hierarchii i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.
Nachalnik bez ogródek dzieli się wszystkim tym, co działo się za więziennymi murami, począwszy od bójek, w których brał udział, a które miały pokazać, kto jest kim w szeregu, kwitnący pokątny handel ze zblatowanymi strażnikami, po pederastię, której się brzydził. Z tego też powodu sam sobie zadawał retoryczne pytanie, dlaczego władze nie sprowadzą raz w miesiącu kobiet lekkich obyczajów, by zaspokoić seksualne potrzeby więźniów?
Brak kobiet doskwierał mu bardziej niż głód, tęsknił za damskim towarzystwem.
Miły Boże, cóż to za rozkosz być najedzonym w więzieniu i marzyć słodko! W takich dobrych chwilach, których w więzieniu miałem niewiele, więzień zawsze marzy o kobietach. Kobieta wprowadza więźnia w inny świat. Ileż to razy ukradkiem, po dwie godziny i więcej, stałem przy oknie, nie bacząc na karę, która mnie czekała, by tylko ujrzeć przechodzącą za murami więzienia kobietę.
Ale w końcu i ten problem udało mu się rozwiązać na pewien czas. Pracując w więziennej piekarni, miał kontakt z więzienną kuchnią, w której pracowały skazane kobiety. Jedna z nich została jego kochanką. Miała na imię Adela i kończyła odsiadywać wyrok za współudział w morderstwie.
W sierpniu 1923 roku Urke Nachalnik opuścił mury mokotowskiego więzienia z mocnym postanowieniem poprawy. Chciał zerwać z przeszłością, a swój dotychczasowy świat pozostawić za więzienną bramą. Jednak rzeczywistość okazała się być brutalniejsza, niż mu się zdawało.
Po ukazaniu się Żywych grobowców, Nachalnik zaniechał kontynuowania swojej biografii. Możliwe, że czuł się zawiedziony niskimi nakładami, małymi pieniędzmi, i że nie odniosły takiego sukcesu, na jaki liczył, a może tak postąpił z pobudek osobistych? Dopiero rok przed wojną, w 1938 roku, nakładem N. Szapiro wydał książkę, będącą opowieścią o jego życiu: Moja droga życiowa. Od jeszewytu i więzienia do literatury.
Jedni widzieli w nim zwykłego złodzieja, drudzy ofiarę losu, a jeszcze inni literata. Urke Nachalnik, a raczej Icek Baruch Farbarowicz, był chyba wszystkim po trochu.

 

 

Fragment książki Urke Nachalnika pt. Żywe grobowce:

Przypominam też sobie, jak czytał Ogniem i mieczem i Potop. Każde jego słowo utkwiło mi po prostu w pamięci, tak mi się podobało. Kmicic i pan Wołodyjowski tak mi zaimponowali, że w dzień i w nocy o nich myślałem. Mógłbym nawet wtedy dokładnie określić ich wygląd zewnętrzny. Raz nawet Oleńka mi się przyśniła… Zagłoba zaś śnił mi się tylko wtedy, kiedy byłem głodny. Stał wówczas zawsze przede mną z wielkim salcesonem w jednej, a butelką wódki w drugiej ręce. Nieraz przez tego opoja zasnąć nie mogłem, gdyż z jego ukazaniem się głód zawsze się zwiększał.
Ach, jaki wtedy zły byłem na Zagłobę. Życzyłem mu, aby on się dostał do „Czerwoniaka”, choćby na jakieś sześć miesięcy, i popróbował, co znaczy głód. Wtedy na pewno przestałby kpić z głodnych.

Miałem też żal do autora tego dzieła: po co jeszcze tego grubasa i opoja w swoim opowiadaniu ku mojemu utrapieniu umieścił?
Prócz szkoły i bohaterów powieści, którzy zajmowali mi czas w nudnym życiu w więzieniu, miałem też pewnego przyjaciela, który także przyczyniał się nieraz w smutnych chwilach do odzyskania lepszego humoru. Owym przyjacielem był nie kto inny, tylko marna mała myszka. Wiele przyjemnych chwil spędziłem razem z nią. Kiedy drzwi celi zamykały się po podaniu mi jedzenia, zawsze razem z miską na stole zjawiała się i myszka, i skakała wokoło miski. Podsuwałem jej skwarki i najlepsze kąski mego skromnego pożywienia. Nie obawiała się mnie wcale. Tak ją wytresowałem, że wdrapywała mi się na głowę i schodziła z powrotem na stół. Dla lepszego poznania jej, pomalowałem jej ogonek na żółto. Zrobiłem to po to, by się przekonać, gdy mnie przetranslokują do innej celi, czy ona także za mną podąży.
Dłuższy czas rozmyślałem nad tym, czy nie udałoby się posługiwać myszką do jakichś poważniejszych celów? Celem moim – czytelnik na pewno się domyśla – było zawsze to samo: jakim sposobem wydostać się stąd na wolność? Nosiłem się z zamiarem, w który sam nie wierzyłem, by nauczyć myszkę wynosić grypsy do innych cel, abym mógł się porozumiewać z tymi kolegami, na których mogłem polegać. Fantazja unosiła mnie coraz dalej i nawet już myślałem, że myszka tak się udoskonali, że nawet za bramę będzie grypsy wynosiła. Budowałem zamki na lodzie. Chwytałem się jak tonący brzytwy: w nic nieznaczącej małej myszce pokładałem całą nadzieję, nadzieję odzyskania wolności. W mojej wyobraźni, gdy o tym myślałem, myszka wyrastała do rozmiarów słonia.
Nadzieja moja jednak rozprysła się jak sen po kilku nieudanych próbach w tym kierunku. Zostałem wkrótce, nie wiedząc z jakiej przyczyny, przeprowadzony do innej, gorszej celi. Rozstałem się z myszką na zawsze…

*

Nigdy ten dobry, nabożny wychowawca nie oddał żadnej przysługi więźniowi, także gdy ta przysługa według regulaminu więziennego była dozwolona, a nawet wskazana. Jednym słowem, był to typ, jakiego wymaga zaszczytna służba w więzieniu. Niejednemu więźniowi dopomógł w szybszym ukończenia kary tym, że ułatwił mu przeniesienie się na łono Abrahama. Bił więźniów nie gorzej od Rola. Różnica była tylko w tym, że Ról, prócz bykowca, nic podczas egzekucji w ręku nie trzymał, a ten jedna ręką bił bykowcem, a w drugiej ściskał modlitewnik.
Nic więc dziwnego, że gdy ten nabożny człowiek ujrzał pod swoją opieką przy pracy takich ludzi „dobrych”, jak była nasza zacna trójka, z miejsca zaopiekował się nami. Wciąż prawił nam morały.
– Synu – mówił do Staśka – trzeba pracować, by Polskę odbudować, a nie tracić czas na rozmowy.
– Panie dozorco – odrzekł Stasiek – jak Polska ma takich dobrych jak pan ludzi, to i tak się odbuduje, a nasza praca jest zbyteczna.
Dozorca sam nie zmiarkował, jak wciągnięto go do rozmowy. Muszę tu zaznaczyć, że lubił prowadzić rozmowy z więźniami, starając się w toku rozmowy prawić nam morały, które zapewne wyczytał w modlitewniku.
Widząc go w dobrym humorze, począłem żartować i zagadnąłem:
– Panie dozorco, pamiętam dobrze, jak pan za Rosji ku…y łapał po ulicach. Niech pan tak powie, co było lepiej: za Rosji ku…y łapać i pakować do labaja, czy teraz za Polski pilnować i bić złodziejów?
Dozorca widać nie spodziewał się tak urągliwego pytania, zaczerwienił się jak sztandar bolszewicki i odparł nie bez złości:
– Synu, ty nie bądź taki mądry. Teraz nie jest Rosja, kiedy złodzieje prowadzili rej w więzieniu. Ty siedź cicho, synu, a lepiej na tym wyjdziesz.
Widząc, jak moje pytanie ośmieszyło go w oczach więźniów, którzy śmiali się na głos, zaryzykowałem jeszcze:
– O, panie dozorco, gdybym to ja miał takiego dobrego ojca jak pan, nie siedziałbym teraz w więzieniu za kradzież.
– A za co byś ty siedział, synu? – zaciekawił się dozorca.
– Za ojcobójstwo, panie dozorco.
Dozorca zbladł jak płótno, jednakże nie zdążył nic odpowiedzieć, bowiem zawołano go na centralę. Rzucił tylko, odchodząc, straszne, nienawistne spojrzenie w moim kierunku, tak że w duchu zaczynałem już żałować, wiedząc, że on się na pewno na mnie zemści.
Stasiek odezwał się do mnie:
– Zobaczysz, że klawisz na tobie się odegra. Ja dobrze znam tego chama. Po co ci było z psem zaczynać? Zdaje mi się, że do pracy więcej cię już nie puści. Już on znajdzie na ciebie sołdacką pretensję, by ci czym „nagolić”.

*

Nieraz słyszałem wówczas w celi, gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, spory i rozmowy, niemal każdy twierdził to samo: „Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi”. Co innego jest ojczyzna, a co innego społeczeństwo, to że społeczeństwo napiętnowało ich jak zbrodniarzy, nie obniża wcale poziomu ich miłości do ojczyzny.
W więzieniu rozeszła się wówczas pogłoska, że jest rozkaz w kancelarii, aby wybrać z więźniów ochotników na front. Prawie wszyscy jak jeden mąż postanowili nadstawić własne piersi najeźdźcom. Pragnęli stanąć w szeregach armii choćby w najgorszym ogniu, by pokazać społeczeństwu, że nie są tak podli, za jakich ich uważają.
Żaden przestępca moim zdaniem nie ma takiego żalu do wymiaru sprawiedliwości, który pozbawia go wolności na określony przeciąg czasu, jak do społeczeństwa, które skazuje go po odbyciu kary na całe życie, nie chcąc mu dać pracy. Społeczeństwo jest gorsze, gdyż swoją srogością i nieufnością skazuje go na głodową śmierć. Tym samym społeczeństwo samo przeciw sobie wpycha mu do rąk narzędzia zbrodni i – co za tym idzie – przestępca musi powrócić, skąd przybył.

*

– Słuchaj, brachu! Wczoraj o północy przywieziono na kotłownię szesnaście wagonów pieniędzy do spalenia. Słyszysz, szesnaście wagonów forsy! Całą noc nie spałem, myśląc, jak się dostać na kotłownię i do forsy. Cały dzień myślałem nad tym i doszedłem do przekonania, że wszystko się da zrobić.
– Skąd ty wiesz o tym? – przerwałem mu. – Może to bujda. Kto będzie palił pieniądze?
– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.
– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tym?
– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek.
Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując nimi w powietrzu.
Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiąc-markowe spod prasy, aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:
– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.
– Więc słuchaj. Za dwa, trzy dni zapewne nas zwolnią. Jutro w nocy staraj się za wszelką cenę dostać na podwórko kotłowni. Wiesz, tam gdzie sypią popiół z kotłowni. Wszystko już jest zrobione. Palacze postarają się zepsuć światło elektryczne w całym więzieniu, wtedy będziesz miał znak, że masz natychmiast tam być. Palacze są po pracy rewidowani do naga i nic ze sobą nie mogą zabrać. Ale umówiłem się z Julkiem, on jest cwany i wszystko zrobi. Pieniądze są w paczkach po tysiąc banknotów w jednej. On zrobi tak, że podczas wrzucania paczek do pieca, wrzuci kilka z nich do popielnika, po czym zabierze je razem z popiołem na taczki i wysypie to na podwórku, a ty wpadniesz z workiem, zabierzesz i zamelinujesz w piekarni. Czy twój majster jest blatny czy nie?
– To być nie może, mój majster za kawałek chleba zabija ludzi. Ja za żadne skarby nie mogę z nim nic zrobić. To się na nic nie zda.
– Głupi jesteś, spróbuj go zblatować, a zobaczysz. Gdyby on sam nie był blatny, to nie biłby tak więźniów. Sam udaje, że jest srogi i uczciwy, a kradnie, co się da. Ja się znam dobrze na tym. Wszyscy „klawisze”, którzy są źli, są największymi złodziejami. Spróbuj, a zobaczysz, że uda ci się go zblatować.

*

Na piekarni powodziło mi się nieźle. Aresztantka, o której wspomniałem i która mnie tak zainteresowała, okazała się bardzo dobrą dziewczyną. Nazywała się Adela. Siedziała w więzieniu wraz ze starszą siostrą, jeszcze w śledztwie, za udział w zabójstwie jej męża. Była ona starszą kucharką. Nic więc dziwnego, że dbała o to, abym nie był głodny. „Odpalała” mi zawsze to kawał słoniny, to mięsa i przechowywała je w pończochach przed okiem chytrej dozorczyni.
Na kuchnię wstęp miałem wzbroniony. Jednakże przy okazji – to po obiad, to po wodę gorącą do ciasta – wchodziłem tam. Później zaś, gdy pozyskałem zaufanie dozorczyni, która była czterdziestoletnią panną o wyglądzie Ksantypy, a której prawiłem komplementy, co jej bardzo pochlebiało, miałem już tam wstęp dozwolony.
Zaufanie mego dozorcy zdobyłem także. Miał on pod sobą i kuchnię, a także magazyn żywnościowy. Codziennie po obiedzie wydawał prowianty do kuchni na następny dzień. Po prowianty przychodziła dozorczyni z Adelą i dwie aresztantki. Ja zawsze pomagałem w wydawaniu prowiantów. Wraz z Adelą kradliśmy to cukier, to słoninę, wreszcie, co do ręki wpadło. Jedna z aresztantek zagadywała dozorcę, który lubił poflirtować, a my tymczasem robiliśmy swoje.
Taki stan rzeczy trwał dość długo, aż wreszcie gdy nastąpiła kontrola i okazało się, że brak do wagi pewnej ilości produktów, wstępu do magazynu stanowczo nam zabroniono.
Do pomocy wziąłem sobie więźnia, którego znałem z wolności. Miał on tylko sześć miesięcy za to, że w piekarni, w której pracował, skradł trochę mąki.
Pomocnik mój znał fach piekarski lepiej ode mnie. Wiedziałem też, że potrafi trzymać język za zębami, i dlatego wskazałem na niego, będąc pewny, że on mnie nie zdradzi.
Mimo wszystko byłem ostrożny. Nie zwierzałem mu się z moich planów ucieczki. Wszystko, co mogłem, czyniłem tak, aby on o tym nie wiedział, tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy już coś nie mogło ujść jego uwagi, wyjaśniałem mu, że robię to wszystko dla naszego wspólnego dobra.
Ja, jako majster, mogłem przychodzić z celi do piekarni, kiedy tylko chciałem. Pomocnika puszczano z celi tylko wtedy, kiedy ja kazałem go wypuścić do pracy. Urządzałem się zawsze tak, że dyżurny oddziału wypuszczał mnie czasami już o świcie i jeszcze wcześniej, motywowałem to koniecznością, twierdząc, że w przeciwnym razie kwas na chleb byłby do niczego.
O tej samej porze Adela, jako starsza kucharka, przychodziła do kuchni, by zacząć pracę około śniadania dla więźniów. Dyżurny zamykał nas i oddalał się na oddział.
Pewnego dnia stanąłem przy drzwiach, nasłuchując. Gdy przekonany już byłem, że dozorca pozamykał za sobą drzwi prowadzące do kuchni, i gdy kroki jego zupełnie ucichły, prędko wyciągnąłem z ukrycia dorobiony przeze mnie wytrych do drzwi piekarni i kuchni. Adela na to tylko czekała, gdyż działałem za jej zgodą. Z początku nie chciała się na to zgodzić, obawiając się skutków i kary. Jednakże zgodziła się. Czyż mogła ona jako młoda kobieta, i to będąc w więzieniu, oprzeć się takiej pokusie?
Zabawialiśmy się w ten sposób nie więcej jak kilka minut. Wprawdzie ciężko nam było się rozstać, cóż było jednak robić? Byliśmy więźniami, a dyżurny często do nas zaglądał.
Tego rodzaju uciechy, które w więzieniu są rzadkością lub są zupełnie niemożliwe, urządzaliśmy sobie dwa lub trzy razy tygodniowo. Nie chcąc ściągać na siebie uwagi dozorców, byłem ostrożny, bardzo ostrożny. Nieraz miałem kłopot z Adelą, gdyż nie chciała mnie puścić od siebie. Gdy tylko otwierałem drzwi kuchni, padała mi prosto w objęcia niemal nieprzytomna. Zapominała o wszystkim, nawet o tym, gdzie nasze spotkanie się odbywa. Nieraz musiałem użyć siły woli, by z jej rozkochanych ramion się wydostać.

*

Jak się później przekonałem, we wszystkich więzieniach w celach ogólnych więźniowie dzielą się na cztery kategorie. Pierwsza – to zawodowcy, tych jest znikoma ilość. Jak już poprzednio zaznaczyłem, ci prowadzą rej po więzieniach i są tu panami położenia. Kategoria druga, to tak zwane cwaniaki, fetniaki. Składają się przeważnie z alfonsów, drugorzędnych nożowców, pijaków, którzy przychodzą do więzienia tylko „sezonowo”. Najwięcej tych sezonowców spotyka się po więzieniach w wielkich miastach stołecznych. W Warszawie większa część sezonowców – to murarze, strycharze, którzy na zimę przychodzą tu na odpoczynek. Sezonowcy są awanturniczego usposobienia, co stawia ich niżej od zawodowców.
Alfonsi, drugorzędni nożowcy i tym podobna arystokracja tej branży należą do sezonowców dlatego, że latem jako tako mogą się utrzymać z marnych zarobków swych ofiar i nie potrzebują opłacać za nich komornego. Uprawiają swój zawód za Dworcem Gdańskim, pod gołym niebiem, pod mostami i w tym podobnych kryjówkach, co nie wymaga ani komornego, ani lokalowego. Zimą jest inaczej i dlatego są oni zmuszeni przychodzić do „Mokotowa”.
Taki „cwaniak” nigdy nie przynosi większego wyroku niż sześć miesięcy, popełniają takie tylko wykroczenia, za które kara, nawet gdy nie jest po raz pierwszy, nie przekracza tego terminu.
Kategorię trzecią stanowią bandyci, którzy mają wyroki od ośmiu lat do bezterminowego, dożywotniego więzienia. Złodzieje pogardzają nimi, gdyż robią przeważnie na mokro. Prawdziwy złodziej czuje wstręt do mokrej roboty. Rozumuje on w ten sposób: jeśli ukradnę „po cichu”, nie wyrządzam tym swoim ofiarom śmiertelnej krzywdy. Mogą się oni na nowo dorobić, i nawet po raz drugi mogę do nich zawitać, nieraz się zdarza, że się składa wizytę po raz trzeci. Ale gdy zabiję, tamten już nigdy się nie dorobi i mogę być na tym tylko stratny.
Rozumują też i tak: po co mam chodzić na „stój” i dostawać od razu duży ochłap albo „koło” i już więcej wolności nie ujrzeć, kiedy mogę kraść i dostać kilka miesięcy, a w najgorszym wypadku parę lat, gdy wpadnę. Pozostaje jednak zawsze nadzieja, że gdy wyjdę, mogę jeszcze raz spróbować szczęścia – i mogę trafić i zabastować.
Każdy złodziej myśli zawsze, że ta robota, na którą właśnie się udaje, jest już ostatnia. Zawsze liczy na to, że trafi na większą sumę i zbastuje. Jest to marzenie każdego zawodowca: raz trafić i zostać porządnym człowiekiem. I tak długo chodzi na tą „ostatnią” robotę z myślą, że tu właśnie znajdzie ukryty skarb, aż na nowo trafia prosto do ula.
Bandyci rekrutują się, jak się przekonałem, przeważnie z chłopów ze wsi, byłych wojskowych. Zapewne skosztowali oni na wojnie światowej ludzkiej krwi, tanich zabaw z prostytutkami – i zapachniało im pijaństwo i rabunek. Toteż po zwolnieniu ich z wojska, gdy powrócili do domu na nudną wieś, praca na roli po takim wesołym, beztroskim życiu nie mogła już smakować […]
Dużo bandytów rekrutuje się też z bezrobotnych. Pracy nie ma, ukraść nie wie jak – to jest fach, który trzeba dobrze umieć. Żołądek wkłada mu do ręki broń – a w braku broni nóż, pałkę lub zwyczajny kij. Zresztą czy trzeba wielkich narzędzi do zabicia człowieka? Rezultat jest ten sam: wieczne więzienie jak w banku.
Kategoria czwarta – to ofiary losu. Przypadkowe zabójstwo, nieszczęśliwa miłość, podłość ludzka i tym podobne. Ci są w więzieniu najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych. Chodzą po celach cicho jak cienie. Rzadko kiedy z kategorii czwartej wychodzi się na wolność. Gruźlica powiększa karę, wymierzoną przez sprawiedliwość ludzką, nieporadność w więzieniu również przyczynia się do prędszej śmierci tych ofiar.
Wszystkie te kategorie, z wyjątkiem czwartej, trzymają się w więzieniu razem.

*

Na kartoflarnię pchano największych niedołęgów, a także największych cwaniaków, tak zwane „Czterdziechy”, „Ojratyrera”, „Usiasiusia”, kapusiów, półwariatów albo symulujących wariatów – wszystko pchano do mojego państewka. Miałem zadanie nie lada, by utrzymać porządek między mymi poddanymi. Jako starszy celi godziłem spory i kłótnie. Czasami też trzeba było wystąpić namacalnie i zrobić „dyplomatyczny ruch”. Dzięki temu tylko, że szanowano mnie jako dobrego urka, a ferajna, która stale była w celi, trzymała ze mną sztamę, mogłem panować nad resztą nieposłusznych w celi.
Mimo to zdarzało się, że musiałem stoczyć bitwę z kilkoma cwaniakami naraz. Muszę tu powiedzieć bez pochwały dla siebie, że zawsze z tej „dyplomatycznej” walki wychodziłem wygrany. Po każdym takim wypadku szanowano mnie jeszcze więcej. Moja siła fizyczna, która była znana w całym „Mokotowie”, musiała im zaimponować. Bywało, pobijemy się, a za chwilę, jakby nigdy nic nie zaszło, już w najlepsze rozmawiamy i dzielimy się wszystkim, jak najserdeczniejsi przyjaciele. Bójki trzeba było staczać o lada słowo, które się nie spodobało koledze po fachu. Frajer cham nigdy nie stawia oporu i zawsze jest posłuszny, choćby nie chciał. Wie, że tu złodziejowi wszystko wolno i woli przemilczeć swoją krzywdę. Skarżyć się przed władzą jest jeszcze gorzej – ogłoszą go kapusiem i w każdej celi, do której go wsadzą, jest przegrany. Za każdym świeżym więźniem, skądkolwiek by przybył – czy z innego więzienia, czy też z drugiej celi – idzie telegram co do jego osoby.

*
Po kilkuletnim pobycie w więzieniu w najłagodniejszych nawet więźniach rodzą się dzikie instynkty. Jedyne ich rozrywki – to bójki i kłótnie, które nie ustają. A wobec przymusowego życia bez kobiet krzewią się zboczenia seksualne. Tu także w sposób nieopisany kwitła pederastia. Zdarzały się pary łączące się – że się tak wyrażę – z prawdziwego wzajemnego uczucia. W większości wypadków była to prawdziwa prostytucja, ponieważ „kochanki” kupowano za tytoń, dolewki, „klamoty” lub coś w tym rodzaju,
Czy nie lepiej byłoby sprowadzić do więzienia raz na miesiąc pewną liczbę piękności lekkiego prowadzenia się, by zaspokoić panujący tu głód seksualny? […]

-Siostra żądała połowy majątku i straszyła, że jak nie dam, wyda mnie policji. Udałem, że zgadzam się na wszystko i kombinowałem teraz, jak jej się pozbyć… Ale ona widać zrozumiała, co się święci, i poleciała do żandarmerii. Aresztowali mnie, dali „koło”. Mam teraz ziemię, żonę, wszystko – zakończył, śmiejąc się idiotycznie.
Zapytałem go, czy nie żałuje tego, co uczynił, a on mi odparł:
– Zgadł pan, ja bardzo żałuję. Ale szkoduję, że i siostry nie posłałem tam, gdzie matkę.
Był to czysty typ zwyrodnialca. Zaczepiał każdego w celi, mówiąc:
– Ty, chcesz kichy odgrzać?
„Kichy odgrzać” każdy tu chciał, więc nie brakowało mu gości. Nie mogłem patrzeć na tego więźnia, na próżno mu tłumaczyłem, aby tego nie czynił – nic nie pomogło. Tłumaczył się, że przyzwyczaił się do tego i bez tego żyć już nie może.
Nie było rady. Kapować, że to robi, nie mogłem, więc dłuższy czas był w celi, aż wreszcie zachorował. Wzięto go na towarową stację i „kasztan” położył koniec jego nędznemu życiu.
Drugim, który zajmował się tym samym w celi z zamiłowania, był niejaki Steik, Niemiec. Był to piękny chłopiec o wyglądzie dwudziestoletniej dziewczyny. Miał on, jak mi opowiadał, szesnaście lat, gdy dostał się do domu poprawczego w Studzieńcu. Tam zmusili go do tego rówieśnicy. Po opuszczeniu tego domu nie mógł już żyć bez tego. Ponieważ na wolności amatorów na coś podobnego trudno znaleźć, starał się, jak sam mówił, dostać na krótko do więzienia. Omylił się jednak i zamiast spodziewanych kilku miesięcy dostał osiem lat.
Środa była dla niego najlepszym dniem. Więźniowie, którzy otrzymywali podania z wolności, dawali mu wieczorem coś zarobić. Cała kolejka była do niego. Żartowałem z niego, ale on sobie z tego nic nie robił i zgarniał do torby zarobki. Palił tytoń, którym go obdarowywano. Nieraz dostał ode mnie w szyję za swoje postępki, wiele razy musiałem jednak milczeć, gdyż największe cwaniaki byli jego gośćmi. Chcąc go się koniecznie pozbyć, postarałem się wypchnąć go na funkcję. Zabrano go na korytarzowego na drugi oddział pod numer dwudziesty czwarty. Jak się dowiedziałem, tam czynił to samo.
Po wszystkich celach ogólnych homoseksualizm panuje w sposób straszliwy. Władza więzienna jest bezsilna wobec tej zarazy. Dlatego też w niemieckich więzieniach i w wielu innych państwach więźniowie w dzień są w wielkich salach, a na noc każdy z osobna udaje się na spoczynek do pojedynczej celi.
Więzień taki, przezywany „gliną”, pogardzany jest tak samo jak kapuś. Przy stole nie wolno mu usiąść do jedzenia razem ze wszystkimi. Nie wolno też „glinie” dotknąć się czyjejś miski, chleba czy w ogóle, wszystkiego, co jest przeznaczone do jedzenia. Różnica między kapusiem a gliną jest tylko ta, że kapusiowi odbierają zdrowie, a tego nie biją. Przeważnie jednak kapuś i „gliny” mieszczą się w jednej osobie.
Bardzo ciekawa jest etyka i prawo panujące w celach więziennych między więźniami. Złodziej może być nie wiem jak głodny, ale nie wolno mu przyjąć od kapusia ani od „gliny” nic do jedzenia. Złodziej musi się podporządkować temu prawu, inaczej nie jest uważany za
„charakternego” złodzieja. Nie wolno mu też utrzymywać stosunków koleżeńskich z frajerami. Największą obelgą dla złodzieja jest, gdy mu powiedzą: glina, kapuś. Za taką obelgę rżną się nożami. Natomiast k…. twoja mać jest przyjęte i nikt nie ma prawa się obrazić. Frajer znów odwrotnie, obraża się, gdy mu mówią k…. twoja mać, a na słowa kapuś, glina – wcale nie reaguje.

Fragment książki Urke Nachalnika, Żywe grobowce, Wyd. Replika, Poznań 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Żywe grobowce są kontynuacją wspomnień autora, zapoczątkowanych w książce Życiorys własny przestępcy. Urke Nachalnik to złodziej recydywista, który dużą część swojego życia spędził w towarzystwie przestępców bądź to na wolności, bądź za kratami. Akcja książki zaczyna się w momencie, w którym siedząc w więzieniu, Nachalnik dowiaduje się, że Polska odzyskała niepodległość. Początkowo łudzi się, że wkrótce wyjdzie na wolność, ale dla takich jak on nie było wówczas taryfy ulgowej.

Główną płaszczyzną Żywych grobowców jest życie codzienne w więzieniach, w których przebywał Nachalnik. Początkowo siedział w Łomżyńskim „Czerwoniaku”, później został przeniesiony do warszawskiego więzienia na Mokotowie. Dzięki Nachalnikowi możemy poznać wiele tajemnic, które skrywają zarówno więzienne mury, jak i świat przestępczy w nich osadzony. Poznajemy więzienną hierarchię, dowiadujemy się, kto jest „frajerem”, a kto „fetniakiem”, czym się różnił „doliniarz” od „klawisznika” i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.

Po odsiedzeniu całego wyroku, w 1923 roku Nachalnik wyszedł na wolność. Miał zamiar zacząć nowe życie, jednak szara rzeczywistość, która czekała na niego poza murami więzienia, nie pozostawiła mu wiele złudzeń. Mimo szczerych chęci, aby być uczciwym człowiekiem, wciąż ciągnęło wilka do lasu.

Artykuł „Gdy bolszewicy byli blisko Warszawy, niemal każdy więzień twierdził to samo: ‚Będę bronił ojczyzny do ostatniej kropli krwi’”. Wspomnienia żydowskiego złodzieja, którymi zachwycił się Melchior Wańkowicz. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/gdy-bolszewicy-byli-blisko-warszawy-niemal-kazdy-wiezien-twierdzil-to-samo-bede-bronil-ojczyzny-do-ostatniej-kropli-krwi-wspomnienia-zydowskiego-zlodzieja-ktorymi-zachwycil-sie-melc/feed/ 0
Zapraszamy na spotkanie pt. „Żołnierze Wyklęci dzisiaj”. Otwock, 13 marca 2019 r. https://niezlomni.com/zapraszamy-na-spotkanie-pt-zolnierze-wykleci-dzisiaj-otwock-13-marca-2019-r/ https://niezlomni.com/zapraszamy-na-spotkanie-pt-zolnierze-wykleci-dzisiaj-otwock-13-marca-2019-r/#respond Wed, 06 Mar 2019 21:28:10 +0000 https://niezlomni.com/?p=50724

Zapraszamy na spotkanie pt. "Żołnierze Wyklęci dzisiaj" do Otwocka. W spotkaniu wezmą udział prelegenci – uznani eksperci: dr Lech Kowalski – historyk oraz mjr Zygmunt Boczkowski – AK, WiN.

Spotkanie odbędzie się 13 marca 2019 r., o godz. 18.15 w siedzibie Powiatowego Młodzieżowego Domu Kultury w Otwocku, ul. Poniatowskiego 10.

Organizator: Społeczny Komitet Upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych w Otwocku.
Patron Medialny: Linia Otwocka, Niezłomni
Patronat Honorowy: Starosta Powiatu Otwockiego, Prezydent Miasta Otwocka

Artykuł Zapraszamy na spotkanie pt. „Żołnierze Wyklęci dzisiaj”. Otwock, 13 marca 2019 r. pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zapraszamy-na-spotkanie-pt-zolnierze-wykleci-dzisiaj-otwock-13-marca-2019-r/feed/ 0
Zdobyć Budapeszt! Sowiecka ofensywa na Węgrzech, operacja na miarę „Market-Garden”. [WIDEO] https://niezlomni.com/zdobyc-budapeszt-sowiecka-ofensywa-na-wegrzech-operacja-na-miare-market-garden-wideo/ https://niezlomni.com/zdobyc-budapeszt-sowiecka-ofensywa-na-wegrzech-operacja-na-miare-market-garden-wideo/#respond Mon, 09 Jul 2018 05:42:06 +0000 https://niezlomni.com/?p=49064

Podobnie jak ich koledzy po fachu z innych jednostek naziemnych i powietrznych, sztabowcy. 2. Gwardyjskiego Korpusu Zmechanizowanego spędzili noc z 28 na 29 października rozplanowując wejście tej potężnej formacji pancernej do bitwy o Budapeszt.

[caption id="attachment_49065" align="alignleft" width="550"] Wyd. Replika[/caption]

Około godziny 22.00 dnia 28 października, generał Swiridow został wezwany do kwatery głównej 46. Armii, gdzie poinformowano go, że jego korpus został podporządkowany Szleminowi i ma ruszyć w bój już następnego dnia. W zależności od sytuacji, zostanie rzucony do walki albo w sektorze 10. Gwardyjskiego Korpusu Strzeleckiego (pod Kiskunmajsą), albo na styku wojsk 10. Gwardyjskiego Korpusu Strzeleckiego i 37. Korpusu Strzeleckiego (pod Kiskunfélegyházą). Bez względu jednak na to, w którym z tych rejonów formacja zostanie użyta, jej cel będzie ten sam: zdobyć Kecskemét, zająć rubież Alberti–Örkény, i stamtąd nacierać dalej na Budapeszt.

Po wysłuchaniu tych ustnych instrukcji, Swiridow i jego oficerowie opracowali plan, zawierający następujące punkty:

– Korpus przemieści się w nowy rejon koncentracji (na zachód od miasta Kistelek), znajdujący się znacznie bliżej linii frontu.

– Korpus rozpocznie natarcie uformowany w dwa rzuty: pierwszy rzut będzie się składać z 4. i 6. Gwardyjskiej Brygady Zmechanizowanej, jednostek wspieranych, odpowiednio, przez 1509. i 251. Pułk Artylerii samobieżnej; drugi rzut będzie składać się z 5. Gwardyjskiej Brygady Zmechanizowanej i 37. Gwardyjskiej Brygady Pancernej (wspartej przez 30. Gwardyjski Pułk Czołgów Ciężkich).

– Oddziały otrzymają dwa zakodowane rozkazy: „Wołga 3333” („Przygotować się do akcji!”) oraz „Orzeł 5555” („Rozpocząć natarcie!”).

– Oddziały zwiadowcze i wysunięte elementy brygad pierwszego rzutu zostaną rozmieszczone w linii dywizji piechoty. Po przełamaniu nieprzyjacielskiej obrony, pododdziały te miały posuwać się zaraz za piechotą aż do linii folwark Jozsef–Puszta Páka–Szappanyos (w połowie drogi pomiędzy Kiskunfélegyházą a Kecskemétem), stamtąd zaś miały ruszyć naprzód jako czołówka natarcia.

– Napotkane na drodze brygad korpusu nieprzyjacielskie punkty umocnione należy otaczać i likwidować.

– Z uwagi na znaczenie odpowiedniego tempa natarcia, największe z napotkanych punktów umocnionych należy omijać i pozostawiać dywizjom piechoty, które mają za zadanie je likwidować.

Sowieckie podręczniki i akademie wojskowe zalecały rozwijanie oddziałów w kilku rzutach podczas ofensywy i w wielu wielkich bitwach rozwiązanie takie okazało się korzystne. Innymi podstawowymi zasadami rosyjskiej sztuki wojennej były: koncentracja sił, natarcia wykonywane przy użyciu wszystkich rodzajów broni, oraz formowanie „dalekosiężnych” zgrupowań zmechanizowanych. Trzonem tych ostatnich była zwykle armia pancerna, kombinowana grupa wojsk pancernych i kawalerii, lub jeden korpus pancerny. Ich zadaniem było wyjść na otwartą przestrzeń na zapleczu ugrupowania nieprzyjaciela, gdzie miały nie tyle nawet okrążać siły Osi, ile raczej je rozdzielać i rozbijać na mniejsze zgrupowania oraz uderzać na ich głębokie tyły, pozostawiając zadanie likwidowania izolowanych punktów oporu wojskom drugiego rzutu (piechocie). Aby zapewnić tego rodzaju zgrupowaniom odpowiednie „narzędzia” do wykonywania określonych w ten sposób zadań, wzmacniano je zazwyczaj dodatkowymi jednostkami artylerii (zob. poniżej) i zapewniano im ścisłe współdziałanie ze strony sił powietrznych.

Tempo sowieckich działań ofensywnych wyznaczały tak zwane oddziały wysunięte. Te niewielkie, lecz potężne awangardy bojowe stanowiły czołówkę zgrupowań zmechanizowanych. Ich zadanie polegało na rozbijaniu niemieckich odwodów pancernych w „bojach spotkaniowych”, spychaniu z osi natarcia nieprzyjacielskich pozycji obronnych, stworzonych na drodze zgrupowania zmechanizowanego, zajmowaniu kluczowych węzłów drogowych, przepraw i tym podobnych ważnych strategicznie punktów, i utrzymywaniu ich do chwili nadejścia głównych sił macierzystej formacji.

2. Gwardyjski Korpus Zmechanizowany nie był wyjątkiem od tej reguły i każda z jego brygad także sformowała takie oddziały wysunięte. I tak 4. Gwardyjska Brygada Zmechanizowana utworzyła czołówkę złożoną z kompanii zwiadu, 23. Gwardyjskiego Pułku Czołgów, 2. Zmotoryzowanego Batalionu Strzeleckiego, 1509. Pułku Artylerii Samobieżnej i batalionu holowanych dział kalibru 76 mm280. Podobny skład miał oddział wysunięty 6. Gwardyjskiej Brygady Zmechanizowanej, natomiast czołówkę 37. Gwardyjskiej Brygady Pancernej tworzył 2. Batalion Czołgów i dwie kompanie 30. Gwardyjskiego Pułku Czołgów Ciężkich281. Jak się później przekonamy, podobnie postąpił również nadciągający na pole walki 4. Gwardyjski Korpus Zmechanizowany.

Operacja budapeszteńska podobna była pod wieloma względami do innej pospiesznie przygotowywanej „błyskawicznej” w zamyśle jej twórców ofensywy, która zakończyła się zaledwie przed miesiącem, a mianowicie operacji „Market Garden”, wielkiej klęski Montgomery’ego. Obydwa pomysły zrodziły się z chęci przyspieszenia końca wojny poprzez wykorzystanie pewnych słabych z pozoru punktów niemieckiej linii frontu. Obydwa też zmierzały w gruncie rzeczy do osiągnięcia celów natury politycznej: zajęcia jak największego terytorium przed nadejściem wojsk pozostałych sprzymierzeńców. Obydwa plany były też wielce ryzykowne, a odpowiedzialni za nie planiści naiwnie wierzyli, że kiedy uda się dokonać wyłomu w linii frontu, setki czołgów wedrą się przez powstała lukę i niebawem dotrą, odpowiednio, do Berlina i Monachium. W obydwu ofensywach miały wziąć udział potężne formacje pancerne, lecz brakowało im możliwości manewrowania, gdyż zmuszone były posuwać się naprzód wzdłuż jednej jedynej utwardzonej drogi. W obu przypadkach ich głównymi celami było kilka kluczowych mostów na wielkich rzekach. Operacja „Market Garden” zakończyła się klęską, lecz najwyraźniej Stalin nie zwrócił uwagi na wszystkie powyższe podobieństwa.

Fragment rozdziały Kto kogo przechytrzy z książki: Kamen Nevenkin, ZDOBYĆ BUDAPESZT, Kampania na Węgrzech 1944, Wyd. Replika, Zakrzewo 2018. Książkę można nabyć TUTAJ

Ogromna ofensywa na Węgrzech – sowiecka operacja na miarę „Market-Garden”.

W październiku 1944 roku wojska rosyjskie przypuściły potężny atak na Budapeszt. Uderzenie wyprowadzone z południa miało doprowadzić Armię Czerwoną pod Monachium.

Natarcie na Budapeszt, wraz z oblężeniem miasta i niemieckimi przeciwdziałaniami, zmierzające do odwrócenia losów zmagań w dorzeczu Dunaju, stanowiło kulminację działań zaczepnych rozpoczętych przez armię sowiecką w sierpniu 1944 roku i zmierzających do wyparcia sił Osi z Bałkanów.

Pod względem politycznym była to ze strony Rosjan próba jeszcze poważniejszego osłabienia państw Osi poprzez wyeliminowanie Węgier z wojny. Szybko doszło jednak do sytuacji patowej i wojskom sowieckim nie udało się dotrzeć do Bawarii.

Pomimo podobnego charakteru, uderzenie na Budapeszt nie zyskało takiej sławy jak operacja „Market –Garden”. A przecież zamysł i zaznaczenie dla frontu wschodniego było podobne. Co więcej, w ostatecznym rozrachunku Stalin nie był niezadowolony. Napór od południa zmusił Hitlera do przerzucenia tam znacznych sił odwodowych. Manewr ten znacząco ułatwił Żukowowi marsz na Berlin.

Kamen Nevenkin opowiada historię natarcia na Budapeszt w sposób żywy i fascynujący. Korzysta przy tym z wielu niepublikowanych wcześniej dokumentów – niemieckich i sowieckich. W tym także z dokumentów niemieckich, które dostępne są wyłącznie w archiwach rosyjskich.

Dynamicznemu tekstowi towarzyszy bardzo wiele nieznanych dotąd fotografii.

To najlepsze, co może mieć do zaoferowania historia wojskowości na szczeblu operacyjnym: znani z nazwiska wojskowi, z powodzeniem lub bez, dowodzą konkretnymi, rozpoznawalnymi formacjami na dającym się wciąż odtworzyć polu bitwy, pośród istniejących często do dziś miast i wsi czy otwartych przestrzeni. Na polu tym, jak zwykle, panuje niepodzielnie mgła wojny, z której wyłaniają się niezliczone przykłady zwycięstw, porażek, miłych bądź przykrych niespodzianek i nieuniknionych ludzkich rozczarowań i frustracji. Ta żywa opowieść znajduje oparcie w jasnych i czytelnych mapach, jakże potrzebnych do tego, by nieco rozwiać tę mgłę i wyjaśnić czytelnikowi, co rzeczywiście wydarzyło się na polu bitwy, i dlaczego - David M. Glantz, autor Czerwonej burzy nad Bałkanami.

Kamen Nevekin urodził się w Sofii, w Bułgarii. Historią interesował się od dzieciństwa, jednak decyzję, by zająć się nią zawodowo, podjął w roku 2000. W kolejnych latach poświęcił się studiom językowym oraz badaniu i gromadzeniu materiałów archiwalnych. Jego pierwsza, monumentalna praca Fire Brigades: The Panzer Divisions 1943-1945 odbiła się szerokim echem i spotkała z ogromnym uznaniem. Po jej publikacji Nevenkin zajął się praktycznie wyłącznie studiami nad tematem bitew prowadzonych na froncie wschodnim w latach 1944-45, Pierwszym owocem jego badań jest niniejsza monografia bitwy o Budapeszt.

 

 

Artykuł Zdobyć Budapeszt! Sowiecka ofensywa na Węgrzech, operacja na miarę „Market-Garden”. [WIDEO] pochodzi z serwisu Niezłomni.com.

]]>
https://niezlomni.com/zdobyc-budapeszt-sowiecka-ofensywa-na-wegrzech-operacja-na-miare-market-garden-wideo/feed/ 0