Z Buchenwaldu przywiozłem swój pasiak. Matka stwierdziła, że cuchnie, lecz zanim go spaliła, zrobiłem sobie w nim ostatnie zdjęcie

w Historia Francji/Historia Niemiec/II wojna światowa


Zachęcamy do obserwowania strony na Twitterze

Było już bardzo późno, kiedy Lagerschutz w końcu poprowadził nas do niżej położonej części obozu, miejsca zwanego Małym Obozem.

calalem_z-buchenwaldu_72-dpi

foto powyżej: pokolorowane przez Mirek Szponar – więcej zdjęć TUTAJ

Pełno było tam drewnianych budynków i wielkich namiotów, z których każdy mieścił dwustu ludzi. Tutaj mieliśmy spędzić pierwszą noc. Nadzieja, że wreszcie się trochę wyśpimy, sprawiła, iż chętnie weszliśmy do środka, ale ponownie stłoczono nas z mniej więcej pięcioma setkami mężczyzn, chociaż warunki nie były aż tak ciężkie jak w wagonach. Turlaliśmy się jeden przez drugiego, próbując znaleźć sobie miejsce na ziemi, kurczowo trzymając koce wręczone nam przy wejściu do Małego Obozu. Choć byliśmy wykończeni, od dawna nie czuliśmy się — błędnie, jak miało się okazać — tak odprężeni.

Około 5 rano, po dwóch, może trzech godzinach głębokiego snu, rozkazano nam wstać i wyjść z namiotu. Minęła chwila, zanim się rozplątaliśmy i odzyskaliśmy optymistyczne spojrzenie na świat, ale nikt nie narzekał. Mogliśmy się napić, odetchnąć świeżym powietrzem, wyczyścić się i trochę przespać — to wszystko wydawało się rajem. Raj w Buchenwaldzie?

Rzeczywistość powróciła, kiedy wszyscy zaczęli się przyglądać znanym i nieznanym twarzom, odkrywając matowy, żółtobrązowy odcień cery, wskazujący na poważne odwodnienie. Dobitnie oznajmiał on o naszym cierpieniu. „Byłem kiedyś spragniony na pustyni, gdy spóźniała się racja wody”, wspominał pewien weteran Tukkurtu siedzący w zamknięciu od 1939 roku, „ale to było zupełnie niepodobne”.

Pierwszego dnia w obozie, po „śniadaniu” składającym się z podanej o świcie ziołowej herbaty, zabrano nas na pierwszą robotę. Buchenwald był „obozem pracy”, co znaczyło, że wszyscy więźniowie muszą wykonywać jakąś pracę, po części ze względu na potrzeby wojenne, ale to nie był jedyny powód. Pod eskortą pewnej liczby członków Lagerschutzu udaliśmy się do kamieniołomu, gdzie zastaliśmy istną kalwarię cierpiących ludzi, już umierających albo bliskich śmierci z wyczerpania. Nasze zadanie w tym kamieniołomie, wypełnionym łomotem stalowych narzędzi uderzających o twardy granit, polegało na wzięciu kamienia, założeniu go sobie na ramiona i zaniesieniu po długim zboczu w górę do określonego miejsca w obozie. Celu tej czynności nie wyjaśniono, późniejsze wykorzystanie kamienia było nieistotne. Nie było przerw, a praca rozpoczęła się natychmiast.

Kluczową sprawą było dokonanie szybkiego wyboru „dobrego” kamienia, ani za małego, ani za dużego. Jeśli człowiek wybrał za mały kamień, ryzykował pobicie za bumelanctwo przez SS-mana kontrolującego przy wejściu do obozu; jeśli za duży — w długiej drodze między kamieniołomem a obozem niesienie go byłoby męką, a do tego ściągnęłoby wrogość kolegów, gotowych przypiąć każdemu nadmiernie pracowitemu łatkę „dupoliza”. W praktyce jednak każdy kamień, niezależnie od rozmiarów, zawsze podczas długiego marszu do obozu okazywał się zbyt ciężki dla delikatnych ramion. Aby dopełnić udręki, po dostarczeniu kamienia na miejsce musieliśmy biec z powrotem do kamieniołomu pomiędzy kapo i SS-manami, którzy ochoczo bili nas pałkami, kijami, biczami i gumowymi wężami, jeżeli nie poruszaliśmy się tak szybko, jak oni by sobie tego życzyli. Oto był mit o Syzyfie w praktyce!

Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że obejmuje nas ostry rygor egzekwowany przez SS, a jako że większość uwięzionych Francuzów znała język niemiecki w bardzo ograniczonym zakresie, więcej obrażeń odnosiliśmy wskutek działania pały niż samej pracy. Do tego dochodziły ciosy zadawane tragarzom niosącym kamienie uznane za zbyt małe lub zmagającym się z ciężkim ładunkiem na chwiejnych nogach. Według etyki SS należało chodzić wyprostowanym, w linii prostej, ze wzrokiem na wprost. W punkcie kontrolnym pod główną wieżą musieliśmy ustawiać się w równiutkie szeregi po pięciu — rzadki rozkaz we francuskim wojsku — i zawsze byliśmy bici, do woli; nie wiedzieliśmy, co zrobiliśmy nie tak, o ile w ogóle cokolwiek.

Miałem szczęście, że kiedy we francuskich lasach ścinałem drzewa wraz z ojcem, nauczył mnie, jak podnosić pnie i układać je sobie na ramionach. „O tak, w samym zgięciu szyi, z dala od łopatek i trochę ku tyłowi”. Z pewnością było to mniej bolesne. Przy odrobinie praktyki człowiek mógł podwoić swoją nośność i mieć przy tym mniej sińców. Tu jednak mało było okazji, żeby zastosować tę technikę. Wybór kamienia był doprawdy okrutnym dylematem.

Po brutalnym poranku spędzonym w pierwszym zespole roboczym — czyli Kommando — wróciliśmy do namiotów spoceni i wykończeni. Zastaliśmy jednego z naszych kolegów z Clairvaux potwornie obolałego. Był to wysoki, chudy człowiek, farmaceuta z Paryża. Półleżał z lekko uniesioną piersią, zapewne licząc na to, że tak łatwiej będzie oddychać. Wypuszczał z ust długie strumienie pary w takim tempie, że zastanawialiśmy się, jak długo zdoła wytrzymać podobne obciążenie. Oczy miał szeroko otwarte, ale puste i nieruchome, w ogóle niereagujące. Byliśmy pewni, że już po nim.
Wkrótce zaprowadzono go na Revier, czyli innymi słowy do budynku pełniącego funkcję izby chorych, umieszczonego na obrzeżu Małego Obozu, ale połączonego też z Dużym Obozem przejściem zabezpieczonym drutem kolczastym. (Obozy działały jako ściśle rozdzielone strefy, w których życie toczyło się na odmienne sposoby. Pole namiotowe było integralną częścią Małego Obozu i nie było odgrodzone).

Obawialiśmy się, że już nigdy nie ujrzymy naszego kolegi farmaceuty, gdyż mieliśmy wątpliwości co do opieki, którą otrzyma w takim miejscu. Słyszeliśmy już opowieści o ludziach, którzy trafiali na izbę chorych i nigdy nie powrócili. A jednak po kilku dniach, ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, znów się pokazał, wysoki jak zawsze (niektórzy żartowali nawet, że po powrocie z martwych był jeszcze większy). Od razu przezwano go Trompe-la-Mort, człowiek, który oszukał śmierć. Przyjął tę ksywkę z uśmiechem.

A co działo się z nim później? Nie wiem. Bez wątpienia opuścił obóz w specjalistycznym zespole roboczym, ale chcielibyśmy myśleć, że wykorzystał jakiś atut, który pozwolił mu wrócić z deportacji do domu. W każdym razie miałby większe szanse niż wielu nieszczęsnych facetów, którzy nie byli w stanie podjąć takiej pracy. Kto jednak ośmieliłby się twierdzić, że byłby w stanie przeżyć Buchenwald i jego okropne komanda?

Fragment Rozdziału III Eden w Buchenwaldzie

Louis Gros, Flint Whitlock, Ocalałem z Buchenwaldu. Moja droga przez piekło, Replika, Poznań 2016.

Książkę można nabyć TUTAJ.

Ocalony więzień Buchenwaldu wytyka palcem strażnika z niemieckiej formacji SS, który znęcał się nad ludźmi w obozie, fot. wikipedia
Ocalony więzień Buchenwaldu wytyka palcem strażnika z niemieckiej formacji SS, który znęcał się nad ludźmi w obozie, fot. wikipedia

Finałem trzydziestomiesięcznej tułaczki Louisa Grosa po francuskich i niemieckich więźniach okazał się pobyt w obozie koncentracyjnym Buchenwald. Przetrwał go, jednak powrót do domu w 1945 roku miał smak słodko-gorzki.
Jako „pamiątkę” Gros przywiózł ze sobą pasiak. Moja matka stwierdziła, że cuchnie, lecz zanim go spaliła, zrobiłem sobie w nim jedno, ostatnie zdjęcie – wspominał. Przez resztę życia próbował powrócić do normalności, a więc stanu ducha, o jakim w Buchenwaldzie niemalże zapomniał. Opowiadał też o naziźmie i wojnie oraz o grozie i nienawiści, jaką one przyniosły.

Miałem zaledwie siedemnaście lat, kiedy późno w nocy rozległo się pukanie do drzwi. Do domu wtargnęła francuska policja, aby aresztować mnie i mojego ojca jako członków ruchu oporu. Po kilku miesiącach we francuskich więzieniach dwa tysiące współwięźniów zamknięto w dwudziestu wagonach kolejowych. Naszym celem był Buchenwald, najstraszniejszy obóz w nazistowskich Niemczech. Tam traktowani byliśmy przez nadzorców z SS jak podludzie i zmuszani do pracy niczym niewolnicy. Byłem bity, głodowałem. Widziałem brutalne tortury i bezsensowne mordy. Ale ocalałem.

Spisana przez Flinta Whitlocka relacja Louisa Grosa z jego odysei jest tylko pozornie podobną do innych. Jako Francuz, ma on zgoła odmienne spojrzenie na drogę, którą musiał przebyć w piekle Buchenwaldu.

Po Bestiach z Buchenwaldu drugi tom Trylogii Buchenwaldzkiej Flinta Whitlocka z porażającą jasnością ukazuje krańcową rozpacz i upodlenie w nazistowskim obozie koncentracyjnym. To wciągająca i przejmująca książka. Wielkie osiągnięcie zasługujące na wszelkie możliwe pochwały.
Michael E. Haskew, „WWII History Magazine”

Film z wyzwolenia obozu przez Amerykanów

(6278)

Chcesz podzielić się z Czytelnikami portalu swoim tekstem? Wyślij go nam lub dowiedz się, jak założyć bloga na stronie.
Kontakt: niezlomni.com(at)gmail.com. W sierpniu czytało nas blisko milion osób!
Dołącz, porozmawiaj, wyraź swoją opinię. Grupa sympatyków strony Niezlomni.com

Redakcja serwisu Niezłomni.com nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zawartych w komentarzach użytkowników. Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Jednocześnie informujemy, że komentarze wulgarne oraz wyrażające groźby będą usuwane.
Ładowanie komentarzy Facebooka ...

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

*

Korzystając z formularza, zgadzam się z polityką prywatności portalu

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.