„Warto było żyć chociażby dla tej chwili…”. Październik ’56 na Węgrzech wspomina Lajos Marton, jeden z bohaterów antysowieckiego powstania

w Bez kategorii/Historia


Zachęcamy do obserwowania strony na Twitterze

 

„Następnego dnia po południu poszedłem pod Parlament: ulice były czarne od tłumu, nie dałoby się wetknąć nawet szpilki! – wspomina Lajos Marton w książce „Moje życie dla Ojczyzny!”.

Tłum przywoływał Imre Nagya na balkon Parlamentu. Pojawił się, aby przemówić do tłumu:

– Elvtársak (Towarzysze)!

– Nie ma już towarzyszy! – zawył poczciwy tłum i Imre Nagy natychmiast zmienił zawołanie:

– Drodzy rodacy!

Nagle usłyszałem obok siebie frenetyczny aplauz: porucznik artylerii zdjął czerwoną gwiazdę ze swojej czapki! Że też nie pomyślałem o tym wcześniej!

Oczywiście poszedłem za jego przykładem: nigdy w życiu już nie będę nosił tego znamienia zdrajcy! Studenci objęli nas, staliśmy się bohaterami dnia!

Sytuacja pogorszyła się przed budynkiem radia: straż, złożona z funkcjonariuszy ÁVH, otworzyła ogień do tłumu.

Wybiła północ. Cały Budapeszt był na ulicy: strach przeniósł się do przeciwnego obozu! Postanowiłem zadzwonić do Pála, mojego przyjaciela studenta, aby wymienić informacje. Zauważyłem żółtą kabinę po drugiej stronie bulwaru, który przebiegałem. Wykręciłem dwa lub trzy razy jego numer, ale linia była cały czas zajęta. Nagle drzwi otworzyły się i byłem otoczony przez tuzin podnieconych i pałających nienawiścią osób, wśród których wyróżniał się jeden olbrzym i jeden karzeł.

– Do kogo dzwonisz, gnido? – krzyknął jeden z mężczyzn.

– Do kogo chcę!

Popatrzyli na siebie, zapadła głucha cisza, następnie jeden ze studentów zareagował głośno:

– Nie zabijajcie go, on nie jest z ÁVH! Popatrzcie, otok na czapce nie jest granatowy, tylko błękitny!

– On jest nasz! Popatrzcie, wyrzucił już czerwoną gwiazdę! – krzyknął inny.

Dopiero teraz zrozumiałem sytuację. Studenci wydrukowali już odezwy do żołnierzy sowieckich: „Nie strzelajcie, jesteśmy ludem węgierskim!”.

Wziąłem trochę tych odezw dla moich kolegów.

Wracałem pieszo, kierowałem się ku mostowi na Dunaju, gdzie minąłem się z dystyngowaną damą, która zatrzymała się na mój widok i powiedziała spokojnie:

– Wy, oficerowie, też potrafiliście tylko przyklaskiwać.

Zamiast odpowiedzieć, uśmiechnąłem się tylko szczerze myśląc, że dama powinna raczej pogratulować Bjarni 1050 za jego działalność antysowiecką, ale mój uśmiech ją ewidentnie rozgniewał.

– Powinien się pan wstydzić! Wszyscy powinniście się wstydzić! – powiedziała z głębokim niesmakiem. Po powrocie do domu pewnie opowiedziała rodzinie tę scenę. Czy po pięćdziesięciu latach żyją jeszcze ludzie, którzy ją pamiętają?

***

„Siły porządku” szybko uległy rozproszeniu. Przywołana na pomoc armia węgierska szybko dołączyła do manifestantów. Nadejście wezwanych przez „moskwianina” Gerő tylko zaogniło wybuchową już sytuację. Rewolucja szybko stała się wojną o niepodległość!

Nazajutrz poszedłem do OLLEP-u bez czerwonej gwiazdy na czapce.

– Lajos, ty też? Bez czerwonej gwiazdy? – zaczepił mnie kapitan Szücs, odpowiedzialny za broń lotniczą, ale przede wszystkim sekretarz partii w naszym Departamencie – W sowieckiej Akademii Wojskowej przysięgałem towarzyszom sowieckim, że będę z nimi walczył ramię w ramię, aby zniszczyć amerykański imperializm!

– Nie jesteśmy lokajami Sowietόw! Czerwona gwiazda nigdy nie była węgierskim godłem. Są nim barwy narodowe!

W ciągu kilku dni powstanie odniosło zwycięstwo; wojska sowieckie wycofały się z Budapesztu, podpisano zawieszenie broni, Imre Nagy został mianowany premierem.

Języki się rozwiązały: wszyscy zaczęli mówić, zaś słowa płynęły z głębi serca. Byłem na parolu z kapitanem Szombathelyim, inspektorem szkoły pilotażu Kiliána z Szolnoka.

– Kapitanie, pewnie znasz prawdziwe przyczyny mojego przeniesienia do Ministerstwa. To ja wysuwałem propozycję: zaproponowałem Sándora Mártona a nie Lajosa Martona. Ktoś gdzieś pomylił dwa nazwiska.

– Ale kiedy zobaczyłeś, że ktoś inny przyszedł na to stanowisko zamiast Mártona?

– Trzymałem gębę na kłódkę! – zaśmiał się.

Przynajmniej ta tajemnica się wyjaśniła! Sándor Márton pochodził z Szolnoka, tam mieszkała jego ciotka, jedyna krewna ocalała z obozu. On, podobnie jak wszyscy, był w partii, czyli „zdatny” do służby w Ministerstwie.

Przypadek działa czasami dobroczynnie (?)! Podporucznik z Departamentu Kadr poinformował mnie, że jestem jednym z czterech oficerów (na 350), nie należących do partii komunistycznej.

„Ungarn wird frei, Russen ziehen ab!” Węgry będą wolne, Rosjanie wycofują się! – takie były nagłówki austriackich dzienników!

Odpowiedzialny za szkolenie pilotów samolotów transportowych i helikopterów, kapitan Jakab, był szczęśliwy. Zdarzył się cud: węgierska młodzież powstała jak jeden mąż, aby zerwać kajdany.

– Wujku Pista, jak można wejść na płaski dach naszego budynku?

Też musiał o tym myśleć, gdyż zareagował błyskawicznie.

– Lajos, nie myśl o tym, nie bądź idiotą!

– Chcesz, żeby tam triumfalnie pozostała jedyna czerwona gwiazda?

– Masz rację… – powiedział i wyjaśnił mi drogę „po gwiazdę”.

Spóźniłem się. Trzech lub czterech podoficerów technicznych już się do niej dobrało z narzędziami. Gwiazda wydawała się o wiele większa niż widziana z dołu. Podoficerowie nie wiedzieli, po co przyszedłem. Mogłem być przecież nasłany przez ancien régime.

– Czy macie też narzędzia dla mnie? – powiedziałem. Wszyscy wyciągnęli do mnie ręce ze śrubokrętami i uśmiechnęli się szeroko.

Popatrzyłem w dół: na ulicy stało kilku gapiów i podpułkownik Szekeres, komisarz polityczny OLLEP-u. Zdesperowany, widząc, że gwiazda zaraz spadnie, szukał „honorowego” rozwiązania:

– Wnieście gwiazdę do środka! Połóżcie ją na dachu!

Nikt nie odpowiedział. Kilka sekund później ogromne nakrętki zostały odkręcone.

– Odsuńcie się! – krzyknąłem powodując ucieczkę Szekeresa i pozostałych.

Pociągnęliśmy upadłego potwora aż do krawędzi dachu, aby zrzucić go następnie w dół: spadła niczym liść z drzewa – co za symbol! – i rozbiła się o beton.

Całe wydarzenie obserwowały setki osób zgromadzonych przy niezliczonych oknach w całej okolicy. Czekali na tę chwilę. Burza oklasków powitała nasze działania: dziewczyny krzyczały z radości, posyłały całusy, mężczyźni salutowali.

Warto było żyć chociażby dla tej chwili…

– Jesteś jednym z bohaterów dnia! – powiedział mi kapitan Jakab, który ze swojego okna obserwował spadającą gwiazdę…

Młode dziewczyny rozdawały i wpinały trzykolorowe, czerwono-biało-zielone kokardy, wszędzie powiewały ogromne chorągwie z okrągłą dziurą w środku: znienawidzony komunistyczny emblemat został odcięty! Wszyscy pozdrawiają się jak starzy znajomi, wojskowi opowiedzieli się. „Armia jest z nami” – Lajos Marton.

 

PRZEDMOWA do książki Lajosa Martona, Moje życie dla Ojczyzny!

 

mojeDrogi Czytelniku, trzymasz w rękach książkę, której nie będziesz mógł odłożyć, zanim nie przeczytasz jej do końca, od pierwszej do ostatniej linijki.

Trudno byłoby zakwalifikować tę publikację do konkretnego gatunku literackiego: biografia, fresk epoki, zbiór dokumentów czy coś innego? Według mnie, jest to straszliwe oskarżenie wszystkich reżimów komunistycznych – najbardziej odrażającej, nieludzkiej i ohydnej formy rządów w historii świata.

Ta opresyjna maszyneria zbudowana na krwawej dyktaturze zabijała z bestialskim okrucieństwem patriotów i wszystkich, którzy tylko odważyli się myśleć inaczej. Jej twórcą był syfilityczny psychopata, zaś kontynuatorem łobuz z gatunku przydrożnych bandytów.

[quote]Bezsensowna orgia tego systemu, stawiającego sobie za cel opanowanie całego świata, musiała trwać 70 lat, aby zakończyć swe istnienie w oceanie krwi 100 milionów ludzkich istnień. Nie wnikajmy teraz w to, kto i dlaczego pomógł w jego ustanowieniu na jednej szóstej powierzchni globu, poddając jego niewoli całą grupę narodów. Dziś reżim ten jest – dzięki Bogu – tylko zamkniętą kartą naszej historii i smutnym rozdziałem naszej przeszłości.[/quote]

Był to niestety wielki błąd historyczny!

Błędna i kłamliwa doktryna marksistowska zawiera jednak pewną prawdę: każdy reżim nosi w sobie ziarno przyszłego upadku. Tak się też stało: kiedy twórcy komunizmu osiągnęli wiek emerytalny, ten najbrutalniejszy ustrój świata został zmieciony przez Życie w kilka chwil. Nadszedł odpowiedni moment, gdy odpychająca czerwona plama – występująca nawet w sowieckim hymnie, który głosił, że to państwo jest najbardziej wolnym na świecie – zniknęła w sidłach Historii. Nie chodzi tutaj o składanie sobie samemu hołdów, lecz o potwierdzony fakt historyczny: pierwszy śmiertelny cios został zadany sowieckiemu potworowi przez nas, Węgrów. To właśnie 23 października 1956 r. uruchomiono proces, w trakcie którego „Imperium Zła”, władza kłamstwa starała się jeszcze podnieść głowę, wyjść z dołu, który sobie wykopała, lecz okazała się do tego niezdolna.

Naród węgierski zapisał kartę w historii ludzkości dzięki budapesztańskim chłopcom na czele Powstania. Pokazaliśmy całemu światu, do czego byliśmy zdolni, oraz to, że w głębi naszych serc wciąż żyła miłość Ojczyzny i niewygasłe pragnienie wolności.

Czerwona Horda zaatakowała naszą Ojczyznę siłami większymi nawet od tych, które Wehrmacht skierował przeciwko Francji w czasie Drugiej Wojny Światowej. Węgry dały nauczkę zniewalającej nasz kraj i eksterminującej systematycznie nasz naród machinie bolszewickiej.

Jednym z „prowadzących” tę lekcję był autor tej książki i jednocześnie jej główny bohater: oficer Honwedu Lajos Marton. Ten pochodzący ze skromnej wiejskiej rodziny niewysoki chłopak, w typie zupełnie węgierskim, stał się mężnym rycerzem rzucającym z pogardą wyzwanie śmierci i prowadzącym walkę w imię Wolności. Jego wychowanie i determinacja dały mu wiarę w ostateczne zwycięstwo nad wrogiem i to zwycięstwo zostało osiągnięte.

Po ojcu odziedziczył miłość do Ojczyzny, zaś po matce wiarę w Boga: ten, kto posiada te dwie cechy, musi prędzej czy później zwyciężyć.

Nasz towarzysz Lajos Marton wygrał, a wraz z nim naród węgierski.

Jego życie jest przykładem dla współczesnej młodzieży: walkę trzeba kontynuować nawet w sytuacji, która pozornie wydaje się bez wyjścia.

Sowiecki niedźwiedź leży martwy na ziemi, a przyszłość amerykańskiego padlinożercy nie rokuje niczego dobrego. Ale to jego sprawa.

Lajoszu, mój Towarzyszu!

W imieniu rewolucjonistów węgierskich gratuluję Ci słowami poety:

„To była przyjemność i praca godna człowieka!”.

Jestem z Ciebie dumny. Z Ciebie, który byłeś moim kolegą-oficerem, moim towarzyszem broni, i z którym razem jestem kawalerem Orderu Vitéza. Tak jak byłeś nim w przyszłości, tak pozostajesz do dzisiaj.

Pozostałeś wierny przykazaniu Twojego ojca: „Nie odwracaj się, mój synu!”. I rzeczywiście: szedłeś prosto, niczym strzała, do swego celu. I osiągnąłeś go.

Drogi Czytelniku, dziękuję Ci za przeczytanie do końca książki mojego przyjaciela. Jeżeli Ci się podobała, zrób to ponownie.

Z wyrazami szacunku dla Czytelnika,

 

Kawaler Orderu Vitéza Zoltán Dömötör

Generał pułkownik Gwardii

Prezes i Komendant Narodowej Gwardii Węgierskiej w 1956 r.

Budapeszt, 21 września 2011 r.

Źródło: Lajos Marton, Moje życie dla Ojczyzny!, Arte, Biała Podlaska 2015.

Książkę można zamówić przez email: [email protected].


(705)

Chcesz podzielić się z Czytelnikami portalu swoim tekstem? Wyślij go nam lub dowiedz się, jak założyć bloga na stronie.
Kontakt: niezlomni.com(at)gmail.com. W sierpniu czytało nas blisko milion osób!
Dołącz, porozmawiaj, wyraź swoją opinię. Grupa sympatyków strony Niezlomni.com

Redakcja serwisu Niezłomni.com nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zawartych w komentarzach użytkowników. Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu.
Jednocześnie informujemy, że komentarze wulgarne oraz wyrażające groźby będą usuwane.
Ładowanie komentarzy Facebooka ...

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

*

Korzystając z formularza, zgadzam się z polityką prywatności portalu

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.